Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Alicja Łukawska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Alicja Łukawska. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 5 października 2021

Justyna Białowąs, Wołyńska gra

 




„Wołyńska gra” Justyny Białowąs to jedna z ważniejszych powieści, jakie przeczytałam w tym roku. Jej lekturę polecam wszystkim Kresowiakom i ich rodzinom, a zwłaszcza osobom, których przodkowie uciekli spod ukraińskiej siekiery w czasie ludobójstwa na Kresach. Bo to jest bardzo ważny głos w dyskusji o naszej historii, choć ukryty pod płaszczykiem powieści kryminalno-sensacyjnej.

Tytułem wstępu wyjaśnię, że osobiście nie jestem Kresowianką, ani nie mam nic wspólnego z Kresami w sensie rodzinnym. Ani jednego genealogicznego korzonka kresowego nie posiadam, przynajmniej takiego, o którym bym wiedziała. A jednak odkąd jako nieletnie dziecię przeczytałam „Trylogię” Henryka Sienkiewicza, tematyka kresowa w literaturze niezwykle mnie pociąga. Jej efektem są setki przeczytanych książek o Kresach (historycznych i beletrystyki), a także moja własna książka o zjawiskach paranormalnych na Kresach („Duchy Kresów Wschodnich”) wydana w 2018 roku przez wydawnictwo von Borowiecky.

O tym, jak banderowcy i inni ukraińscy bandyci w czasie II wojny światowej zabijali Polaków na Ukrainie (piszę ogólnie „na Ukrainie”, bo to działo się nie tylko na Wołyniu jak myśli wielu Polaków) dowiedziałam się dość późno, bo dopiero po 2000 roku, kiedy przeprowadziłam się z Bydgoszczy do Malborka. Wcześniej nie miałam do czynienia z Wołyniakami, a tutaj, nad Nogatem, wpadłam od razu w towarzystwo (sąsiedztwo!) ludzi pochodzących właśnie stamtąd. To właśnie do Malborka już w maju 1945 roku przyjechał pierwszy kolejowe transport Wołyniaków, którzy się cudem uratowali przed śmiercią z rąk Ukraińców w wiosce Przebraże koło Łucka. To Wołyniacy po wojnie zasiedlili moje miasto i okoliczne wioski. Nie wiem, czy ktoś to kiedykolwiek obliczył, ale szacunki „na oko” podają, że około 70 procent współczesnych Malborżan ma swoje korzenie na Wołyniu.

No, więc, jak tu zamieszkałam te dwadzieścia jeden lat temu, to zdarzało mi się często-gęsto usłyszeć piękną wymowę kresową, a zwłaszcza dźwięczne „h” i wspaniałe, tylnojęzykowe „ł”, które znałam tylko z przedwojennych polskich filmów. Dzisiaj już nikt tak nie mówi na co dzień, a szkoda. Bo tak właściwie powinno się mówić prawidłowo, bez pójścia na łatwiznę. Tak mówią inni Słowianie, np. Rosjanie czy Ukraińcy. Tak mówiono wszędzie w Polsce przedrozbiorowej. Później do polszczyzny zaczęło wkradać się tzw. „wałczenie”, czyli wymawianie „ł” jak „u”, robienie ze spółgłoski „ł” takie jakby półsamogłoski. Najpierw mówili tak tylko prości chłopi, później ta maniera wkradła się do wymowy klas wyższych i tam już została. A na oddalonych Kresach, niczym w muzeum, zachowała się dawna, staropolska wymowa „ł”. To samo dotyczy dźwięcznego „h”, które w kresowej wymowie odróżnia się od „ch”. Ja się tym zachwycam, tą starą wymową, bo ja polonistka jestem, wyczulona na takie rzeczy. No i właśnie po tym „h” i „ł” rozpoznawałam w Malborku Wołyniaków. Mówili tak nie tylko ludzie z pierwszego pokolenia, ale także drugiego, czasem nawet ci, którzy już się urodzili tutaj, na Ziemiach Odzyskanych. Ta cecha wymowy zatraca się, moim zdaniem, dopiero w trzecim pokoleniu.

Może uogólniam, ale mam wrażenie, że ludzie z Wołynia w ogóle dużo mówią, dużo opowiadają, są bardziej kontaktowi niż przeciętny Polak. Rozmawiałam z nimi czasem na przystankach, w autobusach, w kolejkach do lekarza czy na cmentarzu. Opowiadali mi sąsiedzi z działki i z mojej kamienicy, opowiadała fryzjerka, księgowa, optyczka i sklepowa… To były takie dziwne historie: o dzieciach nabitych na sztachety, o brzuchach ludzkich rozpłatanych nożem i wyciągniętych płodach (w wersji żeńskiej) albo jelitach (w wersji męskiej), o poderżniętych gardłach, spalonych wioskach i potwornym strachu przed Ukraińcami. Nikt z moich rozmówców z Malborka na Ukrainę nie jeździł, bo wszyscy się bali. Bały się kolejne pokolenia. Miałam wrażenie, jakby ofiarami Ukraińców nie byli tylko ci pomordowani, ale też ich uratowani potomkowie, bo drugie, trzecie czy czwarte pokolenie rosło z tymi opowieściami, słuchało ich od dziecka i uczyło się tego strachu przed ukraińskim rezunem.

Justyna Białowąs (rocznik 1983), autorka „Wołyńskiej gry”, także rosła z takimi właśnie rodzinnymi przekazami, podobnie jak mieszkańcy Malborka. W jakimś wywiadzie powiedziała, że pisanie tej powieści było dla niej rodzajem egzorcyzmów. Swoją książkę zadedykowała swojej „rodzinie, którą zamordowali Ukraińcy” i
Ukraińcom, których zamordowała jej rodzina”. Jest to opowieść o tym, jak trzydziestoparoletnia Jagoda, pracownica banku PKO BP, dobrze zarabiająca specjalistka od reklamy, potomkini pomordowanych przez Ukraińców, chce uciec od historii, ale ta historia i tak ją dopada. Cała ta powieść jest właściwie o tym. A także o tym, że Ukraińców to również dotyczy w niemniejszym stopniu niż Polaków.

Uwaga, teraz mogą być spoilery!

Jeśli ktoś traktuje „Wołyńską grę” wyłącznie jako sensację czy kryminał, to proszę dalej nie czytać! Bo może zdradzę niechcący coś, co Wam zepsuje lekturę? Ale - jeśli traktuje tę książkę tak jak ja, która uważam ją za rozpisaną na dialogi interesującą dysputę o trudnej polsko-ukraińskiej historii, to zapraszam dalej!

Jagoda od dziecka słyszała o ukraińskich rezunach, a do tego jej ojciec jest działaczem kresowym. Ale ją to nie obchodziło, dopóki nie pojechała do Sanoka na warsztaty ludowego śpiewu w jakimś skansenie. Po drodze zepsuł się jej samochód, nieoczekiwanie pojawił się jakiś Ukrainiec i zaoferował pomoc, potem pojawił się drugi, trzeci i w końcu była już cała masa tych Ukraińców, którzy przyjeżdżają do Polski jako emigranci zarobkowi. I tak właśnie niczego nieświadoma bohaterka została wkręcona w śmiertelną „wołyńską grę”, w której zostały użyte karty z namalowanymi ukraińskimi motywami (mniej więcej takie jak na okładce tej książki).

I teraz – jakbym to czytała jako kryminał, to pewnie bym porzuciła tę powieść gdzieś w połowie, bo to wszystko wydawało mi się mało prawdopodobne. Ta Jagoda może przecież w każdej chwili wycofać się z tej gry, nikt jej tam na siłę nie trzyma, a brnie dalej i nie wiem po co? Wkurzała mnie ta bohaterka i jej niewinna bezmyślność, która nasuwała mi porównania do heroin osiemnastowiecznych powieści grozy. Tylko, że tamte łaziły gdzieś nocą po ruinach narażając się na spotkanie z duchem (lub mordercą), a Jagoda zadaje się z potomkami rezunów. Ale ja nie dlatego brnęłam przez tę dość obszerną przecież powieść, by dowiedzieć się, czy cnota oraz życie bohaterki zostały uratowane, tylko po to, by poczytać te polsko-ukraińskie dialogi i spory historyczne.

