piątek, 17 marca 2017

Kresowiana: Ucieczka Melchiora Wańkowicza przez Zaleszczyki we wrześniu 1939 roku (czyli jestę pogromcą mitów)



Powszechna opinia głosi, że Melchior Wańkowicz we wrześniu 1939 roku uciekał z Polski przez Zaleszczyki ze strachu przez Niemcami, którzy – wkroczywszy do Polski – chcieli się na nim zemścić za książkę „Na tropach Smętka”, błyskotliwy reportaż książkowy pokazujący prawdziwą sytuację w Prusach Wschodnich w latach 1930.
Legenda mówi jeszcze, że Wańkowicz uciekał przez rzekę Dniestr, na piechotę, niosąc nad głową maszynę do pisania; mało tego, że w czasie ucieczki do niego strzelano. Kto dokładnie strzelał, nie wiadomo. Polacy? Rosjanie? Niemcy? Gdzie strzelali? Skąd strzelali? Jakieś to niejasne… 
Legendę o Wańkowiczu dzielnie walczącym z kulami w falach Dniestru z maszyną nad głową podtrzymywała (a może nadal podtrzymuje?) ostatnia sekretarka Wańkowicza, pani Aleksandra Ziółkowska-Boehm, która w przedmiowie do „Drogi do Urzędowa” napisała o Wańkowiczu tak: „Pod koniec września 1939 roku PRZESZEDŁ POD OGNIEM WPŁAW Dniestr niosąc w rękach maszynę do pisania…”. (Wańkowicz Melchior, „Droga do Urzędowa”, Wydawnictwo Polonia, Warszawa 1989, s. 5). Słodką tajemnicą pani Aleksandry pozostaje, jak można w ogóle „iść wpław”. Poprawnie i logicznie rzecz biorąc, można płynąć wpław, można iść rzeką w bród, ale iść w wpław to się w żaden sposób nie da, mimo najszczerszych chęci. Jeszcze z maszyną do pisania w rękach! Nad głową! Powtarzam raz jeszcze: określenie „iść wpław” to czysty oksymoron, coś jak czarny śnieg! Jedno drugiemu zaprzecza! A nie o to chyba chodziło pani Aleksandrze, która kawał swego życia poświęciła pielęgnowaniu pamięci Wańkowicza i podtrzymywaniu jego mitu wielkiego pisarza, nawet w czasach współczesnych, kiedy pamięć o nim zupełnie już przeminęła. Mój Boże, kto jeszcze dzisiaj czyta Wańkowicza? Chyba tylko tacy uparci czytelnicy jak ja… :)
Ostatnio w bibliotece tak jakoś wpadły mi w ręce dwie książki, gdzie ta legendarna ucieczka przez Zaleszczyki została przezeń opisana osobiście. Pierwsza z nich to „Od Stołpców po Kair”, gdzie zamieścił reportaż „Na tułaczkę” napisany jesienią 1939 roku w Bukareszcie. Tekst ten był drukowany w wychodzącym w Rumunii piśmie polskim pod pseudonimem Jerzy Łużyc. Zakładam, że ten właśnie reportaż jest najbliższy prawdy, skoro był pisany niedługo po ucieczce Wańkowicza z Polski. Druga zaś książka, którą przeczytałam, to „Droga do Urzędowa”, reportażowa powieść, częściowo autobiograficzna, stanowiąca kompilację różnych polskich losów, napisana na emigracji i wydana po raz pierwszy w 1955 roku w Nowym Jorku, w Polsce zaś po raz pierwszy w roku 1989.  
I cóż tam czytamy na temat Zaleszczyk, chodzenia wpław przez rzekę oraz maszyny do pisania?
Po pierwsze – maszyna… 
Legenda mówi, że Wańkowicz uciekł z Warszawy z plecakiem, walizką, płaszczem (jesionką), pledem wełnianym i tą słynną, malutką przenośną maszyną do pisania, która mogła ważyć co najwyżej dwa do trzech kilogramów. (Wiem, co mówię, bo w latach 1980. miałam przez jakiś czas pożyczoną od kogoś starą przenośną, LECIUTKĄ, maszynę, na której wystukałam swoją magisterkę o powieści gotyckiej i pamiętam, ile ważyła.  Była wprawdzie już powojenna, ale w tamtych czasie w tej dziedzinie technika nie poszła tak szybko, by drastycznie zmniejszyła się waga tych urządzeń.) Wańkowicz pisze, że miał ze sobą maszynę polską marki FK (zwaną „efka”), którą wręczyła mu jedna z córek ze słowami: „Będziesz może na tym mógł coś zarobić…”. Tu można sobie zobaczyć, jak wyglądało to maleńkie cacko; jeszcze dzisiaj zazdrość mnie ogarnia, jak patrzę, mimo, że od dawna klepię już ma klawiaturze komputerowej:


