Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Konwicki Tadeusz. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Konwicki Tadeusz. Pokaż wszystkie posty

sobota, 14 listopada 2015

Tadeusz Konwicki, „Rojsty”, czyli plujemy na AK



 „Rojsty” Tadeusza Konwickiego to niewielkich rozmiarów autobiograficzna powieść o działalności Armii Krajowej na Wileńszczyźnie po wejściu tam Armii Czerwonej.

To także jedna z najbardziej kłamliwych książek na temat AK jakie ukazały się w języku polskim. Ten ociekający złośliwym jadem paszkwil na polskie podziemie patriotyczne, pisany zgodnie z oczekiwaniami władzy komunistycznej, w dużym stopniu przyczynił się do deheroizacji polskiej partyzantki oraz o przeszło pół wieku wyprzedził negatywny obraz AK przedstawiony w niemieckim serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”.

Akcja „Rojstów” rozpoczyna się latem 1944 roku, kiedy to główny bohater i zarazem pierwszoosobowy narrator używającego fałszywych papierów wystawionych na Stanisława Żubrowicza ukrywa się na wsi pod Wilnem, zajmując się w wolnych chwilach malowaniem akwarelami pejzaży. Potem wraca do domu, do Wilna, po czym wstępuje do oddziału AK i razem z nim przez parę miesięcy wędruje po Wileńszczyźnie. Jest marnym partyzantem, bo przez wiele miesięcy nie udaje mu się ani razu wystrzelić. Jego pistolet jest zepsuty i zawsze się zacina, kiedy naciska się spust.

Akowcy ukazani przez Konwickiego w „Rojstach” to zbieranina podejrzanych mętów i psychopatów wałęsających się bez celu po lasach i bagnach. Jeden trudni się hobbystycznie zabijaniem Białorusinów. Każdego zabitego znaczy nacięciem na drewnianej kolbie swego karabinu: „Strzelało się białoruskich chłopów, posądzonych o sympatie lub wprost o współpracę z bolszewikami.” Drugi partyzant to pies na baby, więc gwałci 15-letnią córkę gospodarzy, u których AK znalazło kwaterę. Inni są wściekłymi antysemitami: „Tu około tysiąca Żydów przetrzymało niemieckie obławy. Bunkry były liche. Ale pomagali im widocznie partyzanci sowieccy, gdyż od naszych mogli oczekiwać tylko jednego: kuli w kołnierz.”

Muszę przyznać, że Konwicki był zdolnym literatem. Nawet ta młodzieńcza książka jest dobrze napisana w sensie formalnym. Ale pod względem treści jest to niebezpieczna i antypolska szmira. Została bowiem napisana w duchu popularnego w początkach PRL-u hasła, że AK to zapluty karzeł reakcji:



Konwicki krytykuje w „Rosjtach” AK aż miło. Wyśmiewa brak organizacji wileńskiego AK, wyraża się lekceważąco o polskim patriotyzmie, m. in. o powstaniu styczniowym i przedwojennych endekach. Kpi także z polskich nadziei, że będzie można jednak pozostać na Kresach po wejściu tam Armii Czerwonej. Pokazuje Polaków z Wilna jako hieny, które żerują na cudzej krzywdzie, przeszukując mieszkania opuszczone przez tych, co wyjechali „do Polski”.

Ten paszkwil powstał w 1946 roku. Osiem lat przeleżał w szufladzie, podobno zatrzymany przez cenzurę. A po raz pierwszy został opublikowany w 1956 r., na fali odwilży po śmierci Stalina. Jego autor, Tadeusz Konwicki, w latach 1944-1945 był żołnierzem wileńskiego AK, później wyjechał z Kresów i zaczął robić w Polsce karierę literacką. Pisał socrealistyczne reportaże m. in. o budowie Nowej Huty. W 1953 r. wstąpił do PZPR. Wydanie „Rojstów” przypadło w okresie, kiedy był już dobrze zapowiadającym się młodym literatem na służbie komunistów.