Autorka bardzo dobrze odrobiła swoją lekcję, widać, że siedzi mocno w temacie polsko-ukraińskim, bo przywołała prawie wszystkie kluczowe problemy, jakie pojawiają się w literaturze źródłowej na ten temat, a nawet przewijają się w dyskusjach w zamkniętych „kresowych” grupach na Fejsbuku. Bo ja też należę do tych grup i wiem, co się tam pisze. I jakim językiem. Brawo za research! Dlatego z ogromnym zainteresowaniem połykałam tę książkę, nie zwracając uwagi na występujące tam niedociągnięcia fabularne i „papierowość” niektórych bohaterów (postać pracownika policji na przykład jest papierowa, moim zdaniem). Byłam ciekawa, jak autorka rozwikła cały ten problematyczny węzeł i do jakich wniosków dojdzie.

A teraz jest ten główny spoiler!

W sensie historycznym autorka postawiła na symetryzm. Co właściwie nie powinno być dla czytelnika zaskoczeniem, bowiem przecież zapowiedź tego symetryzmu widoczna jest już w dedykacji tego tekstu, o czym pisałam powyżej. A więc – oni mordowali i my mordowaliśmy. Oni byli źli, bo i my byliśmy źli. Nie ma ofiar ani katów. Są tylko same ofiary. A tak w ogóle to ani Polacy nie są źli, ani Ukraińcy, tylko „nacjonaliści” polscy i ukraińscy. Bo ludzie to w ogóle są dobrzy z natury. Tylko ci wredni nacjonaliści, prawicowcy religią podszyci wszystko psują. Zwróciłam uwagę, ze autorka konsekwentnie i świadomie nie używa określenia „patrioci”, jakby czegoś w szkole jej nauczyli. Albo jakby chodziła do szkoły w czasach, gdy patriotyzm był niemodny.

I ja się teraz zastanawiam, dlaczego właśnie tak? Skąd ten symetryzm? Skąd pochwała kresowej doktryny Jerzego Giedrojcia? Dlaczego w powieści pojawia się sugestia, że „pogódźmy się, pokochajmy się”, a będzie dobrze? Bo tak jest poprawnie politycznie? Modnie? Bo w innym wypadku tak poprawnościowe wydawnictwo jak „Znak” z Krakowa by tego nie wydało? Nie wiem. Naprawdę nie wiem, co myśleć.

Jak wspomniałam na początku, nie jestem Kresowianką. Oczywiście - jako Polkę - boli mnie to ludobójstwo na Kresach. Oczywiście, identyfikuję się z naszymi ofiarami, jestem całym sercem po ich stronie i chciałabym, aby Ukraińcy przeprosili nas za te zbrodnie. Ale mimo wszystko, z powodu braku związków krwi z Kresami, nie wiem, czy jestem odpowiednią osobą do oceny tej powieści. A może właśnie dobrze się stało, że taki właśnie temat trafił do literatury popularnej, że przemówił także do nieświadomych czytelników nie mających pojęcia o krwawej polsko-ukraińskiej historii? Zastanawiam się nad tym.

Dlatego bardzo zależy mi na tym, by włączyli się tutaj Kresowiacy i ich potomkowie. Może przy okazji takiej właśnie sensacyjnej powieści warto przedyskutować, czy na miejscu jest symetryzm historyczny, jaki postuluje autorka. Czy rzeczywiście my Polacy możemy być uważani za katów? A może jednak lepiej byłoby wymusić na Ukraińcach przyznanie się do winy? Można by to zrobić przy pomocy ekonomii, mniej im pomagać, a więcej wymagać. Jak myślicie?

Białowąs Justyna, „Wołyńska gra”, Kraków 2021


Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko

sobota, 8 grudnia 2018

Henryk Rzewuski, „Pamiątki Soplicy”, czyli kwintesencja kresowego sarmatyzmu





„Pamiątki Soplicy” Henryka Rzewuskiego to tekst dzisiaj już zapomniany, a przecież bez niego – a raczej bez opowieści pana hrabiego Rzewuskiego snutych na Krymie i w Rzymie – nie byłoby „Pana Tadeusza”, najważniejszego chyba tekstu w naszej literaturze. Bo tych opowieści właśnie słuchał bezpośrednio od niego nie byle kto, a sam Adam Mickiewicz. One to właśnie zainspirowały poetę do stworzenia barwnego, niezapomnianego świata szlacheckiego, jaki jest w najpiękniejszym polskim poemacie. 

Wieść niesie, że opowieści hrabiego Henryka najpierw zaistniały w postaci ustnej. Podobno Mickiewicz siedział, słuchał w milczeniu tego, co opowiadał mu Rzewuski i w końcu powiedział: „słuchaj, spisz to wszystko”.
– Ale jak to spisać? – odparł Rzewuski.
– Zwyczajnie, tak jak mówisz – odpowiedział wieszcz. 
Tako rzecze historia literatury. Podobno ta właśnie rzymska rozmowa Rzewuskiego z Mickiewiczem legła u początków nowego gatunku literackiego, czyli gawędy szlacheckiej, występującej tylko w literaturze polskiej.

Bo kultura szlachecka była gadana, a nie pisana. Szlachcic polski mało pisał i właściwie w ogóle nie czytał. Za to pilnie słuchał, co opowiadają inni. Sam też często i z dużą wprawą zabierał głos. Był zresztą do tego przygotowany, bo właśnie ustnych wystąpień publicznych uczono go w szkołach. 

I tak też napisana została ta książka. Jej narracja jest typowa dla gawędy. I przez to właśnie jest dość trudna w odbiorze. Co tu dużo gadać! To się po prostu ciężko czyta! Podchodziłam do tej książki kilkadziesiąt lat, kupiłam ją sobie jakoś tak zaraz po maturze i nie zmogłam. Potem próbowałam to czytać na studiach, bo była na liście lektur z romantyzmu i też nie dałam rady. Korzystałam z niej parę lat temu podczas pisania mojej książki o duchach na kresach (opisując m. in. kresowego warchoła i hulakę, pana Wołodkowicza, którego duch do tej pory jakoby straszy w Mińsku, a także słynnego kaznodzieję z okresu konfederacji barskiej i cudotwórcę kresowego, księdza Marka Jandołowskiego), ale też wtedy jakoś nie udało mi się przeczytać całości, przestudiowałam tylko potrzebne mi fragmenty.

I dopiero teraz, jakoś tak mnie naszła ochota na tekst Rzewuskiego. Podeszłam do niego jednak zupełnie inaczej. Wzięłam się na sposób. Po prostu czytałam sobie to na głos. I chwyciło! W tej postaci gawęda szlachecka zyskała pewien rytm i styl, niezwykle potoczysty i barwny. Dość długo to trwało takie czytanie po cichu, a raczej mruczenie, ale było warto. Jakiż to piękny tekst! Seweryn Soplica (nie mylić z Jackiem Soplicą!) snuje swoje opowieści jedna za drugą, przypominając dawny, miniony świat naszych szlacheckich przodków. 

Piszę naszych, bowiem jednym z bohaterów przypomnianych przez Soplicę jest rotmistrz zakroczymski Walenty Łukawski, konfederat barski (w powstaniu miał tytuł pułkownika), który dla ratowania Ojczyzny poświęcił się i wraz z dwoma towarzyszami zadeklarował, że porwie króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, który był w tamtym czasie na pasku carycy Katarzyny II. Plan brawurowego porwania władcy z Warszawy zaakceptował przywódca konfederacji barskiej Kazimierz Pułaski. Konfederaci nie chcieli jednak króla zabijać, tak jak rewolucjoniści francuscy nieco później. Zamierzali tylko zdjąć go z tronu i zastąpić władcą, który – jako polski patriota – będzie służył Ojczyźnie, a nie Rosji. Król Staś był dla nich bowiem nie pomazańcem bożym, ale rosyjską marionetką. 

Tak wyglądało to porwanie króla Stasia:




Niestety, marnie wyszła konfederatom ta akcja, bo jeden z nich (Jan Kuźma) zdradził swoich kolegów i przeszedł na stronę króla, a może od początku był królewskim zausznikiem w szeregach konfederatów? Strawińskiemu udało się uciec, zaś Łukawski został złapany w Warszawie i skazany na karę śmierci. Ścięto go publicznie, a ciało poćwiartowano. Jego żona Marianna, którą zmuszono od oglądania egzekucji męża, zmarła z przestrachu nieco później. 

Odkąd poznałam tę smutną historię, to czuję wielką sympatię do dzielnych konfederatów barskich i ogromną niechęć do ostatniego króla Polski, który na tronie znalazł się tylko dlatego, że kiedyś tam posunął Katarzynę II. Sprzedawczyk i tyle! 