Uciekając przed Niemcami Wańkowicz z tąże maszyną był w Lublinie, gdzie zgubił swoją żonę, potem w Łucku, Krzemieńcu i okolicach Zbaraża, gdzie spotkał pierwsze bolszewickie czołgi, w wieżyczkach których ujrzał „twarze mongolskie, z gruba ciosane”. Zdziwiło mnie, że pisał o tym tak otwartym tekstem, a cenzura nie zareagowała (książka „Od Stołpców po Kair” była wydana w 1969 roku, kiedy to podobno cenzura w PRL-u szalała, wniosek jest taki, że albo szalała mniej, niż powiadają, albo pan Wańkowicz miał specjalne względy). 
A potem była sowiecka kawaleria:
„Poczęło się wzajemne zaznajamianie. Jeźdźcy na koniach płonęli ciekawością dowiedzenia się, jak też wyglądają ludzie z tej Polski. Rozpytywali chciwie o to, jakie są u nas porządki, czy oficerowie nie biją, czy robotnik może chodzić do kina, czy ma urlopy. Odpowiedzi nie wypadały widać tak, jakby chcieli, więc: Czy kobieta w Polsce  ma swobodę? Na tak złożone pytanie nie mówiący po rosyjsku chłop w mundurze nie mógł dać odpowiedzi.
- Czy na przykład latają wasze żony na szybowcach, czy uczą się skakać ze spadochronu?
- Latają. Skaczą – odpowiada ponuro nasz chłopina, a cały jego wygląd zdaje się mówić: „Odczep się raz, ty cholero, czegoś się uczepił?” Wyobrażam sobie, że gdyby się jego Magdzie zechciało latać na aeroplanie, zaraz by zdjął pasek i nauczył babę rozumu.”
- Ot, zobaczycie, jak wam będzie dobrze, wybierzecie sobie sowiety – samorząd lokalny, będziecie żyli, pracowali. Myśmy przyszli was uwolnić od panów i od osadników – psów przeklętych.” (Wańkowicz, „Od Stołpców po Kair”, s. 230)
Po tym pierwszym zwiadzie dalej ciągnie wojsko radzieckie ze wschodu i końca nie widać. To trwa cały dzień. „Przyjeżdżają jacyś dowódcy bolszewiccy. Wywołują naszych oficerów, każą im posegregować żołnierzy według gatunków broni.” (cały czas się dziwię, że on tak otwartym tekstem pisze o tym wstępie do Katynia). 
Wańkowicz spędza noc z innymi polskimi „wyzyskiwaczami” na podłodze ukraińskiej chaty, polscy żołnierze idą do stodoły. Później „Żołnierzy i oficerów ładują w wielkie autobusy, które pod strażą aut pancernych biorą kurs na wschód, my, to znaczy ja, „literat” i kilka innych osób w cywilu, zostajemy na zielonej łace z naszymi tobołkami.” („Od Stołpców…”, s 232)
A jeszcze później jest jazda wozem konnym w pobliżu Tarnopola, Skałatu, Czortkowa i Tłustego. Między Kopyczyńcami i Tłustem na drodze z rowerem – zmęczony poeta Władysław Broniewski, którego zabierają ze sobą. Na tym przykładzie dobrze można pokazać, jak Wańkowicz tworzył literackie mity i własne anegdoty. W pierwszej wersji napisał bowiem tak: „Trudno było wyjechać z Tłustego przez stłoczoną masę wojsk sowieckich płynących na zachód. Jedzie z nami Władysław Broniewski, któregośmy podebrali z roweru na wóz między Kopyczyńcami a Tłustem.” („Od Stołpców…”, s. 236)
Ale w drugiej wersji, w pisanej na emigracji reportażowej powieści „Droga do Urzędowa”, informacja ta zostaje już ulepszona, upiększona i wyposażona w błyskotliwą pointę: „Za Czortkowem podebrali na wóz wlokącego się z rowerem poetę Władysława Broniewskiego. Poeta napisał właśnie patriotyczny wiersz „Bagnet na broń!...” i umknął z kraju”. (Wańkowicz, „Droga do Urzędowa”, s. 60) I potem jeszcze raz o tym samym: „Co, pan Broniewski, autor wiersza „Bagnet na broń!”? Nasi chorzy przybijają go sobie nad łóżkami.” Tak rzekomo mówił lekarz ze szpitala w Zaleszczykach pod koniec września 1939 roku, a mnie trudno w to uwierzyć, bo nie jest możliwe, by sława i treść wiersza Broniewskiego napisanego na początku II wojny światowej wyprzedziła samego poetę w jego ucieczce rowerem na wschód, zważywszy, że w tym czasie nie było żadnych gazet, radia, ani innych środków komunikacji; może i żołnierze przybijali go sobie nad łóżkami, ale dużo, dużo później! Tak właśnie Wańkowicz tworzył mity i produkował błyskotliwe pointy. Po drodze Wańkowicz, Broniewski i jeszcze jacyś ludzie co rusz spotykali radzieckie patrole, ale w końcu – jak pisze Wańkowicz - za pomocą forteli podobnych do Zagłobowych, udało im się dostać do Zaleszczyk.
Po drugie – Zaleszczyki... 
Dawne polskie miasto na Podolu, wysunięte najbardziej na południe, blisko stamtąd do Czerniowiec (Czerniowce - kiedyś w Rumunii, teraz Ukraina, miasto ukradzione Rumunom przez Stalina, tak jak nasz Lwów). Było tam ciepło i słonecznie, rosły winogrona, a bogate towarzystwo z Warszawki jeździło tam na wywczasy nad Dniestrem. Podobno było tam jak na Riwierze: 