Warto pamiętać o tym, że w ciągu ośmiu lat pomiędzy napisaniem „Rojstów” a ich wydaniem – tysiące żołnierzy AK siedziało w więzieniach, było torturowanych i zabijanych przez komunistyczną bezpiekę. Mówiąc brutalnie: kiedy w katowniach UB zabijano Żołnierzy Wyklętych – szkalująca AK książka Konwickiego czekała właśnie na wydanie.

Po upadku PRL-u dyskusję na temat ”Rojstów” podjął Ryszard Kiersnowski, były dowódca Tadeusza Konwickiego z oddziału AK. Kiersnowski napisał książkę „Tam i wtedy. W Podweryszkach, w Wilnie, w puszczy 1939 – 1945”. Tak się składa, że Kiersnowski był świadkiem tych samych wydarzeń, które zostały opisane w „Rojstach” i opisał je ponownie zupełnie z innej strony.

Analiza „Rojstów” Konwickiego z Żołnierzem Wyklętym
Po raz pierwszy czytałam „Rojsty” jako obowiązkową lekturę na ćwiczenia z literatury współczesnej przeszło 30. lat temu i zapamiętałam tę książkę na całe życie jako przykład literatury przeczytanej zbyt wcześnie i bez jakiegokolwiek wyjaśnienia, o co w niej chodzi. Jako osoba wyrosła w Bydgoszczy pojęcia nie miałam o trudnej przeszłości Kresów i o dramatycznych losach wileńskiej partyzantki akowskiej. Była to dla mnie dziwna powieść o jakiejś bandzie młodych ludzi, którzy bez celu i bez sensu wałęsają się gdzieś po wsiach na zabitej dechami prowincji. Kto to jest? O co chodzi? Z kim oni chcą walczyć? Wtedy tego nie wiedziałam.

Pamiętam za to okoliczności tamtej lektury: był stan wojenny, drugi rok polonistyki, literatura współczesna przerabiana równocześnie z literaturą staropolską. Zupełnie bez sensu, związku i logiki. Tak chyba miało być, byśmy za dużo nie myśleli. Tu Sęp-Szarzyński, a tu – socrealizm.

Zajęcia ze współczesnej prowadzi docent Malinowski, który budzi w nas przestrach i grozę, bo na każde ćwiczenia każe przygotowywać długie referaty na zadany temat i konsekwentnie sprawdza, co przygotowaliśmy. Nie ma do tego żadnych pomocy, żadnych opracowań w książkach. Straszliwy docent M. zadaje temat, po czym należy go opracować na podstawie lektury i ówczesnej prasy literackiej. Należy przygotować porządną bibliografię, przypisy oraz fiszki. Fiszki trzeba składować w kopertach, a koperty w pudelkach po butach. Pudełka po butach z fiszkami – w kartonach po margarynie. I tak dalej. Taka była filozofia pracy naukowej docenta M. i starał się nam ją przekazać. Żeby cokolwiek napisać, trzeba schodzić do uczelnianej piwnicy, do czytelni czasopism i wertować stare zakurzone, powiązane sznurkami roczniki „Kuźnicy”, „Odrodzenia” czy innych pism z lat 1940. i 1950.

Na jedne zajęcia docent kazał przeczytać „Rojsty” i przygotować referat na ich temat. – Wiecie, co to są rojsty? – pyta na początku ćwiczeń. Nikt nie wie, choć kilka z moich koleżanek niby powinno wiedzieć, bo miało dziadków z Wilna. Docent wyjaśnia, że rojsty to zarośla leśne rosnące na bagnistym terenie, typowe dla pewnych okolic Wileńszczyzny i Białorusi. Dalej ktoś czyta referat, a docent uśmiecha się lekko pod wąsem.