Strasznie smutna jest ta historia z tym rotmistrzem Łukawskim, ale może to jakiś mój przodek? Wszakże po ojcu nazywam się Łukawska! Zakroczym, skąd pochodził Walenty, to przecież Mazowsze, a moi przodkowie ze strony ojca ze szlachty mazowieckiej pochodzą. Tyle wiem. Takiej szlachty biedniejszej, jak Rzędzian z „Ogniem i mieczem”, co to zawsze podkreślał: „jam szlachcic, choć ubogi”. Muszę zająć się prześledzeniem linii moich przodków ze strony ojca. Może natrafię na Walentego? Podobno miał jakiegoś syna, więc wszystko jest możliwe. Chętnie zaadoptuję takiego dzielnego rotmistrza na swego pradziadka!

W każdym razie, czytając u Rzewuskiego o tych wszystkich sarmackich warchołach i rębajłach miałam wrażenie, że czytam o swoich własnych przodkach, że w ich żyłach i w moich płynie ta sama krew. Łączy mnie z nimi nie tylko to samo nazwisko, ale także charakter i temperament. 

Oprócz historii konfederatów barskich mamy w tej książce cudowne opowieści o księciu Karolu Radziwille „Panie Kochanku”:




Moja ulubiona historia jest o tym, jak w klasztorze bernardyńskim w Nowogródku zjechali się na sejmik ludzie księcia, zajmując celę gwardiana. W jednej celi spali wówczas pokotem na podłodze wysłanej słomą: książę Karol, Michał Rejten (krewny „tego Rejtana”), szatny Burgielski, Seweryn Soplica, egzorcysta zakonny, ojciec Idzioraz suka Nepta, ulubiona wyżlica księcia Karola. Reszta szlachty spała na dziedzińcu klasztornym.

No i w tej celi pod wieczór, zaraz po pacierzach książę Radziwiłł mówi:
- Ojcze Idzi, niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
- Na wieki wieków! Co książę pan rozkaże?
- Czy nie słyszy wasze, jak moja Nepta warczy? Zapewne nieboszczyk Wołodkowicz mnie nawiedza. 
I dalej snuje się dygresja o tym, jak to pan Wołodkowicz w młodości był wielkim przyjacielem księcia pana i jak Wołodkowicza w Mińsku w trybunale niesłusznie na śmierć skazali. 

Wspaniałe są też opowieści o trybunale lubelskim i dzielnym małym rycerzu z Litwy, który tak wspaniale umiał szablą robić, że wszystkich koroniarzy zwyciężał (Henryk Sienkiewicz musiał się chyba zainspirować tym opowiadaniem, stwarzając postać swego małego rycerza, czyli Michała Wołodyjowskiego), o wędrówce paru szlachciców do Siczy Zaporoskiej (znowu widać tu, czym się zachwycił Henryk Sienkiewicz i co wykorzystał w „Ogniem i mieczem”), o wielkim polskim patriocie Tadeuszu Rejtanie, który najpierw próbował powstrzymać sejm rozbiorowy w Grodnie, a kiedy to się nie udało, oszalał po Ojczyzny stracie, w końcu zadając sobie śmierć za pomocą szkła potłuczonego. 




Ach, gdzie ten świat! Gdzie taka szlachta! 

Zostaliśmy tylko my, jej potomkowie. W XVIII wiecznej Polsce było jej bardzo dużo, przecież około 10-15 procent ludności stanowiła wówczas szlachta, i to herbowa. Dla porównania – w tym samym czasie na zachodzie Europy w takich krajach jak Francja, Anglia czy Niemcy szlachta stanowiła zaledwie około 2 procent ludności. To bardzo mało. A u nas – voila! Przynajmniej co dziesiąty Polak był szlachcicem! Dlatego tak bardzo mogła rozwinąć się złota wolność szlachecka i wszelkie przywileje. Co się stało z tymi ludźmi? Gdzie są ich potomkowie? Część na pewno poginęła w powstaniach w XIX wieku, część wymordowali w XX wieku Sowieci i Niemcy… Ale może część została? 

Jeśli czujesz w sobie szlacheckiego ducha, jeśli Twoje nazwisko kończy się na „ski” lub „cki”, jeśli w Twojej rodzinie krążą jakieś herbowe legendy lub przekazy o dawnej świetności – poczytaj sobie Rzewuskiego! 

Najlepiej na głos! 

Znajdziesz tam obraz Twoich przodków. Ale jeśli nawet Twoi przodkowie byli tylko chłopami czy mieszczanami, to i tak każdy prawdziwy Polak-katolik, Polak-patriota przyjmuje tamtą sarmacką tradycję za swoją własną i tylko do niej się odwołuje. 

Innej tradycji przecież nie mamy! 

Dlatego trzeba pokochać tych naszych pradziadów warchołów i rębajłów. 

Innego wyjścia nie mamy!

Bo przecież... 

My z nich wszyscy!

Alicja Łukawska

Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko



sobota, 17 listopada 2018

Elżbieta z Zaleskich Dorożyńska, Na ostatniej placówce. Dziennik z życia wsi podolskiej w latach 1917-1921




W końcu udało mi się przeczytać trzecią ze słynnych kresowych książek wspominkowych z okresu rewolucji październikowej. Po „Pożodze” Zofii Kossak-Szczuckiej i „Burzy od wschodu” Marii Dunin-Kozickiej przyszła pora na dziennik Elżbiety z Zaleskich Dorożyńskiej. To kolejna wspaniała publikacja wydana przez LTW. 
Ależ to mocna książka! Musiałam czytać ją partiami, po małym kawałeczku, bo nie mogłam przyswajać na raz zbyt wiele tych wszystkich smutków, nieszczęść i rozterek dnia codziennego w straszliwej epoce rewolucji bolszewickiej i wojen na Ukrainie. 
 „Na ostatniej placówce” to dziennik panny Elżbiety Zaleskiej z okresu 1917-1921. Zaczęła go pisać w niespokojnym czasie, kiedy przez Ukrainę przewalała się fala bolszewickich pogromów, dwory i pałace były palone i rabowane, a polscy ziemianie w obawie o własne życie masowo porzucali swoje domy na wsiach i uciekali do miast. A ona jednak została w swoim domu w Halżbijówce (inaczej Halżbejówka, obecnie Galżbijewka -Гальжби́евка, wieś na Podolu, Rejon Jampolski, Obwód Winnicki na Ukrainie), nie bacząc na to, że właśnie niedawno został spustoszony dwór jej rodziców w pobliskiej Gruszce i że każdego dnia grozi jej okrutna śmierć. 
Zaczęła zapisywać różne codzienne wydarzenia, by nie zwariować w obliczu tego, co się wokół działo na Ukrainie i nie popaść w niepamięć z powodu własnego szaleństwa. Za wszelką cenę chciała uchronić te zapiski. Część z nich udało się jej wywieźć do Polski w 1919 roku, kiedy była z wizytą w Warszawie, resztę uchroniła przed konfiskatą przez bolszewików, chowając ją gdzie się dało, nawet do dziupli drzewa w sadzie koło domu. Z narażeniem życia przywiozła swoje notaki do Polski w 1921 roku. Jej książka została wydana po raz pierwszy w okresie międzywojennym. W PRL-u była zakazana, bowiem cenzura nie pozwała wtedy drukować takich książek. Została przypomniana dopiero po 1989 roku. 
Panna Lila Zaleska została w swym dworze w Halżbijówce zupełnie sama. Matka zmarła już dawno, stary ojciec, którym się opiekowała, był już chory i niedołężny. Brat uciekł za granicę do polskiego wojska. Z początku był z nią polski zarządca, który mógłby stanowić jakieś wsparcie w ciężkich czasach, ale ten na samym początku popełnił samobójstwo z rozpaczy. Przez jakiś czas mieszkała z nią kilkunastoletnia Hanka, siostrzenica czy też może bratanica, jednak później wyjechała do rodziców do Polski. Mimo to, panna Zaleska jakoś sobie radziła. Przez cały ten czas, kiedy przez Ukrainę przetaczały się najróżniejsze wojska (Rosjanie Czerwoni i Rosjanie Biali, Ukraińcy od Petlury, bolszewicy, a także różne wędrowne bandy spod znaku Nestora Machno i Bóg wie, kto jeszcze) ta dzielna kobieta trwała w swoim dworze i starała się żyć w miarę normalnie. Jej dom był dosłownie ostatnią polską placówką w całej okolicy. Nie spalono go, nie obrabowano, jej nie zabito, ba, nawet Czerezwyczajka ją oszczędzała. Jakim cudem wręcz przetrwała? 
 