Przy okazji wyjaśniam, iż nie jest prawdą legenda, że przez most w Zaleszczykach uciekała luksusowymi samochodami polska elita polityczna w 1939 roku. To było niemożliwe, bowiem w Zaleszczykach nie było mostu drogowego, tylko kolejowy. Tamto towarzystwo uciekało samochodami przez most w pobliskich Kutach. Czemu Zaleszczyki weszły do tego mitu – naprawdę nie mam pojęcia. 
Jak pisze Wańkowicz, we wrześniu 1939 roku w Zaleszczykach wciąż trwał sezon turystyczny. „Wyjrzawszy przez okno zobaczyłem panie w kostiumach „tailleurs”, panów w spodniach „cafe au lait” – wycinek autentycznego kurortu po tych strasznych dniach ciągłego wyskakiwania z auta i przypadania w rowach, po tym spaniu w stodołach, po tych bezustannych „ręce do góry”. („Od Stołpców…”, s. 241)
I w innej wersji:
„W Zaleszczykach od wybuchu wojny zostało wielu gości i teraz tłumy ich powyłaziły z dziur – panowie w białych spodniach, panie w sukniach plażowych. Słońce w nagrznej kotlince zaleszczyckiej prażyło silnie, kurort zdawał się mienić pełnią sezonu, sklepy były otwarte – któż by powiedział, że tam gdzieś broni się Warszawa, Modlin, Hel, że pod Tomaszowem, pod Chełmem, od Kocka po Brześć, w lasach Zamojszczyzny, na Podkarpaciu, trwają uporczywe walki.” („Droga do Urzędowa”, s. 63). Wańkowicz, oczywiście, będąc w Zaleszczykach we wrześniu 1939 roku o tych walkach w głębi Polski nic nie wiedział, bo i skąd? Polskie radio nie działało. Dochodziły jednak odgłosy niemieckiej radiostacji nadającej po polsku z Wrocławia, o nim mówiono, że Niemcy go dopadną „po tropach Smętka”, czy jakoś tak.  Ale znowu tu go poniosło, jak widać, dla dobra błyskotliwości łatwo rezygnował z prawdy historycznej, a nawet z prawdopodobieństwa. 
Byli też w Zaleszczykach uchodźcy z Polski. „W podwórkach stoją eleganckie buicki, duże fiaty, mercedesy, panowie, skazani na przymusową bezczynność, dzierżeni w obrębie pensjonatu przez drżące połowice, zrzucają marynarki i biorą się do rąbania drzewa. „Les rois en exil…”” („Od Stołpców…”, s. 242) Krążą straszliwe opowieści o tym, jak źle Rumuni traktują uciekających Polaków, że tworzą dla nich jakieś obozy i że stale pada tam deszcz, a oni mokną w tych obozach na gołej ziemi…
A w Zaleszczykach jest lato, jest ciepło, niektórych odechciewa się uciekać dalej w nieznane, za Dniestr. Może ci Sowieci rządzący już w Zaleszczykach nie będą tacy źli? Wprowadzili wprawdzie obowiązek meldunku i godzinę policyjną, ale przecież dają jakoś żyć. Wańkowiczowi ktoś proponuje zamieszkanie w gościnnym pokoju w miejscowym szpitalu, ale odmawia:
„Mówię do doktora:
- Radzę jechać do Rumunii.
Ale doktor uważa, że bolszewicy zachowywali się z nami w drodze przyzwoicie. Ja też tak uważałem, ale ludzie, którzy już przeszli przez rewolucję, zostali z pewnymi urazami czy nawykami, jak to woli. Ja w każdym sklepiku starałem się coś kupić na zapas do jedzenia – doktor śmiał się i protestował: „Przecież już mamy zapasów na całe dwa dni.”” („Od Stołpców…”, s. 241)
 Po trzecie – „pieszo wpław” przez Dniestr pod ogniem kul…
Rzeka Dniestr otacza Zaleszczyki wygiętym łukiem, płynie tam wartko, nurt ma rwący, ale nie jest jakąś bardzo głęboką rzeką, skoro można przejść tamtędy po dnie. Wańkowicz umawia się z grupą innych chętnych, do której należy m. in. młody podchorąży, kolega kolegów jego córek z Warszawy. Chłopak trzyma za pazuchą gołębia pocztowego, by wypuścić go, jak już będzie na drugim brzegu. Ptak ma przenieść wiadomość o tym, co dzieje się z Polakami w Rumunii. W grupie uciekinierów jest paru Polaków i paru Czechów z legionu tworzonego przy polskim wojsku. 
Wańkowicz wziął ze sobą z pensjonatu sławetną maszynę do pisania, aparat fotograficzny marki leica i dodatkowe obiektywy oraz mały plecaczek (mam poważne podejrzenia, że to właśnie do niego zapakował sprzęt potrzebny do pracy dziennikarskiej, a nie trzymał go rękach nad głową, jak twierdzi pani Ziółkowska-Boehm, bo to byłoby strasznie niewygodne). Z żalem wspomina w pierwszym reportażu, że musiał zostawić nowiutki płaszcz jesienny i pled-himalaja z wełny (nie wiem, cóż to za cudo, pewnie był dobrej jakości). 