Przerażający docent M., postrach bydgoskich studentów polonistyki, to nieżyjący już Leszek Jan Malinowski, Żołnierz Wyklęty, który w czasie wojny walczył w 3. Wileńskiej Brygadzie AK, zaś po wojnie był kurierem przeprowadzającym na Zachód ludzi, których należało ratować przed NKWD. M. in. pomagał w przerzucie pisarza Sergiusza Piaseckiego, który w czasie okupacji był egzekutorem AK.
Ale o tym nie wiedzieliśmy w czasie studiów. Malinowski wspominał czasem, że pochodzi z Wilna, że uczył się tam na tajnych kompletach, a jego koleżanką szkolną była późniejsza aktorka Hanna Skarżanka. Wykłady Malinowskiego polegały głównie na tym, że dawał nam do zrozumienia, kto z pisarzy był w porządku, a kto był gnidą. Robił to w tak w przemyślny sposób, że choćby ktoś chciał mu coś zarzucić, to nie było do czego się przyczepić. To z jego wykładów zapamiętałam, kto był gnidą, a kto szlachetnym człowiekiem. Kto był Polakiem, a kto Żydem, bo na wykładach podawał prawdziwe nazwiska współczesnych „polskich” pisarzy. Kto wstąpił do Armii Czerwonej, a kto do Ludowego Wojska Polskiego. I tak dalej. Siał terror ten Malinowski na ćwiczeniach, ale naprawdę dużo nas nauczył.

W latach 1990. docent M. działał w organizacjach kresowych, napisał także książkę pt. „1. Wileńska Brygada AK”.



W wywiadzie „Wilnianie zasłużeni dla Litwy, Polski, Europy i świata”, który przeprowadził Ryszard Maciejkianiec, docent Malinowski tak mówił o sobie:

„Mój dziadek Bolesław Malinowski był specjalistą od budowy mostów. M. in. Most Zwierzyniecki - to jego dzieło. Współpracował również przy wznoszeniu niektórych gmachów, w tym Domu Towarowego Jabłkowskich. Miał on brata Wilhelma, który pracował w Banku Ziemskim, był we władzach Browaru Szopena i był znaną w Wilnie postacią, udzielał się społecznie, organizował różne imprezy. A jego córka Wanda, to Osterwina, żona Osterwy. A poza tym wojewoda wileński Władysław Jaszczołd - to mój wuj, który potem został ministrem opieki społecznej.

Mój ojciec Stanisław natomiast gospodarował we własnym majątku Słobódka koło Miednik. Tam też w miednickim kościele byłem ochrzczony. Majątek rodziców mamy, Janiny z Bronowskich, znajdował się pomiędzy Holszanami a Bogdanowem. Do pierwszej komunii przystępowałem w Bogdanowie, a pierwszą moją miłością była Ruszczycówna.

Znajomość tych moich ojczystych stron pomogła mi zresztą później przy ucieczce z Miednik, kiedy tam nas osadzono po zakończeniu operacji "Ostra Brama". Uciekłem w nocy z kolegami, służąc im za przewodnika.

W roku 1945 wyjechałem do Lublina, tam ukończyłem historię sztuki, potem jeszcze polonistykę w Toruniu, a w roku 1960 obroniłem doktorat.”

A tu można sobie obejrzeć wywiad z Leszkiem J. Malinowskim, w którym opowiada o powstaniu wileńskim w 1944 roku:
Leszek J. Malinowski. Wileńskie Powstanie - vod.tvp.pl ...

Warto także zajrzeć tu: Malinowski Leszek Jan - Pogoń.lt
Malinowski Leszek Jan ps "Orland" - Welkom on the ...


Konwicki Tadeusz, „Rojsty” , wyd. Czytelnik, Warszawa 1956, wyd. I

Alicja Łukawska

Tekst oryginalny ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko 

wtorek, 2 czerwca 2015

Tadeusz Konwicki, Bohiń





Znacie to powiedzenie, że przeszłość jest jak obcy kraj? Powieść Tadeusza Konwickiego jest napisana tak, że doskonale ilustruje to nieco jednak paradoksalne porzekadło, które łączy czas i przestrzeń w jednym spostrzeżeniu. "Bohiń" bowiem to jest nie tylko opowieść o folwarku zagubionym gdzieś na Wileńszczyźnie, ale też o przeszłości, do której się dąży coraz dalej i dalej również w kategoriach geograficznych. Czas staje i rusza na przemian, a my śledzimy nie tylko losy Heleny, głównej bohaterki, ale też narratora, jej wnuka, chcącego odkryć nieodkrywalną prawdę zagubioną przed stu laty i wiele setek kilometrów od miejsca, gdzie się narrator znajduje.
 