Ano dlatego, że panna Zaleska już kilkanaście lat wcześniej ukończyła w Krakowie kursy sanitarno-medyczne, dzięki czemu jeszcze przed I wojną światową była znana w całej okolicy jako siostra miłosierdzia, a może raczej lekarka dla biednych, których leczyła zupełnie za darmo. W burzliwym czasie wojen i rewolucji nadal zajmowała się działalnością medyczną, praktykowała jako pielęgniarka, z czasem zaczęto ją nawet tytułować „doktorsza”. Zorganizowała szpital dla potrzebujących, a potem – jako działaczka Polskiej Macierzy Szkolnej – założyła w swym pałacu polską szkołę dla dzieci okolicznych chłopów. Organizowała też inne szkoły w okolicy. Znana była ze swej dobroci i wyrozumiałości dla Ukraińców, dzięki czemu oni  w tym najgorszym czasie też ją chronili i zostawiali w spokoju.
Zapiski panny Zaleskiej są porażające. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu ta dzielna kobieta boryka się z takimi przeciwnościami losu, że włos się na głowie jeży podczas czytania. Nieustanne pochody wojska, rekwizycje, rewizje, a do tego głód, chłód, nędza, choroby (przeżyła tyfus) i koszmarne braki w zaopatrzeniu. Brakował tam wszystkiego: jedzenia, odzieży, lekarstw, a nawet zwykłego mydła. Poza tym, żadnych wiadomości ze świata. Ona tam siedziała w tym swoim majątku na Podolu i nic nie wiedziała, co się dzieje w Polsce, która wtedy była za kordonem. Nie działała poczta, nie było żadnych gazet, krążyły tylko mniej lub bardziej fantastyczne plotki.
W tej sytuacji, kiedy nie miała pojęcia, co się dzieje na świecie, ogromnym zaskoczeniem dla niej było to, jak w lutym 1918 roku na progu jej domu pojawił się jakiś mężczyzna w mundurze, brudny i zarośnięty.
– Dzień dobry, jestem Malinowski, pani mnie nie poznaje? – powiedział zaskoczonej kobiecie.
- No, tak Malinowski – przypomniała sobie - jej tancerz sprzed paru lat z balu w Krakowie!
Malinowski nie był sam. Razem z nim zjawił się w Halżbijówce oddział polskiego wojska z generałem Józefem Hallerem na czele. Była to II Brygada Legionów! Żołnierze właśnie uciekli od Austriaków, którym wypowiedzieli posłuszeństwo i przeszli front w okolicy Rarańczy, dążąc do połączenia się z polskimi siłami wojskowymi w Rosji. Po drugiej stronie frontu znaleźli nocleg we wsi Gruszka w ukraińskich chatach. A tam na ścianach jako ozdoby wisiały zrabowane ze dworu Zaleskich pocztówki adresowane do panny Lili Zaleskiej. Malinowski zobaczył je i pomyślał sobie, że to chyba jego znajoma z Krakowa, więc pojechał ją odszukać. Po prostu filmowa scena!
Takich przygód miała panna Zaleska jeszcze więcej, trudno je wszystkie przytaczać, trzeba to po prostu przeczytać. 
O samej autorce znalazłam niewiele wiadomości. W Wikipedii nie ma nawet hasła jej poświęconego. W samej książce nie ma żadnych ilustracji, nie wiemy więc, jak wygladała ona sama i jej dwór w Halżbijówce. Z notki z tyłu książki dowiedzieć się można, że była córką Zygmunta i Marii z Czajkowskich herbu Jastrzębiec. W 1921 roku we Lwowie poślubiła swego kuzyna Franciszka Dorożyńskiego i osiadła w Krzemieńcu. W czasie II wojny należała do ZWZ AK, za co została aresztowana przez Niemców w drugiej połowie 1942 roku i stracona w styczniu 1943 roku w masowej egzekucji na górze Biała koło Równego, gdzie spoczywa w masowej mogile. 
Rodzina jej męża, czyli Dorożyńscy, byli właścicielami przepięknego pałacu w Eliaszówce pod Starokonstantynowem zbudowanego w pierwszej połowie XIX wieku przez Seweryna Bukara. Eliaszówka została opisana przez Antoniego Urbańskiego w książce „Podzwonne na zgliszczach Litwy i Rusi” (część 2 „Memento kresowe”) oraz przez Romana Aftanazego w „Dziejach rezydencji na dawnych kresach Rzeczpospolitej” (tom 9). Tak wyglądała Eliaszówka (Wikipedia, File:Eliaszowka.jpg) w dobrych latach:
 
 
Niestety, także ten pałac przepadł dla Polski, jak wiele innych polskich rezydencji na Kresach. Po I wojnie światowej został po niewłaściwej stronie granicy polsko-radzieckiej. Budowla istnieje do tej pory, ale obecnie cieszą się nią Ukraińcy.



Dorożyńska z Zaleskich Elżbieta, „Na ostatniej placówce. Dziennik z życia wsi podolskiej w latach 1917-1921”, Wyd. LTW, Łomianki 2018

Alicja Łukawska


Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko

sobota, 6 października 2018

Aleksander Piskor, Siedem ekscelencji i jedna dama



Cóż za smakowita książka! Jakie opowieści! Czyta się to niczym najlepszy romans z epoki. Książka jest napisana niezwykle barwnym i obrazowym stylem. Przeczytałam dosłownie jednym tchem!
„Siedem ekscelencji i jedna dama” Aleksandra Piskora to książka wydana po raz pierwszy tuż przed II wojną światową. Jej autor był wtedy dziennikarzem endeckiego tygodnika społeczno-kulturalnego „Prosto z Mostu” (dodatek niedzielny do dziennika „ABC). Po raz drugi wydano ją dopiero w 2013 roku w wydawnictwie LTW, ale jak się zdaje książka cały czas była w obiegu, bowiem ogromne fragmenty z niej pełnymi garściami cytowali różni pamiętnikarze oraz biografowie. Piszę o tym, bo teraz, podczas lektury, ze zdziwieniem rozpoznawałam, że wiele historii z tej książki już po prostu znam. A czytałam ją przecież po raz pierwszy!
Fragmenty tej książki były zresztą publikowane na łamach „Prosto z Mostu”. Parę lat temu znalazłam tam np. kawałek o seansach spirytystycznych w Jezupolu, które organizował tam hrabia „Wojtek” Dzieduszycki.
„Siedem ekscelencji i jedna dama” to publikacja przedstawiająca niezwykłe życiorysy ośmiu osób związanych z dawną Galicją, a zwłaszcza ze Lwowem. Mniej więcej połowa książki poświęcona jest tytułowej damie, a pozostała część „ekscelencjom”, czyli męskim bohaterom.
Owa dama to Katarzyna z Bobronicz-Jaworskich Starzeńska, potem Pawlikowska (1782-1862), skandalistka i awanturnica z epoki, która zasłynęła swoimi małżeństwami, rozwodami i licznymi romansami w całej Europie. Zwano ją „La belle Gabrielle”. Dała się poznać nie tylko w Galicji, ale również w Wiedniu i Paryżu. Najbardziej na świecie kochała seks i bogactwo. Jej świat to byli mężczyźni i wydawanie pieniędzy. 
Pierwszym mężem Katarzyny był Ksawery Starzeński, a drugim Józef Benedykt Pawlikowski z Medyki. Romansowała m. in. z Eugeniuszem de Beauharnais, pasierbem cesarza Napoleona Bonaparte, angielskim dyplomatą w Wiedniu Arturem Pagetem, Stanisławem Prekiem (brat pamiętnikarza Konstantego Preka) i wieloma innymi panami. Miała kilkoro nieślubnych dzieci zapisanych na konto pierwszego małżonka. 
Autor przedstawia ją jako kogoś w rodzaju nimfomanki. A życie jej było naprawdę niezwykle barwne, ciekawe i obfitujące w nieoczekiwane wydarzenia. Oto piękna Katarzyna Starzeńska, na portrecie namalowanym przez znanego francuskiego malarza Francois Gerarda:

Wśród ekscelencji największe moje zainteresowanie wzbudził „Emir” Wacław Rzewuski, słynny arystokrata, hodowca koni i pamiętnikarz, który po konie do hodowli jeździł do Arabii:

Interesujący był także inny galicyjski koniarz, to jest Juliusz Dzieduszycki, jak również słynny malarz koni Juliusz Kossak, pierwszy z dynastii Kossaków-malarzy. Inni bohaterowie tej książki to: Wacław Zaleski, Leopold Starzeński, Włodzimierz Dzieduszycki, Jan Aleksander Fredro (syn komediopisarza) i Wojciech Dzieduszycki (teść Ewy Dzieduszyckiej, której pamiętniki niedawno opisywałam na blogu). 