Z pensjonatu wyszli po godzinie policyjnej. W tym dniu po kurorcie poszła plotka, że do Zaleszczyk przyjechała już straż graniczna w zielonych czapkach (radziecka!). Na razie jeszcze nikt nie pilnuje granicy. Jest spokojnie i cicho. „Przez chwilę robi się w nas samych taka cisza, że bicie serca wydaje się zgiełkiem. Usta wyschły gwałtownie i łapią powietrze, język jak kołek. Przecież gramy wielką grę. Przecież ta rzeka oddziela nie tylko dwa kraje, ona oddziela dwie epoki. Przejść ją – znaczy jedno na całe życie. Nie przejść tych stu kilkudziesięciu metrów – znaczy drugie. Przewodnik wysuwa się pierwszy, za nim ja z podchorążakiem. Inni czekają, co z tego wyjdzie. (…) Na prawo rysuje się ciemną sylwetą jeden z mostów. Wiemy, że na obu jego końcach stoją warty. Wydaje się nam, że ciała nasze rozpierając wodę wydają wielki plusk. Ale rozumiem, że w huku pędzącej wody ten plusk musi ginąć. (…) Za ławicą piasku wpadamy w najgłębszy nurt. Woda sięga po piersi i gdyby nie mój posoch (ratunku? Co jest? – przpis mój, Mery O.), spłynąłbym w dół. (..) Wyłazimy cali mokrzy na drugi brzeg. (…) Ja wyrzucam strzępki butów ofiarowane przez dobrych ludzi specjalnie do przejścia Dniestru…” („Od Stołpców…” s. 248-249)
Tak to mniej więcej wyglądało. Żadne tam „przeszedł wpław”, tylko normalnie przeszedł po dnie rzeki, a woda w najgłębszym miejscu sięgała mu zaledwie do piersi. Żadne tam „pod ogniem” – bo jeszcze Sowieci nie postawili posterunków granicznych, kto niby miał ten ogień otworzyć? Żadne tam „z maszyną do pisania nad głową”, bo maszynę zapewne razem z apartem fotograficznym miał w plecaczku na plecach, jak każdy rozsądny człowiek. Nie posądzam tak inteligentnego człowieka jak Wańkowicz o spacery w rzece z maszyną w obu rękach.  
A co z gołębiem, który miał przenieść wiadomość z Rumunii do Zaleszczyk? Pisząc pierwszy reportaż, o gołębiu całkiem zapomniał. W drugiej wersji, to jest w „Drodze do Urzędowa” podchorążak potyka się w bystrym nurcie Dniestru, a trzymany za pazuchą gołąb wyrywa się i odlatuje. 
Nie rozumiem, komu była potrzebna ta idiotyczna legenda o przekraczaniu Dniestru pod ogniem kul i z maszyną w rękach, skoro prawdziwa wersja tej wycieczki jest wystarczająco sensacyjna i trzeba tu powiedzieć wyraźnie: panie Wańkowicz, czapki z głów! Weźmy jeszcze pod uwagę, że w 1939 roku pisarz miał 47 lat, co dzisiaj nie wydaje się starością, jednak wtedy był on już zaliczany do „starszych panów” (sam tak o sobie pisał i to chyba bez kokieterii), był już chorowity, dość otyły i miał poważne zapalenie żył w obu nogach. Mógł przejść pieszo zaledwie około kilometra, potem nogi puchły i odmawiały mu posłuszeństwa. No, więc, imaginujcie sobie: najpierw podróż z przygodami z Warszawy do Zaleszczyk, potem, już po rumuńskiej stronie rzeki dalsza wędrówka, by dostać się do Bukaresztu. Jestem pełna podziwu! Ale tylko dla wersji prawdziwej, nie zaś mitycznej. 
No, i warto jeszcze podkreślić, że tak naprawdę to Wańkowicz nie uciekał przed Niemcami, jak głosi podanie, tylko przed Sowietami. Tego jednak nigdy nie napisał otwartym tekstem, ani w pierwszej, ani też w drugiej wersji. Jakiś strach go ogarnął, czy co? 
 Frapowała mnie ta legenda od dawna, bo w moim domu, w czasach PRL-u Wańkowicza oraz poświęcone mu artykuły (np. w „Przekroju”) czytało się nagminnie. Był wtedy jednym z najczęściej wydawanych i czytanych polskich pisarzy współczesnych. Dorastałam z tymi książkami, bo mój śp. ojciec przynosił je z biblioteki i walały się gdzieś w domu, więc czasem do nich zaglądałam i coś tam podczytywałam. Nie zawsze wszystko rozumiałam, bo np. żeby chwycić o co chodziło z tymi polskimi żołnierzami branymi do niewoli na wschodzie Polski we wrześniu, to trzeba było wiedzieć więcej niż ja wówczas wiedziałam. Pewnie mój ojciec wiedział więcej, ale był w ogóle dość tajemniczym człowiekiem i nie dzielił się ze mną tym, co wie. Uważał, że lepiej jak dziecko żyje w nieświadomości. Może i dobrze, bo w sumie, mimo pewnego niedostatku, typowego dla wszystkich w tamtych czasach, miałam dość szczęśliwe i bezpieczne dzieciństwo oraz młodość.  
Fajny film by można było nakręcić o losach Melchiora-Zagłoby we wrześniu 1939 roku, prawda? Może jakiś filmowiec się zlituje? Bardzo proszę! 