Jak widzicie, czytam sobie powoli różne książki i zaglądający tutaj mają okazję poczytać o tym, co właśnie przeczytałam. Z "Bohinią" miałam tak, że w sumie ta niewielka objętościowo książka (stare wydanie Czytelnika ma ledwo sto osiemdziesiąt stron) tak bardzo przypadła mi do gustu, że wcale nie miałam wielkiej ochoty czytać jej szybko – żeby się zaraz nie skończyła, a z drugiej strony – przeczytać ją jak najszybciej, żeby się dowiedzieć, jak wypada w całości. No i, spytacie, jak wypada? Doskonale wypada, oto jak wypada (oczywiście mam "ale", ale takie maciupkie, że stąd go nie widać).


Świat, którego tak bardzo nie ma
O czym w ogóle jest "Bohiń"? To historia babki narratora, Heleny Konwickiej (tak, narrator nazywa się tak samo jak autor), o której nikt z rodziny nic nie wie – nikt jej nie spotkał, nie zachowały się jej zdjęcia, nie żyje bujnie we wspomnieniach dzieci i wnucząt. Chcąc temu zaradzić, rozdzierany nostalgią, starzejący się narrator stara się przywołać ją z zaświatów, ożywić nieistniejące przecież wspomnienia, osadzić ją w czasie i w miejscu. Brnie więc przez to stulecie, które ich dzieli i z Warszawy wędruje do Bohini, niewielkiego folwarku, w którym Helena mieszka wraz z ojcem.

Akcja zaczyna się wraz z jej trzydziestymi urodzinami. Helena jest, jak na realia epoki, starą panną. Była raz zaręczona, ale jej narzeczony zginął w powstaniu styczniowym. Cień powstania ciąży zresztą nad wszystkimi – po okolicy swoim powozem jeździ rosyjski żandarm i sprawdza, czy w plotkach o szykowanych ponownie rozruchach jest ziarno prawdy, Konwickich wywłaszczono z majątku i siedzą teraz w dworku na gospodarstwie użyczonym im przez bogatego sąsiada, Platera. Ale to wszystko, co sobie narrator o Bohini i życiu babki wyobraża, to jest właśnie świat na poły tylko realny, osnuty mgłą i magią: w lasach wokół folwarku żyje bowiem demon Schickelgruber, którego nikt nie widział, chociaż każdy szczyci się, że jednak tak i że uszedł ze spotkania z nim z życiem. Schickelgruber płomieniami z paszczy morduje ludzi – w tym przede wszystkim Żydów. Jest jak zapowiedź wszystkiego złego, co jeszcze może nadejść, a z drugiej strony jest jakby tym uzewnętrznionym złem, które drzemie w spokojnych na pozór mieszkańcach okolicy (notabene Schickelgruber to nazwisko babki Adolfa Hitlera, więc znowu czasy splatają się tutaj w aż nazbyt wyraźnej pętli symboli). Helena porusza się na osi Bohiń – Bujwidze – mogiła matki.

W Bujwidzach odwiedza księdza Siemaszkę, pszczelarza-amatora, zesłanego w okolicę za maczanie palców w białoruskim odrodzeniu narodowym (czyli takim ruchu, który miał na celu wzbudzenie w Białorusinach poczucia odrębności narodowej, mówiąc krótko i upraszczając straszliwie, no, ale nie w tym rzecz) albo – bo narrator rozstawia na nas pułapki, żebyśmy się dali złapać w potrzask jednej interpretacji i potem skołowani pytali się "hej, ale przecież – czy na pewno...?" - przez władze kościelne z powodu nie do końca moralnego życia. No i jest jeszcze mogiła matki Heleny, zmarłej przy porodzie: panią Konwicką pochowano na jej wyraźne życzenie (ale czy na pewno?) na rozstajach dróg. Helena zmaga się z pytaniem o to, czemu tak się stało – i z ojcem, który po śmierci żony stwierdził, że nie ma już o czym rozmawiać i zamilkł, i siedzi zamknięty na klucz w swoim gabinecie i nie wiadomo tak do końca, co tam robi.