Zamówiłam tę książkę, bo parę lat temu czytałam o niej na blogu Magdaleny Jastrzębskiej

Źrodła ilustracji: Wikipedia:
1.      File:Lwowska Galeria Sztuki - Francois Gerard - Portrait of Catherine Starzeńska.jpg
2.      File:Żwan Wacław Rzewuski.jpg
 
 
      Alicja Łukawska
      
       Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko


sobota, 22 września 2018

Magdalena z Nałęcz-Gorskich Komorowska, „Powrót do Żmudzi” (wspomnienia z Kresów)






Co za urocza książka, co za uroczy pamiętnik, co za urocza Autorka! „Powrót do Żmudzi” Magdaleny z Nałęcz-Gorskich Komorowskiej przenosi nas w utracony świat dawnej szlacheckiej Żmudzi i polskiego tam bytowania. 
Autorka tej książki urodziła się w 1900 roku w Szawkianach w powiecie Telsze (dzisiaj Litwa, Okręg szawelski, Rejon kielmski) jako córka Tomasza i Anny z Nałęcz-Gorskich (jej rodzice byli kuzynami trzeciego stopnia). Lata swego dzieciństwa i młodości spędziła w domu rodzinnym, wyjeżdżając też z rodzicami za granicę w celach turystycznych. Jej znany, przyjazny i bezpieczny świat rozpadł się wraz z wybuchem I wojny światowej, kiedy to rodzina rozdzieliła się: ojciec z babką zostali na miejscu, zaś matka z dziećmi została wyprawiona daleko od frontu, do Petersburga. Jak jednak wiadomo, stolica Rosji nie była w owym czasie miejscem bezpiecznym. Wkrótce nadszedł rok 1917, najpierw jedna rewolucja, potem druga, aż w końcu do władzy doszli bolszewicy. Rodzina Nałęcz-Gorskich przeżyła ten trudny czas częściowo w Petersburgu, czyli wtedy już Piotrogradzie, a częściowo na letnisku nad morzem w Terijokach w Finlandii, gdzie osiedliła się spora kolonia polska. A po I wojnie już nic nie było takie same jak przed wojną!
Tematem tej książki jest przede wszytskim to, co przed wojną. Autorka opisuje rodzinę bliższą i dalszą, swoich dziadków, rodziców, rodzeństwo, jakieś ciotki, wujów i kuzynów. Nie zapomina również o służbie domowej i sąsiadach. Opisuje również znane jej domy, a raczej polskie dwory: rodzinną siedzibę w Szawkianach, a także dwory w pobliskich Birżynianach (Litwa, Okręg telszański, Rejon telszański) i Dżuginianach (ten sam rejon Litwy). Ale jak opisuje! Palce lizać! Dzięki jej fenomenalnej, drobiazgowej pamięci mamy okazję namacalnie zobaczyć jak i czym żył dwór polski w początkach XX wieku. Poznajemy w szczegółach całe życie codzienne: dzień powszedni i święta, mijające pory roku, różne prace i czynności domowe, sposób spędzania wolnego czasu, zajęcia rodziców, dzieci, licznych rezydentów oraz służących. Dowiadujemy się, co pito, co jadano, jakie było wyposażenie domów i pokojów, co noszono zimą, co latem, jak wyglądało Boże Narodzenie, jak Wielkanoc, jak Dożynki, jakie zwierzęta hodowano, i tak dalej, i tak dalej… 
A do tego znajdziemy tam trochę anegdot, ale utrzymanych w tonie przyjaznym, bez dokuczania komukolwiek, wyśmiewania i zdradzania sekretów rodzinnych. No, jeden sekret to chyba Autorka zdradziła, bo wyjawiła zakazany związek jej wuja (brata matki) ze służącą, z którą dziedzic żył w konkubinacie. W tamtych czasach to  był prawdziwy skandal! 
Swoją opowieść Autorka kończy tymi słowami:
„Dwory polskie sięgały daleko na wschód. Dla własnej potrzeby wznosiły obszerne domy, zakładały ogrody, budowały klasztory i świątynie. Razem z ich cofnięciem Polska cofnęła się bezpowrotnie o setki kilometrów, a z nią kultura narodowa.”

Cała książka jest tak smakowita, że ledwo zwróciłam uwagę na fakt, że składa się ona właściwie z dwóch części, które w pewnej mierze powtarzają się, tak jakby Autorka napisała dwie wersje swoich wspomnień. Te wersje nieco różnią się między sobą w szczegółach, a trochę się uzupełniają. Czego mi w nich zabrakło? Opowieści o sobie, o własnych, osobistych przeżyciach. Autorka skupiła się bowiem głównie na domu, a nie pisała o własnych, z pewnością dramatycznych przeżyciach w ogarniętym rewolucją Piotrogradzie, a nawet o tym, gdzie i jak poznała swojego przyszłego męża. Za to znajdziemy tu zdjęcie całej rodziny zrobione z okazji jej ślubu. 
Książka opatrzona jest wstępem i zakończeniem pisanym przez różnych członków rodziny. Wstęp napisała Anna Dowgiałło, a zakończenie Bronisław Komorowski, rodzony wnuk autorki, która w latach 1920. wyszła za Juliusza Komorowskiego, także ze Żmudzi. Prezydent Komorowski dorzucił do książki także swój wiersz o Żmudzi pisany w Budzie Ruskiej. Nawet całkiem udane wierszowanie mu wyszło! Na końcu jest też drzewo genealogiczne rodziny Nałęcz-Gorskich. 
Książka Magdaleny Komorowskiej jest kolejną pozycją wspomnieniową opisującą dawną Żmudź w czasach, kiedy mieszkali tam Polacy. Można ją postawić na półce obok takich pozycji jak „Na skraju imperium” Mieczysława Jałowieckiego czy „Gawędy o czasach i ludziach” księdza Waleriana Meysztowicza. Obie te książki opisywałam na blogu tu i tu.  
Komorowska z Nałęcz-Gorskich Magdalena, „Powrót do Żmudzi”, wyd. LTW, Łomianki 2018

Alicja Łukawska

Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko



niedziela, 9 września 2018

Ewa Dzieduszycka, „Podróżniczka” (wspomnienia kresowej arystokratki wyciągnięte z szuflady po pół wieku)





„Podróżniczka” to wspomnienia Ewy z Koziebrodzkich hrabiny Dzieduszyckiej, które przeleżały w szufladzie we Wrocławiu ponad pół wieku, nim wreszcie wypłynęły na światło dzienne.

Autorka tej książki urodziła się w 1878 roku w Chłopicach pod Jarosławiem (zabór austriacki). Rodzice wcześnie ją osierocili, więc wzięła ją na wychowanie (razem z nieco starszą siostrą Anną) ciotka jej matki, Aniela Kielanowska, która wcześniej wychowywała jej matkę. Bogata i bezdzietna ciocia-babcia zapewniła dziewczynkom bajkowe dzieciństwo w pięknym pałacu w Kozłowie pod Lwowem, który był urządzony z ogromnym przepychem i pełen rozmaitych dzieł sztuki i cennych przedmiotów. M. in. były tam dwa rzeźbione sfinksy z kamienia dłuta Canowy i sekretera z Florencji, która podobno miała aż 365 ukrytych szufladek. Opis Kozłowa znajduje się w słynnej książce Romana Aftanazego „Dzieje rezydencji na dawnych kresach Rzeczypospolitej”. Pałac tamtejszy wzniósł Tytus Kielanowski w latach 1850-1860.

Autorka bardzo wiele podróżowała od dziecka. Bogata ciocia-babcia woziła obie swoje wychowanice na wakacje do różnych krajów, by podziwiały dzieła sztuki i piękne pejzaże. Były dzięki temu w Niemczech, Francji, Włoszech i właściwie wszędzie, gdzie wypadało być w tamtych czasach przedstawicielkom galicyjskiej arystokracji. Jako młoda panienka wyszła za mąż za Władysława Dzieduszyckiego, syna hrabiego Wojciecha Dzieduszyckiego z Jezupola koło Stanisławowa.