Wańkowicz Melchior, „Droga do Urzędowa”, Wydawnictwo Polonia, Warszawa 1989
 Wańkowicz Melchior, „Od Stołpców po Kair”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1969
Źródło zdjęć: Wikipedia

Alicja Łukawska
Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko

poniedziałek, 13 marca 2017

Joanna Sypuła-Gliwa, Podróż na Wschód



„Podczas podróżowania po Białorusi chwilom docierania do celu towarzyszy zwykle lekkie napięcie z drobną nutą oczekiwania, bo oto w momencie zjazdu z asfaltowej szosy przekracza się niewidzialną granicę przaśnej współczesności białoruskiego państwa i wkracza w retrospektywę polskiej przeszłości tej ziemi. Przeszłości z pasją mordowanej i zagrzebywanej przez prawie siedemdziesiąt lat, której ślady jak polne kamienie podczas orki z uporem wychodzą ciągle na powierzchnię.” (s. 72)

Rozsmakowałam się ostatnio w literaturze wspomnieniowo-podróżniczej, a książka Joanny Sypuły-Gliwy jest kwintesencja moich obecnych preferencji. Autorka opisuje w niej bowiem kilka swoich podróży na Białoruś śladami polskiej historii. Towarzyszką i przewodniczką jest Margaret O’Brien de Lacy, reprezentantka spolonizowanego irlandzkiego rodu osiadłego na Kresach, wygnana stamtąd po wkroczeniu wojsk sowieckich do Polski w 1939 r. Nie był to los odosobniony, jak również sytuacja rodzinnej siedziby, po której nie ma literalnie żadnego śladu.

„Jak okiem sięgnąć falują łany kukurydzy. Szmaragdowa powierzchnia marszczy się, wiatr tworzy na niej wzbierający grzebień, który łagodnym ruchem przesuwa się ku horyzontowi, a już goni go następny, a za nim płynnie nadciągają kolejne. (…) Ziemia Margaret, dziś białoruskie kołchozowe pole obsiane kukurydzą, rozciąga się po obu stronach szosy z Łunnej do Grodna, na dwunastym kilometrze przed miastem Batorego i Orzeszkowej. (…) 
Do wojny był tu folwark Hornica, jeden z wielu wchodzących w skład majątku ziemskiego Augustówek należącego od końca XVIII wieku do irlandzkiej rodziny O’Brien de Lacy, której osiadli na Grodzieńszczyźnie przedstawiciele spolonizowali się całkowicie w połowie XIX wieku. (…) 
Próżno szukać na dzisiejszych mapach nazwy Augustówek; usytuowana trzy kilometry od Grodna siedziba de Lacych została całkowicie pochłonięta przez rozrastające się ciągle miasto. Jeszcze trudniej przyszło nam zidentyfikować Hornicę, choć istniała zaledwie siedemdziesiąt lat temu.” (strony 9-10)

Książka nie ogranicza się jedynie do przedstawienia dziejów rodziny towarzyszki Autorki. Joanna Sypuła-Gliwa w kilku reportażach-esejach przedstawia również losy rodzeństwa Skirmunttów, najprawdopodobniej pozbawionych życia w okrutny sposób przez rozszalały tłum podburzonego chłopstwa czy też sylwetkę Napoleona Ordy i świętego Andrzeja Boboli związanych z Janowem Poleskim.

Poznajemy także losy Tadeusza Reytana, posła ziemi nowogródzkiej, który stanowczo sprzeciwiał się pierwszemu rozbiorowi Rzeczpospolitej, a umarł w szaleństwie i zapomnieniu w rodowym majątku Hruszówka, gdzie praktycznie nie ma żadnych śladów po Reytanach, a pozostałości miejscowego cmentarza świadczą jedynie o tym, że nawet zmarłym nie pozwolono spoczywać w pokoju... 

Książka pani Joanny była tym, czego potrzebowałam po bardzo intensywnym okresie i różnych zawirowaniach w moim codziennym bytowaniu. Z ciekawością zapoznałam się z nowymi informacjami dotyczącymi historii i losów Kresów Wschodnich. 

