Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Pyza Wędrowniczka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Pyza Wędrowniczka. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 20 maja 2019

Gdzie Rzym, gdzie Haliniszki albo o „Dworze w Haliniszkach” E. Dmochowskiej





Czy znalazła się nam oto polska Jane Austen? No… Nie. Ale czy można źle się bawić podczas lektury powieści, w której głównym kołem zamachowym fabuły jest wątek matki i siostry bohaterki, które chcą tę bohaterkę jak najszybciej wydać za mąż, bo potrzebują pieniędzy, by ufundować nowy zakon…?

Mąż,
jak to zabawnie mieć męża! Ale i straszno, żeby na kilka dni, to
jeszcze, ale na całe życie…
E. Dmochowska, Dwór w Haliniszkach, Wydawnictwo Oskar, 1991 r.


Odpowiedź brzmi: zawsze można. No, przepraszam, jestem psujzabawą. Ale za to postaram się Wam pokazać, że można bawić się dobrze – w moim przypadku pierwszy szok (Domownik może potwierdzić, że przy lekturze początkowych scen mruczałam pod nosem „Czy to jest na serio? Nie, ona żartuje, prawda?”) przeszedł w kontrolowany zachwyt. Czym? Uważam, że bardzo dużo o epoce można wyczytać z dzieł, które gdzieś tam zostały na jej obrzeżu: przejrzałych bestsellerów, literatury „wagonowej”, wszystkich tych książek czytanych z wypiekami na twarzy przez zastępy młodych dziewcząt. Czemu? Bo te powieści sprzedają nam pewien obraz epoki, który nie wszedł do kanonu, a swego czasu był popularny. U Dmochowskiej mamy bowiem wszystko to, o czym się wtedy mówiło: i emancypację (ba, bohaterowie ze zgrozą równą tej iksinowskiej u Prusa pytają jednej z bohaterek, czy aby nie jest emancypantką), i kłopoty z Kościołem katolickim na przełomie wieków (ach, ta masoneria!), i wciąż niezaleczone rany po powstaniu styczniowym, które wymiotło z domów młodzież, już nie mającą możliwości do nich powrócić.

Franciszek Kostrzewski, Grzybobranie, ilustracja do "Pana Tadeusza"
Źródło



A przy tym „Dwór w Haliniszkach” to czystej wody romans, ustawiony w dekoracjach dość niecodziennych. Oto Zosia Halicka, hoża dziewoja z Wileńszczyzny, która marzy o podniesieniu z niemalże-ruin rodzinnego dworu, wychowywana przez babkę-patronkę-okolicy i zdroworozsądkowego stryja. Oto Jerzy Lipowski, we wczesnym dzieciństwie osierocony przez rodziców, którzy pozostawili mu po sobie tylko długi, wychowany przez ciotkę, niepewny siebie, swojej wartości i angstujący na potęgę (serio, ilość miejsca, które zabierają wewnętrzne monologi Jerzego pod tytułem „nie mogę kochać Zosi, mam długi po rodzicach, co oznacza, że dla mnie jedyną pociechą może być związek z prostytutką!” – nie pytajcie o logikę, Jerzy lubi podkreślać swoją złą sytuację; Dmochowska cudownie kontrapunktuje to przez pokazywanie reakcji mocno stąpającej po ziemi rodziny Halickich).