„Hrabia Wojtek” – jak go zwano - był wówczas jedną z najbarwniejszych postaci w całej Galicji: polityk, poseł na sejm, filozof, pisarz i spirytysta. Znany był z tego, że w swoim pałacu w Jezupolu urządzał seanse spirytystystyczne, na których wywoływał duchy wraz ze swymi gośćmi (była to mieszkająca przez jakiś czas w Jezupolu rodzina poety Karola Brzozowskiego). „Hrabia Wojtek” to postać nieobca dla mnie, ponieważ tego ekscentrycznego arystokratę i jego zabawy z wirującym talerzykiem opisałam w swojej książce „Duchy kresów wschodnich”. Z przyjemnością więc i ogromnym zainteresowaniem czytałam kolejną relację na ten temat.

Dzieduszycka pisze tak:

„Tu napomknę jeszcze o jednej historii, o której mi mój mąż opowiadał, z czasów, gdy mnie w Jezupolu nie było, a która miała miejsce pod koniec XIX stulecia. Otóż, nie wiem, w którym roku, rodzice męża, będąc w Konstantynopolu, poznali rodzinę polskich emigrantów – Karola Brzozowskiego, bardzo wówczas cenionego poetę, żonę jego, pochodzącą z Syrii, córkę Jadwigę i syna Stanisława. Wkrótce się zaprzyjaźnili, razem zwiedzali osobliwości miasta i Małej Azji. A ponieważ ci państwo nie mieli właściwie stałego miejsca zamieszkania, moi teściowie zaprosili ich do Jezupola i razem wrócili do kraju.
Stary pan Brzozowski pisał wiersze i tłumaczył właśnie z hebrajskiego Pieśń nad Pieśniami (…), a młodzi trzymali się razem i robili konno lub wózkiem wycieczki po okolicy. Wieczorami gromadzili się wszyscy w salonie, a ponieważ pan Brzozowski był mistykiem i wierzył w duchy, które niewidzialne krążą po świecie, namówił obecnych do seansów spirytystycznych. Zaczęły się więc dziać rozmaite dziwa, słoiki pukały, podnosiły się w górę i opadały, ekierki latały po papierze. Stanisław jako medium, przemykał się jako ptak przez mały lufcik w oknie tam i z powrotem, a palcem, który miał kiedyś przestrzelony, chwytał się haka od lampy na suficie i wyczyniał rozmaite sztuki akrobatyczne albo łaził jak pająk na ścianie.
Raz w czasie seansu usłyszeli obok w pustym pokoju, jakby ktoś rozsypywał pieniądze na stole i dzwoniąc nimi, rachował głośno: raz, dwa, trzy, cztery… Gdy doszedł do stu, znów wracał do początku. Mój mąż, który nigdy na serio nie brał tych seansów, zniecierpliwiony chcąc złapać figlarza, wpadł znienacka do tego pokoju. Było tam zupełnie ciemno, pusto, a na stole nic nie było, jednak jakiś tajemniczy głos rachował nadal spokojnie: pięćdziesiąt trzy, pięćdziesiąt cztery, pięćdziesiąt pięć… - słychać przy tym było brzęk przesuwanych monet. Uznał, że to była jakaś zbiorowa halucynacja.”

Ewa Dzieduszycka po ślubie mieszkała wraz z mężem i jego rodzicami w Jezupolu, ale nadal wiele podróżowała. W międzyczasie urodziła dzieci, ale nie musiała się nimi zajmować, gdyż od tego były nianie, opiekunki, służące i guwernantki. Wolała latać po świecie. Niektóre ze swych najbardziej egzotycznych podróży opisała już wcześniej, w książce wydanej w 1912 roku we Lwowie pod tytułem „Indie i Himalaje. Wrażenia z podróży”. Szukałam tej książki w bibliotekach cyfrowych, ale nie znalazłam. Próbowałam jednak czytać opisy podróży zawarte w jej pamiętniku. No i niestety! Mimo bardzo atrakcyjnego tematu, te opisy były dla mnie tak długie, rozwlekłe i nużące, że sobie je podarowałam. Przekartkowałam tylko strony poświęcone tym wojażom. Wiem, że Dzieduszycka wybrała się w egzotyczną podróż z mężem Władysławem, który jechał kupować konie od szejków arabskich. Szejkowie wynajęli wyspę przy brzegach Indii, niedaleko Bombaju i tam zwieźli swoje przepiękne, wyhodowane na pustyni konie arabskie.

W przepychu i dobrobycie przeżyła Ewa Dzieduszycka okres do I wojny światowej. Później rodzina Dzieduszyckich musiała opuścić swój dom (przechodziła tam linia frontu rosyjsko-austriackiego) tułała się po różnych obcych domach i mieszkaniach. Na jakiś czas wrócili do Jezupola, kiedy tereny te zostały odbite przez armię austriacką, ale potem znów musieli się ewakuować. Wtedy wraz ze stadem krów mlecznych zawędrowali aż do Zakopanego, które było najbezpieczniejszym miejscem w czasie wojny. Dom w Jezupolu został spalony, trzeba było w jego miejsce postawić nowy, mniej okazały. Ten drugi dom stoi do tej pory, obecnie mieści się w nim ukraińskie sanatorium psychiatryczne dla dzieci.

Po tym dramatycznym okresie zaczął się dla Dzieduszyckich spokojniejszy czas międzywojnia. I znowu te podróże! I tu również opuszczałam sporo opisów, bo mnie nudziły. Potem znowu zrobiło się ciekawiej, a narracja wyraźnie przyspieszyła, kiedy zaczęła się II wojna światowa. Losy Dzieduszyckich w tym okresie to był standard, opisywany po wielokroć w pamiętnikach kresowych: ucieczka z majątku, pobyt we Lwowie, aresztowanie Władysława Dzieduszyckiego (NKWD zabrało go dosłownie sprzed drzwi mieszkania, kiedy naciskał dzwonek do drzwi, rodzina nigdy potem już go nie widziała, ani też nie miała od niego żadnych wiadomości), wywózka córki autorki i jej dzieci do Kazachstanu (jedna z wnuczek autorki została tam na zawsze, bo zmarła na gruźlicę, reszta rodziny dostała się do armii generała Andersa, potem na Bliski Wschód, po wojnie do Anglii).

W czasie okupacji Ewa Dzieduszycka z sowieckiego Lwowa przedostała się do niemieckiego Krakowa, potem zamieszkała gdzieś u znajomych w majątku na wsi i tam doczekała końca wojny. Po 1945 roku zamieszkała we Wrocławiu z najmłodszym synem Wojciechem Dzieduszyckim i jego rodziną. Syn był znanym śpiewakiem operowym i kabareciarzem, a jednocześnie przez szereg lat współpracował z UB czy SB i pisał donosy na kolegów, co ujawnił IPN w 2007 roku. Sprawa była bardzo głośna, bo wrocławski „hrabia Wojtek” był znanym celebrytą. Podobno tak się przejął tą sprawą, że ze wstydu już do końca życia nie wychodził z domu. Zmarł mając około stu lat.

Ewa Dzieduszycka żyła ponad 80 lat. Pod koniec życia złamała sobie nogę w biodrze. Po tym wypadku, w latach 1961-1963, pisała ten właśnie pamiętnik, który przeleżał szereg lat w archiwum domowym. Na potrzeby wydawnictwa opracowały go Małgorzata Dzieduszycka-Ziemilska i Dominika Dzieduszycka-Sigsworth, wnuczka i prawnuczka autorki.

Jest to bardzo interesujący tekst (za wyjątkiem tych nieszczęsnych, długaśnych opisów podróży), który przynosi wiele ciekawych szczegółów z życia codziennego galicyjskiej arystokracji na przełomie wieków XIX i XX. Szkoda tylko, że autorka rozpisywała się tak obszernie na temat rzeczy nieważnych z punktu widzenia czytelnika („co ja widziałam i gdzie ja byłam” – w czasach Wikipedii takie opisy są zbędne i mało wnoszące), a tak mocno ocenzurowała swoje osobiste życie i wspomnienia. Nie znajdziemy tu opisów członków rodziny, nawet męża (tylko trochę o teściu), nie znajdziemy żadnych refleksji osobistych, jakiś podsumowań życiowych.