Jak zawsze po podobnej lekturze zadaję sobie pytanie, czy musiało się to wszystko zdarzyć? Taki bezwzględny koniec i zatracenie dorobku pokoleń… Czy były alternatywne rozwiązania, możliwy inny przebieg wydarzeń? Zastanawiam się i nie znajduję odpowiedzi na te pytania. Chyba już ich nie znajdę, ale nadal chcę poznawać książki, które podejmują te kwestie i przybliżają nam dorobek przeszłości. Książka Joanny Sypuły-Gliwy to wartościowa pozycja. Nie tylko przypomina nam niekiedy zapomniane losy ciekawych osobowości związanych z naszą historią, ale też nakierowuje na inne lektury związane z tematami kresowymi. Polecam!

 


Autor: Joanna Sypuła-Gliwa 
Wydawnictwo: LTW
Rok wydania: 2011
Liczba stron: 264


Tekst ukazał się na blogu Notatnik Kaye


czwartek, 9 marca 2017

Ryszard Jan Czarnowski, "Lwów - sacrum et profanum"

https://www.galaktyka.com.pl/product,,555.html


Świętości i nieświętości Lwowa

     Sacrum et profanum, jeśli rozumieć te pojęcia dosłownie, to w książce Ryszarda Jana Czarnowskiego owego sacrum jest tylko ćwierć objętości tomu. Ale może w realnym świecie proporcje te są podobne?
Tekst Ryszarda Jana Czarnowskiego o świętościach i nieświętościach Lwowa uzupełniono wieloma fotografiami ilustrującymi omawiane kwestie. Pięknie zaprojektował okładki pan Piotr Chmura – Cegiełkowski a na wyklejkach umieszczono reprodukcje starego planu Lwowa. Lekkość i wszechstronność narracji Ryszarda Jana Czarnowskiego wynika zapewne z jego umiejętności graficznych, znajomości historii sztuki a może i zamiłowania do literatury i książek. „Lwów - Sacrum et profanum” jest ze wszech miar godną polecenia publikacją o tematyce lwowskiej, a nie tylko jedną z wielu, przede wszystkim dzięki wielostronnemu zilustrowaniu przez autora dewizy „Semper Fidelis” (nadanej miastu Lwów przez papieża Aleksandra VII).

"Między wojnami"

     „Między wojnami” – taki tytuł nosi pierwsza część książki, która  splata nieszablonowo wykreowane kalendarium lwowskiego dwudziestolecia międzywojennego z dogłębną analizą obecności Żydów we Lwowie oraz rozdzialikiem o Lwowskim Instytucie Sztuk Plastycznych. Należy zauważyć, że kompozycja tej części jest osobliwa…


Wielka Synagoga Przedmiejska Lwów
Wielka Synagoga Przedmiejska Lwów
Synagoga Tempel Lwów
Synagoga Tempel Lwów












    Dziwnie znajomo brzmią niektóre wydarzenia z wspomnianego kalendarium. „Z powodu rosnącej lawinowo liczby samochodów w mieście… ograniczono prędkość poruszania się pojazdów do 20 km/h” w 1919 roku, a w lutym 1920 roku „Wydano zakaz otwierania sklepów w niedziele i święta”. „Nadzór budowlany nakazał przeprowadzenie akcji oczyszczania kamienic w centrum ze wszystkich elementów szpecących – głównie reklam” (sic!) już w 1935 roku. 12 listopada 1928 roku aresztowano za podburzanie do napadów Stepana Banderę i jego ojca Andrija”.

"Postacie i miejsca"

     W drugiej części wydawnictwa zatytułowanej „Postacie i miejsca” Ryszard Jan Czarnowski z bogatej plejady lwowskich znakomitości wybrał jedynie kilka, tak jak i  z planu miasta wyselekcjonował nieliczne zakątki, po których oprowadza czytelników. 

Pasaż Mikolascha Lwów
Pasaż Mikolascha Lwów
Pasaż Mikolascha Lwów
Pasaż Mikolascha Lwów














     Jedynym w swoim rodzaju  miejscem w architekturze Lwowa jest Pasaż Mikolascha, który aktualnie określilibyśmy mianem galerii handlowej (nie jest ona zatem wynalazkiem ostatnich czasów). Ryszard Jan Czarnowski przekazuje czytelnikowi nad wyraz plastyczny opis budowli: „Sklepienie nad pasażem nasuwało porównanie do dzieł jakichś wymyślonych pająków czy gigantycznych pszczół…” „jak plątanina traw widziana z żabiej perspektywy”. Powstawały nawet wiersze o krainie  szczęśliwości pod szklanym sklepieniem:
„Pióra Parkera, najnowsze przeboje
Broszki, lusterka, chusteczki, grzebyczki,
I najważniejsze, Państwo moi:
Wystawa cukierni Zalewskiego Lwów
Wystawa cukierni Zalewskiego Lwów
Kamyczki do zapalniczki.”