Bohaterka, o której nic nie wiadomo

Na tym kłopoty Heleny się nie kończą, bo do tego właściciel dzierżawionej przez nich po znajomości Bohini, hrabia Plater, oświadcza się Helenie. Oboje są już, jak to się mówi, "w latach", ale w Helenie coś pęka. Czuje, że zmienia się – i nie wie do końca, w jakim kierunku idą te zmiany. Lato jest parne, zanosi się na burzę. Z głębi ziemi słychać jęk. Helena myśli, że nadchodzi koniec świata – na pewno idzie koniec świata takiego, jakim jest teraz. Bohaterka śni dziwne sny, które wydają się być trochę prekognicją, trochę wspomnieniami jej wnuka. Czasy przenikają się. Konwicki był również świetnym filmowcem – i to w tej książce widać. Sposób, w jaki spogląda on na bohaterkę, jak ją wprowadza w kolejnych scenach, jest nie tylko szalenie filmowy, ale też działa doskonale na wyobraźnię i na to, jak można sobie zwizualizować daną scenę. Do tego taki zabieg "montażowy" idealnie sprawdza się tam, gdzie następuje to wymieszanie się czasów, gdzie wnuk snuje opowieść o nigdy nie widzianej babce, gdzie musi się przenieść i w czasie, i w przestrzeni. Zobaczcie sami:

Wracam z takim mozołem przez wydmy minionego czasu, przez trzęsawiska dni i puszcze godzin do mojej babki, Heleny Konwickiej, której ja nigdy nie widziałem i nikt z tych, co znałem, nie spotkał jej nigdy […]. A może ścigam ją przez obszary przeczuć, przez jeziora tęsknot, przez gęste mgły niepewności. Dlaczego teraz, kiedy przeżyłem wszystkich moich bliskich, kiedy jestem najstarszy i kiedy nie mogę doczekać się mojej godziny, mojego terminu, dlaczego ścigam cień, widmo, marę młodej kobiety biegnącej przez banalną sierpniową łąkę ku banalnemu białemu dworowi, przy którym trzyma wartę modrzew zamieniający się powoli w złotą pochodnię,
– Weźmiemy dziś – powiedziała zdyszana, kiedy on podniósł się z krzesła na jej widok – weźmiemy dziś litery i, j, k, l. Bardzo się naczekałeś?

[cytuję z wydania Czytelnika z 1988 roku, s. 74]

Sami zobaczcie, jak świetnie skomponowany jest ten króciutki urywek. Nie dość, że przenosimy się jakby ujęciem kamery z góry między Warszawą "teraz" a Bohinią "kiedyś", to przemieszczamy się razem z narratorem, który goni – zmyśleniem, pamięcią? – za biegnącą w rzeczywistości w tym momencie, kiedy o niej myśli (kiedy ją wymyśla?) bohaterką. I te sformułowania, które łączą tak doskonale miejsca (wydmy, trzęsawiska, puszcze) i czasy (czas, dnie, godziny) w dwóch celnych słowach! No i jeszcze jak tutaj widać jak odległość w czasie miesza się z odległością w przestrzeni. Narrator tęskni równocześnie za utraconą krainą dzieciństwa, która istnieje przecież teoretycznie gdzieś za obecną granicą, ale równocześnie istnieje tylko w pewnym czasie, który minął. Ale, ale – no właśnie, przecież nie wiadomo, skoro wszystko jest tak daleko, czy nadal aby nie trwa tam ten czas miniony, w tej krainie, która zatrzymała się w biegu?