Od początku wiemy, że oboje mają się ku sobie, pytanie tylko, jakie kłody rzuci im pod nogi autorka. A autorka co prawda sięga po kłody konwencjonalne również (mezalians), ale i takie dość rzadko jednak spotykane. Tu właśnie pojawia się cały wątek fundowania nowego zakonu. Bo widzicie, Zosię wychowuje babka nie dlatego, że dziewczyna jest sierotą, ale dlatego, że jej matka wraz ze starszą Zosi siostrą, Teresą Leonią (to podwójne imię w kontraście do samej Zosi powinno nas już naprowadzić na trop: matka najwyraźniej dużo bardziej od początku inwestuje w starszą swą latorośl) przebywa w Rzymie. Co tam robią? Otóż Teresa Leonia miała objawienie, gdzie nikt inny jak sama Matka Boska kazała jej założyć zakon. Tutaj zaczyna się robić ciekawie, bo Dmochowska nie przedstawia tego jednoznacznie pozytywnie, co w powieści pełnej rozmodlonych postaci i w romansie, gdzie sporą rolę odgrywa audiencja u papieża (tak, tak, sam Leon XIII się nam tutaj pojawia) to wcale nie jest taką oczywistą decyzją. Nie przedstawia też tego jednoznacznie negatywnie (pytanie, czy dlatego, że nie wypadało). Rodzina jest pełna powątpiewania w objawienia Teresy Leonii, nawet ksiądz, z którym obie panie przestają w Rzymie jest nastawiony – ujmijmy to w ten sposób – lekko sceptycznie, w dodatku nie dowiadujemy się do końca, czy cała sprawa się udała. Natomiast jeśli bliskie Waszemu sercu są rozwiązania w postaci „złemu charakterowi powija się noga i na koniec cieszymy się z jego upadku”, to niestety Dmochowska takich wrażeń nie zapewnia. Czemu ten wątek „zakonny” tak wygląda? Podejrzewam, że trzeba go zobaczyć w szerszej ramie, w jaką autorka wpisuje swoich bohaterów i całą fabułę, a mianowicie: tryumf swojskiego nad piękniejszym, lecz cudzym. „Cudzy” jest Rzym i rzymskie wpływy wywierane na bohaterki, które Dmochowska opisuje – a w tym wszystkim „swojski” ma być Watykan, pozostający w oblężeniu (papież – więzień Watykanu, niechętny zjednoczonemu państwu włoskiemu), podobnie jak pozostająca pod rozbiorami Polska (przy czym, co ciekawe, bohaterowie ze zgrozą patrzą na włoską niepodległość, skoro wiąże się ona z końcem Państwa Kościelnego). „Polska” jest swojska, ale równocześnie może być „cudza” w tych swoich częściach, które są z dala od Haliniszek: i Królestwo, i Wilno nawet, choć bliskie geograficznie, może być „cudze”. Bo tą ostoją „swojskości” są właśnie Haliniszki. Tu, mówi Dmochowska, trzeba się brać za robotę, a nie szukać zajęcia gdzieś daleko. Nieustanne podkreślanie, że gdyby Teresa Leonia chciała wstąpić do jakiegoś zgromadzenia na miejscu, spotkałaby się z dużo mniejszym potępieniem ze strony rodziny, również naprowadza na ten trop. Może jeszcze jedna uwaga w tym temacie: Dmochowska zdaje się dość zdroworozsądkowo podchodzić do roli religii w życiu i związków tejże z patriotyzmem. Pisząc o audiencji Polaków u papieża, zauważa dość przewrotnie:



Byli to ludzie, którzy z krwią rycerskich przodków odziedziczyli, a z mlekiem pobożnych matek wyssali miłość do swojego Kościoła i wierność niewzruszoną, którzy, pomimo życiowych zmian i prądów i burz młodzieńczych, zachowali nietkniętą, nie wiarę może, lecz synowskie przywiązanie.


No właśnie: jak nie wiarę, no to może chociaż to przywiązanie. Przyjrzyjmy się teraz przez chwilę Haliniszkom. Bo na pozór to takie słodkie, sielskie siedliszcze, jakich wiele w literaturze, ale jakby tak zdrapać pozłotkę bądź zlizać lukier to spod spodu wychodzi całe mnóstwo „ale”. I nie chodzi mi tu o to, co właściwie ledwo polukrowane, czyli cały wątek najstarszego syna babuni, który najwyraźniej zginął w powstaniu – Dmochowska operuje tu cały czas ogólnikami, zapewne ze względu na cenzurę (powieść ukazała się w 1903 roku). Ale weźmy nieustające aluzje, rzucane przez dziadunia, który portretowany jest jako nieszkodliwy, starszy pan. Z nich oraz z krótko przytoczonej historii życia babuni wynika, że wyszła ona za mąż jako piętnastolatka, objęła gospodarstwo, rodziła synów, a mąż w tym czasie przebywał w Wilnie, robił karierę i zdradzał ją, by po załamaniu się tejże kariery wrócić na wieś, do jej boku i powtarzać jej, jak bardzo ją kocha. Muszę przyznać, że brak jakiegokolwiek zwrócenia na ten fakt uwagi przez którąkolwiek z postaci mnie uwierał.



Franciszek Kostrzewski, „Obrachunek robocizny”. „Dwór…” przedstawia nam chłopów, pracujących w dobrach bohaterów, jako postaci niezaradne, bez opieki dworu nie dające sobie w życiu rady. Brzmi znajomo?