Hotel George Lwów
Hotel George Lwów















Rozkosze podniebienia

     Profanum w opowieści Ryszarda Jana Czarnowskiego o Lwowie reprezentowane jest m.in. przez kilka przybytków rozkoszy podniebienia, których znaczenia w tworzeniu kolorytu miasta nie można przecenić. Wspomniana została kawiarnia Szkocka z genialnymi polskimi matematykami piszącymi rozwiązania zadań na marmurowych blatach kawiarnianych stolików. Jest w książce mowa o słynnych sezonowych witrynach cukierni Zalewskiego, jego pączkach i pralinkach. Znalazła się też kawiarnia Wiedeńska, gdzie „podawano kawę po wiedeńsku i cappuccino według receptury z Orient Expressu”. A na balkonie apartamentu w hotelu George w 1931 roku tenor Jan Kiepura – chłopak z Sosnowca – śpiewał dla tłumów szlagier „Brunetki, blondynki”. W „Pokoju Śniadańkowym” Zofii Teliczkowej gościli nawet profesorowie uczelni notorycznie poszukiwani przez studentów (również głodnych). I na koniec restauracja „U Atlasa”, w którym bywali wszyscy jako, że „Był to bowiem lokal ponadnarodowy, ponadpolityczny i ponadwyznaniowy; prawie że eksterytorialny…” a posiadał pięć sal: Białą, Zieloną, Szarą, Artystyczną i Beczkową!

Kawiarnia Szkocka Lwów
Kawiarnia Szkocka Lwów
Kawiarnia Wiedeńska Lwów
Kawiarnia Wiedeńska Lwów












     Tej atmosfery, klimatu „knajp” Lwowa już nie znajdziemy. Już ich nie ma i nie będzie! Wszystko zniszczyli barbarzyńscy sowieci podczas inwazji i okupacji Lwowa.


Józef Piłsudski - dekoracja Lwowa krzyżem Virtuti Militari - 1920
Józef Piłsudski - dekoracja Lwowa krzyżem Virtuti Militari
Józef Piłsudski we Lwowie
Józef Piłsudski we Lwowie













Virtuti Militari

     Józef Piłsudski nie był związany ze Lwowem tak, jak z Wilnem ale wielokrotnie bywał w grodzie nad Pełtwią. 20 listopada 1920 roku Naczelny Wódz wypowiedział słowa:
"Za zasługi położone dla polskości tego grodu i jego przynależności do Polski mianuję miasto Lwów kawalerem krzyża Virtuti Militari.” 
Ryszard Jan Czarnowski przytoczył pełen tekst przemówienia Marszałka wygłoszonego z niepospolitej okazji dekorowania miasta – zbiorowego żołnierza – zaszczytnym odznaczeniem wojskowym. Józef Piłsudski zaczął od słów: Lwów! – któreż polskie serce nie drgnie na to miano.” A marszałek Francji Ferdinand Foch nawiązując do ustalania granic w Europie po I wojnie światowej wygłosił zdanie, że „Lwów wielkim głosem odpowiedział: Polska jest tutaj”.

Katedra Łacńska Lwów
Katedra Łacińska Lwów



Katedra Ormiańska Lwów
Katedra Ormiańska Lwów















„W cieniu katedr”

     Część trzecia publikacji nosząca tytuł „W cieniu katedr” jest jej najbardziej spójną częścią, a poświęcona jest najznakomitszym obiektom sakralnym Lwowa, wbrew temu co głosi we wstępie autor, zapraszając „do odwiedzenia miejsc zazwyczaj pomijanych w popularnych opracowaniach…”. Czyż bowiem pomijane są w opracowaniach na temat Lwowa: Kaplica Boimów i  Kościół św. Elżbiety? Dlaczego Ławra Poczajowska znalazła się w drugim tomie lwowskiej trylogii – tego nie wiem. 

Kościół św. Elżbiety Lwów
Kościół św. Elżbiety Lwów
Kaplica Boimów Lwów
Kaplica Boimów Lwów



















Książkę „Lwów - Sacrum et profanum” rozpoczynają słowa lwowiaka, pisarza-futurologa, filozofa Stanisława Lema:
 „Bo ja jestem wypędzony ze Lwowa”.

Stanisław Lem
Stanisław Lem

    Uważam, że należy trawestować tę myśl do postaci:

„Bo my wszyscy zostaliśmy wypędzeni ze Lwowa!”


Tekst ukazał się na blogu CzytamPoPolsku.pl

sobota, 4 marca 2017

Kresy – najpiękniejsze miejsca i budowle





Nieprzeciętne

Twierdza Chocim - obecnie na terytorium Ukrainy
Twierdza Chocim - obecnie na terytorium Ukrainy

Twierdza w Kamieńcu Podolskim - obecnie na terytorium Ukrainy
Twierdza w Kamieńcu Podolskim - obecnie na terytorium Ukrainy

     Wydawnictwo Dragon opublikowało w serii IMAGINE album zatytułowany „Kresy – najpiękniejsze miejsca i budowle” i zgodnie z zapowiedzią przedstawiło wybrane miejscowości a w nich „wybitne dzieła architektury”. Ponieważ w ostatnich latach tematyka Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej stała się bardzo modna (patrz „Kresy II Rzeczpospolitej” autorstwa M. Koprowskiego, „Kresy – najpiękniejsze zakątki” autorstwa A. Dylewskiego, „Kresowa Atlantyda” autorstwa S.  Nicieji) sięgając po książkę Dragona obawiałam się, że będzie ona kolejnym przeciętnym wydawnictwem komercyjnym wykorzystującym edytorski trend. Moje obawy okazały się jednak płonne. Album jest od początku do końca przemyślanym opracowaniem, którego przejrzysta kompozycja ukazuje kresowe miejscowości obecnie znajdujące się na terytorium Litwy, Łotwy, Białorusi i Ukrainy, umiejscawiając je na mapkach tych rejonów. Kwintesencją albumu są naturalnie kolorowe, profesjonalnie wykonane fotografie, ukazujące urokliwe zakątki, majestatyczne siedziby i natchnione świątynie.