Dwór, w którym więcej jest zakryte niż na widoku

Helenę otaczają tajemnice – dosłownie, w czasie trwania akcji, i w przenośni, bo narrator nie pozwala nam zapomnieć, że "Bohiń" to wariacja na temat jego babki, ożywiona wyobraźnia, nie żaden dokument albo rodzinna opowieść. Po pierwsze, jest ten milczący ojciec, z którym nie może się porozumieć, a kiedy w końcu wedrze się do jego kantorka zastanie tam coś zupełnie innego niż to, co sobie wyobrażała. Po drugie, o jej narzeczonym chodzą w okolicy niepokojące słuchy (myślę, że czytelnik od pierwszego pojawienia się hrabiego spodziewa się momentu, kiedy takie pogłoski się pojawią – w każdym razie ja czekałam). Po trzecie, Helenę nachodzą niepokojące, niepokorne myśli. Zaczyna kwestionować porządek świata, w jakim żyje – tego ojca, potrzebę wychodzenia bądź niewychodzenia za mąż, swoją rolę w tym wszystkim, sens powstania, sens pamiętania o "Ojczyźnie" w ogóle, w końcu też podziały klasowe i wiarę w Boga, a także to, czy aby wszyscy są tymi, za kogo ich miała do tej pory.

Po czwarte wreszcie, w jej życiu pojawia się nieoczekiwanie mężczyzna "z przeszłością", rudzielec, który chce, by nauczyła go czytać i pisać. Podobno był w powstaniu, podobno zwiedził pół świata, podobno był zesłany. Podobno jest Żydem. Podobno – bo niczego o postaci Eliasza Szyry nie możemy być pewni i Helena też nie, do samego końca. Eliasz jest jak duch, pojawia się i znika, wchodzi którędy chce i ściany – czy to domu, czy sztywnych od wieku wyobrażeń o tym, jak ma wyglądać społeczeństwo – nie mogą go powstrzymać. W dodatku to jest taki "Żyd wyobrażony", Helenę dręczy, że nie wygląda jak taki stereotypowy, znany jej Żyd i denerwuje ją, kiedy zdaje sobie sprawę, że niczego tak naprawdę o Żydach nie wie.

Historia, która jest luźnym związkiem tego, co teraz i tego, co być może kiedyś

Konwicki maluje przed nami sugestywną panoramę – chociaż może panorama to jest złe słowo, bo chodzi o wycinek, konkretny fragment rzeczywistości, co do której nie możemy być pewni, czy wyglądała tak, jak to opisuje autor, ale też nie mamy podstaw, by wątpić, że mogła wyglądać inaczej. Zresztą ta pewna umowność rozsiana jest po tekście – najwyraźniej chyba widać, jak autor bawi się z obraną konwencją, kiedy nazywa rosyjskiego żandarma z imienia i otczestwa: Wisarion Josifowicz, i opisuje nam jego fizjonomię z charakterystycznymi wąsami. Zresztą, no cóż, na drodze z Bujdwidz Helena spotyka małego Ziuka Piłsudskiego. Część bohaterów jest za bardzo świadoma pewnych kwestii, o których wiedzieć raczej nie mogą. Ale też niczemu to nie przeszkadza, bo to jest taka przeszłość jak puzzle składane z kawałków pochodzących z różnych pudełek, różnych układanek.

"Bohiń" to jest taka niepozorna powieść, która aż kipi znaczeniami, z pięknymi opisami, z niejednoznacznymi moralnie bohaterami, z odmalowywanymi jak pędzlem, gęstą farbą, krajobrazami, na poły zapamiętanymi, na poły wymyślonymi, z takim niepokojem, który budzi się nie tylko w bohaterce, ale i w czytelniku. I jak pięknie musi być czytać ją latem! I do tego te wszystkie drobnostki: kopcący samowar, wciskany Konwickim przez zruszczonego sąsiada szampan z Paryża na rozwalającej się werandzie, rozstaje dróg każące się zdecydować, co dalej, czarnooki strzelec, szczyt rozpusty – jechanie na lody do Wilna bryczką pamiętającą lepsze czasy, ogórki jedzone z dopiero co wydobytym z ula miodem.