Bardzo mi brakowało w tej książce zestawienia życia osobistego autorki z tym, co się wówczas działo w wielkiej polityce. A widziała przecież czasy, kiedy „Polska wybuchła” po latach niewoli, kiedy powstała z kolan po latach zaborów. Nic, nic, nic - na ten temat! Jakby autorka była ślepa na Polskę! Jakby nie zauważała tego, co się dzieje wokół niej w sensie politycznych! A może to „zasługa” współczesnych redaktorek z rodziny? Może panie usunęły uwagi na tematy społeczno-polityczne, nie chcąc zanudzać czytelnika? Może miała to być tylko historia kameralna, rodzinna? Trudno powiedzieć. Mimo wszystko, z przyjemnością i bardzo szybko przeczytałam tę książkę, bo autorka miała naprawdę prawdziwy dar opowiadania.

Jest to jedna z nielicznych moich lektur, jakie przeczytałam dzięki recenzjom na blogach książkowych. Czytałam o tej książce na blogu Montgomery i Izabeli Łęckiej. Dzięki wielkie za informacje! A potem lobbowałam w mojej bibliotece, by to kupili. Wypożyczyłam tę książkę jako pierwsza!

Alicja Łukawska

Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko

wtorek, 28 sierpnia 2018

Kate Brown, Kresy. Biografia krainy, której nie ma. Jak zniszczono wielokulturowe pogranicze




Kate Brown, profesor historii z Uniwersytetu stanu Maryland, napisała książkę o kresach wschodnich, jakiej nie napisał jeszcze żaden Polak. Prezentuje w niej zupełnie inne spojrzenie niż nasze na historię dawnych naszych ziem.

Autorka tej książki studiowała w latach 1980., jeszcze w okresie zimnej wojny pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim. Jak sama pisze we wstępie, w 1987 roku dostała stypendium rządu amerykańskiego na studia rusycystyczne i historii sowieckiej w ramach zimnowojennego programu „poznać wroga”. Jakoś dziwnie to brzmi, mam wrażenie, że Amerykanie to szpiegów tak kształcili… Przez jakiś czas przebywała w Lenigradzie, potem jeździła do ZSRR w ramach wymiany studentów. W każdym razie, nauczyła się na tyle języka rosyjskiego, że mogła potem samodzielnie prowadzić badania naukowe w terenie. Nie wiem, być może także była szpiegiem? Takie jakieś mam wrażenie.

Kiedy wybierałam w antykwariacie książkę „Kresy. Biografia krainy, której nie ma. Jak zniszczono wielokulturowe pogranicze” to spodziewałam się czegoś innego niż dostałam. Spodziewałam się jakiejś opasłej historii naszych dawnych kresów wschodnich, gdzie będzie opisany okres panowania na tych terenów władców ruskich, a potem polskich. Myślałam, że będę czytać o ziemi usianej zamkami i pałacami zbudowanymi przez sławne polskie rody, o ich bohaterskich dokonaniach, o walkach z Turkami, Tatarami i Kozakami, a potem o zagarnięciu tych ziem przez dwa wrogie nam państwa: Rosję i Austrię, a jeszcze później o całkowitym zniszczeniu tego polskiego dziedzictwa przez rewolucję październikową. Takie my, Polacy, mamy przecież widzenie historii Kresów.

Jednak amerykańska autorka widzi to inaczej. Kate Brown zrezygnowała z patrzenia na kresy wschodnie z punktu widzenia polskiego, poprzez pryzmat „melancholijnych” (jak je nazywa) wspomnień Polaków mieszkających na kresach do końca I wojny światowej. Ją interesuje tylko okres „sowiecki”. Opisuje czas 1920-1945 (zakończenie I wojny światowej – zakończenie II wojny światowej). Nie opisuje też całych kresów wschodnich, które obejmują przecież bardzo rozległy obszar rozciągający się na terenie obecnej Łotwy, Litwy, Białorusi i Ukrainy. W książce Kate Brown „kresy” oznaczają tylko to, co w polskiej historiografii nazywa się „dalekimi kresami”, czyli ziemie utracone przez Polskę po I wojnie światowej, te, które pozostały za Zbruczem. I z tych ziem jeszcze wybiera sobie jako temat swojej szczegółowej analizy tereny w okolicach Żytomierza, na których Sowieci utworzyli specyficzne jednostki administracyjne, to jest Marchlewski Polski Rejon Autonomiczny (Marchlewszczyzna) oraz Puliński Niemiecki Rejon Autonomiczny. W sposób dość zwięzły, posługując się głównie aktami z różnych archiwów oraz tym, co zobaczyła podczas wycieczek w tamte strony, opisuje to, co działo się w tych dwóch rejonach w czasach, kiedy panowali tam Sowieci, a potem Niemcy. Jest to spojrzenie trochę zaskakujące dla Polaka, przypominające to, w jaki sposób opisał kresy wschodnie Timothy Snyder w książce „Skrwawione ziemie. Europa między Hitlerem a Stalinem.”

Na początku Kate Brown przedstawia dawne kresy dalsze jako krainę pełną mistyki i cudowności, poświęca temu rozdział pod tytułem „Widma w łaźni”. Była to ziemia, którą zamieszkiwali pospołu Polacy, Rusini, Niemcy (niemieccy osadnicy z czasów carskich) i Żydzi, tworzący razem tygiel narodów, w którym tożsamości nie były jasno określone i odznaczone. Kiedy zaczęli tam panować Sowieci, to zrobili przede wszystkim spis obywateli, dzieląc ich według narodowości, a potem tworząc dwa narodowe okręgi autonomiczne. Autorka poświęca najwięcej miejsca funkcjonowaniu polskiego okręgu autonomicznego ze stolicą w miejscowości Dowbysz, bo na ten temat znalazła chyba najwięcej materiałów archiwalnych. Opisuje więc narodziny, rozkwit i upadek Marchlewszyzny, której mieszkańców wysiedlono do Kazachstanu w drugiej połowie lat 1930. W innym rozdziale opisuje funkcjonowanie pobliskiego niemieckiego okręgu autonomicznego, którego mieszkańcy także pojechali przymusowo do Kazachstanu, tak jak ich polscy sąsiedzi.

Niestety, w końcowej części książki autorka przypuszcza zmasowany atak na ideę narodowości w ogóle. Na jednym oddechu krytykuje niemiecki nazizm, nacjonalizm ukraiński i polski patriotyzm. Pisze: „Coraz bardziej narodowościowa w swym charakterze polityka państwa sowieckiego wskazywała na niezaprzeczalny związek między narodem, kulturą i geografią. Edukacja nazistowska, OUN-owska, a także polska zawierały podobne przesłanie.” (s. 249) Takie stawianie w jednym rzędzie Polaków, banderowców i niemieckich faszystów jest obraźliwe dla naszego państwa i naszego narodu. Dziwię się bardzo, że wydawnictwo PAŃSTWOWEGO Uniwersytetu Jagiellońskiego przepuściło to zdanie, nie dając tam żadnego przypisu wyjaśniającego. Przecież to szkaluje dobre imię Polski! Takie pisanie o polskiej historii i polskim patriotyzmie to prosta droga do pisania o "polskich obozach koncentracyjnych".

Dziwnym trafem, autorka tej książki nie widzi nic złego w rozwijaniu tradycji żydowskich na dawnych kresach wschodnich, ani też w typowym żydowskim izolowaniu się od otoczenia w sensie kulturowym. Ciekawe, prawda? Czyli - żydowski patriotyzm jest cacy, a inne są be? Taki wniosek można wysnuć z tego, co pisze ta pani!

A dalej to już jest coraz gorzej! Kate Brown, Amerykanka (czyli osoba właściwie bez narodowości) przypuszcza zmasowany atak na narody w Europie. Nie używa nawet słowa „patriotyzm”, tylko wali w mordę słowem „nacjonalizm”. Nie wiem, czy takie złe działanie wynika z jej niewiedzy? Czy może raczej jest ona agentką Nowego Wspaniałego Porządku Świata (NWO), który za pieniądze George’a Sorosa chce zniszczyć stare europejskie państwa narodowe? Takie myśli bowiem snuły mi się po głowie, gdy kończyłam czytać tę książkę. Według autorki – dobrze jest, gdy panuje „multi-kulti”, a źle jest, gdy ludzie są podzieleni na narodowości i mają je wpisane w dowodzie (tak było w ZSRR). Zapomina jednak, że to dawne kresowe „multi-kulti” kwitło tak wspaniale najpierw pod polskim (narodowym!) panowaniem, a potem pod berłem rosyjskiego cara (też narodowca!).