Kościół św.Anny w Wilnie - obecnie terytorium Litwy
Kościół św.Anny w Wilnie - obecnie Litwa
Pałac Metropolitów w Czerniowcach - obecnie terytorium Ukrainy
Pałac Metropolitów w Czerniowcach - obecnie Ukraina


















Fenomen

     We wstępie wyjaśniono na czym polega „fenomen polskiej kultury Kresów”, którymi „nazywano obszary południowo – wschodniej Polski utracone na rzecz Rosji w wyniku zaborów”. Każda notka o miejscowości zawiera krótką historię ze szczególnym uwzględnieniem jej początków, okresu I Rzeczypospolitej, II Rzeczypospolitej i okresu po 1945 roku. We wszystkich przypadkach omówiono wpływ wojen na stan opisanych miejsc, a w tym wojen szwedzkich, moskiewskich, kozackich, tureckich, inflanckich oraz I i II wojny światowej. Kresy leżące na pograniczu Rzeczypospolitej płaciły wysoką daninę krwi i tkanki architektonicznej za wierną przynależność do Polski. Polskie ślady znajdują się na Litwie, Łotwie, Białorusi i Ukrainie, a zatem stwierdzenie litewskich ziemian „genti Lituani, nationi Polonii” – z urodzenia Litwini, z narodowości Polacy – należy rozszerzyć na pozostałe kraje Kresów Rzeczypospolitej.

Dworek Kościuszków w Mereczowszczyźnie - obecnie terytorium Białorusi
Dworek Kościuszków w Mereczowszczyźnie - Białoruś
Dworek Mickiewiczów w Nowogródku - obecnie terytorium Białorusi
Dworek Mickiewiczów w Nowogródku - Białoruś









Wieszcze

     W publikacji wydawnictwa Dragon został zaznaczony, będący tematem – rzeką, historyczno – literacki fenomen Kresów. Miejsca urodzenia naszych Wieszczów, sielskiego dzieciństwa i górnej młodości (Nowogródek - Adam Mickiewicz i Krzemieniec - Juliusz Słowacki) znajdują się wszak na wschodnich rubieżach Polski. Również na Kresach akcję swojej trylogii, pisanej „ku pokrzepieniu serc”, zlokalizował Henryk Sienkiewicz (właściciel dworku w Oblęgorku). Pamiętamy z kart powieści takie nazwy, jak: Zbaraż, Kamieniec Podolski, Sicz Zaporoska, Kiejdany.
Ale nie tylko życie literackich postaci związane było z kresowymi zamkami, warowniami, pałacami. Ich właścicielami byli przedstawiciela polskiej arystokracji: Radziwiłłowie, Lubomirscy, Potoccy, Sapiehowie, Poniatowscy. Majątki i posiadłości przechodziły z rąk do rąk jako następstwo dynamicznych granic Rzeczypospolitej, np. słynny Chocim znajdował się kolejno pod panowaniem polskim, tureckim, rosyjskim, rumuńskim i ukraińskim.

Twierdza w Brześciu - obecnie na terytorium Białorusi
Twierdza w Brześciu - obecnie na terytorium Białorusi
Zamek w Mirze - obecnie na terytorium Białorusi
Zamek w Mirze - obecnie na terytorium Białorusi











Polskość

     Osadzenie wymienionych miejsc w polskości wyjaśnia czytelnikom ich znaczenie dla utrzymania Kresów w świadomości narodowej Polaków, aby określenia „polskie Wilno” czy „polski Lwów” nie były uważane za hasła polskich nacjonalistów, lecz za hasła oddające prawdę historyczną. Przyznać należy, że historia postąpiła z naszymi Kresami Wschodnimi nikczemnie, odbierając je Polsce po apokalipsie II wojny światowej.

     Album "Kresy..." z tekstami Elżbiety Kobojek i Sławomira Kobojek doskonale wpisał się w nurt publikacji kresowych, tym bardziej, że teksty te stanowią ciekawe źródło podstawowej wiedzy o ważnych dla polskiej historii miejscach, dziś znajdujących się na terenie Litwy, Łotwy, Białorusi i Ukrainy.
     Powtórzę więc za Heraklitem:   panta rhei.


Zamek w Podhorcach - obecnie na terytorium Ukrainy
Zamek w Podhorcach - obecnie na terytorium Ukrainy

Tekst ukazał się na blogu CzytamPoPolsku.pl 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...