 Tekst oryginalny ukazał się na blogu Pierogi pruskie

czwartek, 20 listopada 2014

Tadeusz Konwicki, Bohiń






Ostatnio ciągnie mnie jakoś do XIX wieku. Zarówno do klasyki, utworów wówczas powstających, jak i do książek o tym okresie opowiadających. To główny powód, dla którego sięgnęłam po "Bohiń".

Czymże jest Bohiń (mnie przed przeczytaniem nazwa wydawała się nieco tajemnicza)? To rodzinna posiadłość Konwickich na Wileńszczyźnie, gdzie rozgrywa się akcja powieści. Główną bohaterką jest Helena Konwicka - babka autora. Tadeusz Konwicki swojej babki nigdy nie poznał, ale wydaje się, że tworząc jej postać nadał jej sporo własnych cech. I tak oto Helena jawi się czytelnikom jako kobieta dość wrażliwa, skłonna do głębokiej autorefleksji, która nie przyjmuje rzeczywistości bezkrytycznie, lecz stara się wszystko dokładnie przeanalizować i zrozumieć. Poznajemy ją gdy kończy 30 lat. Helena wie, że to najwyższy czas na podjęcie decyzji o zamążpójściu (według ówczesnych standardów uchodzi już w sumie za starą pannę), ale robi wiele, żeby ją jeszcze nieco odsunąć w czasie. Jej konkurent, hrabia, stara się wywrzeć na niej presję, jako że sam aby nie stracić majątku musi się ożenić przed ukończeniem 40. roku życia (według plotek zapisu takiego w testamencie dokonał jego ojciec, w obawie że skłonność hrabiego do mężczyzn zaważy negatywnie na jego decyzjach życiowych). Kiedy Helena z bólem serca wreszcie godzi się na małżeństwo z hrabia, poznaje Eliasza - Żyda, który zaczyna u niej pobierać lekcje pisania i czytania. Jego analfabetyzm okazuje się jedynie wymówką do tego, żeby zbliżyć się do Heleny, w której od wielu lat jest zakochany. Romans, który się między nimi nawiązuje nie jest typową historyjką z happy endem, ale jak się kończy to już nie zdradzam :-)

Czy "Bohiń" jest romansem? Nie. Jest opowieścią o świecie, którego już nie ma. Wileńszczyzna w latach 70-tych XIX wieku to ciekawe miejsce, w którym spotyka się z jednej strony zubożała szlachta polska (której odebrano i rozparcelowano majątki), która pielęgnuje w sobie ducha patriotycznego i romantyczną tradycję popowstańczą a z drugiej strony ci, którzy z rosyjską władzą dogadują się dobrze i którzy dążą do utrzymania status quo - tropią każdy ślad myślenia czy zachowania "wywrotowego". Do tego dochodzi jeszcze społeczność żydowska, nieco odizolowana od Polaków ale jednocześnie odgrywająca istotną rolę, szczególnie w zakresie gospodarczym. Wzajemne relacje tych grup - sympatie i animozje - są głównym tematem książki.

Klimat powieści jest senny, spokojny i cichy. I dlatego choć jest to książka dość cienka, to myślę, że dla wielu osób, które liczą na szybkie zwroty akcji, jej lektura może okazać się zbyt nużąca. Mnie momentami nieco męczyła, nie do końca mogłam zatopić się w niektóre opisy przyrody, chciałam, żeby "coś się działo". Pewnie to też jest w dużym stopniu pochodną aktualnego stanu ducha. Ale w ostatecznym rozrachunku książkę oceniam wysoko :-)

 
Tekst oryginalny ukazał się na blogu Książki z mojej półki

sobota, 18 października 2014

Tadeusz Konwicki, Bohiń




Bohiń – dawna gmina wiejska w województwie nowogródzkim, obecnie Białoruś. Podupadły dworek, na północ od Niemna, parę lat po powstaniu styczniowym. Bohaterowie: Helena i jej ojciec, gospodarujący w podupadłym dworku. Ludzie sobie najbliżsi, a jednocześnie dalecy, każdy pogrążony we własnej żałobie. Schyłek lata i schyłek pewnej epoki...