I tak sobie myślę, że z jednej strony książka Kate Brown to pozycja bardzo wartościowa w sensie historycznym i w ciekawy sposób opisująca koniec polskich kresów wschodnich. Jednak z drugiej strony jest to pozycja niebezpieczna dla Polski, bo jej głównym przesłaniem jest udowodnienie, że pojęcia „naród” i „narodowość” są czymś złym i zbędnym we współczesnym, globalizującym się świecie. Odkładam tę pozycję mocno rozczarowana.

Przy okazji dodam jeszcze, że temat Marchlewszczyzny został znakomicie opisany przez polskiego reportera i podróżnika Marka Koprowskiego, który jeździł do Dowbysza i poświęcił mu kilka swoich książek. 
 
Alicja Łukawska

Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko

sobota, 4 sierpnia 2018

Andrzej Kuśniewicz, Mieszaniny obyczajowe (kryptopamiętnik kresowy)






„Mieszaniny obyczajowe” Andrzeja Kuśniewicza nawiązują do „Mieszanin obyczajowych” Henryka Rzewuskiego, tekstu wydanego w pierwszej połowie XIX wieku, nieco skandalizującego i w pewien sposób tajemniczego, bowiem w ogóle nie istniejącego w świadomości polskich czytelników. Nie ma do niego dostępu, nawet w bibliotekach cyfrowych.

Tak więc porównanie tekstu Kuśniewicza do tekstu Rzewuskiego to jest trochę porównanie typu „ignotum per ignotum”. Chociaż studiowałam polonistykę, nigdy nie miałam do czynienia z tym tekstem Rzewuskiego. Mam nawet wrażenie, że był on jakby na cenzurowanym w czasach PRL, a i dzisiaj jakoś nie przebił się do powszechnej świadomości. Na studiach czytaliśmy tylko „Pamiątki Soplicy” Rzewuskiego, a później, kiedy pracowałam naukowo, czytałam także „Nie-bajki” tegoż autora, uroczy zbiorek lekko gotycyzujących opowiastek grozy.

Z tego, co czytam o „Mieszaninach…” Rzewuskiego, wynika, że jest tam coś o Polsce, coś o sarmatyzmie, coś o Kresach i tak dalej.

No i to samo u Kuśniewicza: coś o Polsce, coś o Kresach, coś o sarmatyzmie, coś o Galicji, bo autor z Galicji się wywodzi. Swą opowieść zaczyna Kuśniewicz od osobistych wspominków rodzinnych; ktoś tam zmarł, ktoś tam coś powiedział, ktoś tam coś tam przeczytał w „Tygodniku Powszechnym” (jest początek lat 1980. i polski inteligent czyta właśnie tę gazetę). Z początku nie wiadomo za bardzo o co chodzi w tych rozważaniach autora, dopiero gdzieś tak około pięćdziesiątej strony czytelnik zostaje cudownie przeniesiony w czasie i przestrzeni na dawne Kresy, gdzieś w okolice Hłuboczka Wielkiego (obecnie rejon tarnpolski Obwodu Tarnopolskiego na Ukrainie). Migają takie nazwy jak Demidówka (rodzinny majątek Kazia, porte parole autora), Czachorówka (majątek kuzyna Leonsa), Zahajce, błyska graniczna rzeka Zbrucz, a za nią majączą jeszcze Płoskirów, Czarny Ostrów, Winnica, Eliaszówka, Kapuściany, Tymoszówka (tam, gdzie w efekcie rewolucji październikowej utopiono w stawie fortepian kompozytora Karola Szymanowskiego), Humań, Tulczyn, Żmerynka, Fastów i Hołozubińce. Widać stepy ukraińskie, a nawet z daleka ukazuje się Odessa. Bliżej jest oczywiście Lwów, gdzie się pomieszkuje, a czasami bywa. Wspomniany jest również Tarnopol, a także Podole.

Czytamy o sarmackich przodkach Kazia (samego Kuśniewicza? To nie jest jasno powiedziane, ale tak by wypadało z tej opowieści), a zwłaszcza o dziadku Onufrym, co to łeb miał podgolony, tańczył trepaka, kielichy szklane o głowę rozbijał, a na stare lata ożenił się z Rosjanką z Białej Cerkwi, panną respektową Aleksandry Branickiej, o której wieść niesie, że była nieślubną córką carycy Katarzyny. Czytamy o kuzynach arystokratach jak kuzyn Leons (paradna postać!), o żydowskich handlarzach bydła, co to wzbogaciwszy się kupowali sobie majątki ziemskie i hrabiowskie tytuły w Wiedniu. Czytamy o tym, jak starszy brat Kazia, Stefan, zwany Funiem, ożenił się ze Stefanią zwaną Fuchą i razem osiedli w rodzinnej Demidówce, a matka Kazia i Funia zamieszkała we Lwowie z damą do towarzystwa i mieszkała tam sobie spokojnie nawet za pierwszych Sowietów (to znaczy o Sowietach autor nie pisze, gdzie tam, przecież to lata 1980.), ale gdzieś znikła po wejściu Niemców. A może było odwrotnie, tylko autor wszystkiego nie dopowiada z uwagi na cenzurę w PRL?

Bo widać jasno i wyraźnie, jak bardzo ta anegdotyczna sarmacka gawęda została poddana autocenzurze. Kuśniewicz pisze tylko co, co można pisać w latach 1980., żadnych tam nieprawomyślnych historyjek nie ma. Przez to właśnie cały ten tekst jest może miejscami mało zrozumiały dla czytelnika. Cały czas mowa ezopowa! Pamiętam, że czytałam to już raz, właśnie w latach 1980., zaraz po ukazaniu się tej książki, która wówczas była swego rodzaju bestsellerem (a i Kuśniewicz był wówczas znanym pisarzem, nie to co dzisiaj, kiedy jest już zupełnie zapomniany). Czytałam to wtedy i podobało mi się ze względu na tę sarmacką, gawędową formę. Ale co ja z tego rozumiałam? Chyba niewiele! Zdawało mi się, że to fikcja, takie sobie tylko bajanie. Nazwy dawnych polskich rezydencji na kresach wschodnich niewiele mi wówczas mówiły. Wtedy, na długo przed lekturą „Pożogi” Zofii Kossak-Szczuckiej czy „Burzy od wschodu” Marii Dunin-Kozickiej – cóż ja wiedziałam o końcu polskiego panowania na kresach wschodnich? Przecież to wszystko było zakryte przez cenzurę! Nic o tym nie wiedziałam.

I dopiero teraz, kiedy przeczytałam kilkadziesiąt może tomów najróżniejszych wspomnień i pamiętników kresowych mogę spokojnie sięgnąć po Kuśniewicza i mieć nadzieję, że prawidłowo zrozumiem tę książkę, że rozwikłam te różne ezopowe zagadki i dygresje. A sięgnęłam po nią przypadkiem, bo znalazłam ją właśnie niedawno w koszu z makulaturą w mojej bibliotece. Rzuciłam się na nią i porwałam do domu. Egzemplarz był nowy, nigdy chyba nie czytany. Tak właśnie wyglądają książki z księgozbiorów dziadków, którzy kupowali je dla wnuków, a teraz wnuki sprzedają czy też remontują mieszkania po dziadkach i pozbywają się tych książek, nie przeczytawszy ich w ogóle. No wiec – książka nówka! Ale klejona! Czytam, a ona się rozpada, klej się kruszy i wylatuje, a książka ulega dekonstrukcji! Zanim ją przeczytałam – cała się rozpadła.

Mam wrażenie, że przydałoby się ją wznowić, bo to naprawdę wartościowy tekst, godny przypomnienia. Może jakieś wydawnictwo odważy się wydać Kuśniewicza? Wiem, opinię ma straszną, bo to niby sługus PRL, niby szpieg jakiś na usługach UB czy SB… Ale czy to jest w ogóle ważne? Mnie na studiach polonistycznych uczyli, że tekst jest tekst, a autor jest autor. Dwie różne rzeczy to są. Osobno ocenia się tekst, osobno mówi o autorze. Autor może i był świnia, co na kolegów donosił z kim spali (zresztą, nie wiem, jego teczek w IPN nie czytałam, ale tak o nim piszą, że donosił, m. in. na Iwaszkiewicza i jego kochanków), ale tekst jest naprawdę smakowity i przeczytałam go z prawdziwą przyjemnością! 



Kuśniewicz Andrzej, „Mieszaniny obyczajowe”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1985


Alicja Łukawska


Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...