Wileńszczyzna… znajome z literatury motywy i klimaty…Wspomnienia wielkich i tragicznych wydarzeń jeszcze żywe...Groby powstańców nie zdążyły zarosnąć chwastami, a łzy kobiet nie całkiem obeschły… Za parę lat znowu przetoczy się tędy nawałnica dziejów…ziemia już ją przeczuwa.

Konwicki użyczył sobie motywu, jak się okazuje bardzo mu bliskiego i wykorzystał, by przedstawić sylwetkę swej babki – Heleny Konwickiej. A może stało się zupełnie odwrotnie. Pod pretekstem ukazania domniemanych losów babki, pokazał czar ziemi utraconej…W każdym razie Helena stała się symbolem losów kobiet Wileńszczyzny - osieroconych, owdowiałych, przeżywających śmierć ukochanego mężczyzny, uwikłanego w tragiczne wydarzenia. Pisarz tworząc swoją baśń – nie baśń, oddaje hołd tym wszystkim tajemniczym, zapomnianym w mroku dziejów, zagubionym na krańcu świata, przeżywającym codzienne troski, namiętności, tragedie i zwątpienia kobietom. 

W powieści odnajdujemy liczne tropy, wiodące do znanych motywów literackich. Czyż Korsakow to nie symbol wszystkich „zdrajców”, zaprzedanych szlachciców polskich, przysłużonych carowi, którzy nie radząc sobie z sumieniem naprzykrzają się sąsiadom i chcą wkraść w ich łaski? Czyż stary furman, ludowy filozof, to nie archetyp wiernego sługi, przepełnionego mądrością ludową i pełnego zabobonów? Czy Plater to nie echo Różyca? Czy ksiądz Siemaszko zesłany do Bujwidz za swą działalność to nie nawiązanie do księdza Robaka? A sąsiedzki najazd Korsakowa to nie symbol najazdu Moskali z polskiej epopei? 

Dla mnie „Bohiń” to … sen. Sen pisarza o jego babce, a może nawet sen samej Heleny Konwickiej…a skoro to nocny majak, to powieścią rządzą pewne prawidła. Nie może dziwić postać małego Piłsudskiego, który pojawił się na leśnej drodze; nie może dziwić syn najsławniejszego poety rosyjskiego – Puszkina w gościnie u Heleny; a stary sługa może osiągnąć matuzalemowy wiek, czemu nie?

„Bohiń” to też historia mezaliansu, tragicznego uczucia. Opowieść o mężczyźnie, który przez świat wiózł swą miłość dla ukochanej. Opowieść o kobiecie, której wymyka się czas…
Sennie toczy się historia, niespiesznie. Jak przejażdżka rozklekotaną bryczką, z trudem brnącą w piachu polnej drogi, to znów przyspiesza i zakręca, jak nurt Wilii, rzeki w majątku pięknej Heleny… Powieść napisana eleganckim językiem, a jej atutem jest wachlarz emocji, które targają bohaterami, które przetaczają się jak nawałnica, skrzą jak wisząca ciągle w powietrzu obietnica burzy…

Powieść Konwickiego to jednak też baśń. Opowieść o utraconych, niemal mitycznych, ważnych dla naszego narodu ziemiach, które autor w ślad za wielkimi literatami opiewa. To wzruszająca podróż w mroki dziejów, w którą dajemy się porwać, a którą autor nagle drastycznie przerywa…

„- I co dalej?
- Nic. Koniec. Ostatnia kropka. Potem już tylko okładka.” 


Aleksandra Urbańczyk


Tekst oryginalny ukazał się na blogu Książki Oli 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...