Możecie teraz zakrzyknąć, że taka była epoka, czegóż się spodziewałam. Ale widzicie, pod tym względem „Dwór…” jest dość specyficzny. Wystarczy wspomnieć, że Zosia nie pozostaje właściwie bierną uczestniczką wydarzeń, ale bierze sprawy we własne ręce. Gdyby chcieć pokazać w relacji Zosia – Jerzy stronę aktywną, to byłaby nią właśnie Zosia. W dodatku – tu lekkie spojlery, ostrzegam – Dmochowska nie kończy swojej historii od razu na „żyli długo i szczęśliwie”, ale pokazuje nam ślub, wesele, a nawet noc poślubną. Dla Zosi to moment przełomowy, bo uzmysławia ona sobie ze zgrozą, jak okropne musiałoby być małżeństwo z hrabią Paulinem Barberini-Baraniewskim, właśnie, jak sądzę, pod kątem wypełniania „obowiązków małżeńskich”. Ta postać to w ogóle jest rodzaj literackiej kpiny: zbiera w sobie wszystkich tych dekadenckich kochanków (dźwięczy w nim i rezonuje Sienkiewiczowski Leon, oj, jak bardzo!), w dodatku zostaje nazwany tak dziwnie, że nawet sama Zosia zauważa w tym śmieszność i przesadę.

O ile jednak hrabia Paulin z wiadomych względów zostaje odsunięty w cień, o tyle nie wszystkie postaci u Dmochowskiej miały tyle samo szczęścia, by doczekać się zakończenia swojego wątku. Ania, wierna towarzyszka Zosi, zostaje wyposażona w wątek nieszczęśliwej miłości, który właściwie stoi w miejscu i niewiele nam mówi, znika też jakoś bez echa, jak i sama Ania, na którą w pewnym momencie najwidoczniej zabrakło autorce pomysłu. Zresztą powieść cierpi na jeszcze jedną przypadłość: wprowadzanie postaci szybko i równie szybkie wykańczanie ich wątków gdzieś na drugim-trzecim planie. Serio, kilka razy musiałam wracać do miejsca, gdzie pojawił się tajemniczy ukochany jednej z bohaterek, żeby w ogóle zauważyć, że został wprowadzony. Inną kwestią, która może dzisiaj bawić, jest język Dmochowskiej, której zdarza się przysolić takim zdaniem jak: (…) koniczyna różowa i ciemna brunetka mieszały swe przenikliwe wonie. Generalnie jednak uważam „Dwór…” za zacną wyprawę w przeszłość ze sporą dawką kwestii do interpretacji


Tekst oryginalny ukazał się na blogu Pierogi pruskie


czwartek, 17 września 2015

Tylko we Lwowie albo o „Wysokim Zamku” S. Lema





Słuchajcie, na samym początku powiem jasno: uważam „Wysoki Zamek” za książkę właściwie znakomitą. To jest świetna powieść – niepowieść o tym, jak działa pamięć, o tym, że to jest strasznie wybiórcza, trudna do okiełznania siła. A przy okazji jest to też studium dzieciństwa w świecie, który się stracił. I chociaż swoje uwagi mam, to „Wysoki Zamek” już teraz od progu polecam wszystkim. A przy okazji dawno się już nie śmiałam tak głośno, jak na początkowych rozdziałów tej skromniutkiej, krótkiej prozy. 

Autobiograficzny „Wysoki Zamek” jest właściwie nie tyle próbą, podjętą przez uznanego już wtedy pisarza – jesteśmy już po „Solaris”, czy po sztandarowych robocich prozach Lema – by przybliżyć czytelnikom własną osobę. To raczej – miejscami frustrująca dla samego narratora – próba opowiedzenia w miarę spójnej historii o dzieciństwie i wczesnej młodości, spędzonej w mieście, do którego nie można się już udać, by coś sobie przypomnieć właśnie tam, bo to miasto, dom rodzinny, koledzy – już nie istnieje. Lem urodził się we Lwowie w 1921 roku – prowadzi nas od najwcześniejszych wspomnień (które czasami mu opowiedziano), przez pierwszą szkołę aż do matury tak właściwie, z przebłyskami późniejszymi.

W cieniu zamku

Muszę powiedzieć, że ta figura zamku królującego nad miastem skojarzyła mi się od razu z co duszniejszymi prozami Kafki, ale „Wysoki Zamek” to jest zupełnie inna para butów. Po pierwsze, Lem na początku bawi czytelnika garściami anegdotek. Dowcip jest zupełnie bezpretensjonalny, jest lekko, trochę nostalgicznie, ale bez przesady. Autor przytacza od czasu do czasu dość kompromitujące szczegóły ze swojego dzieciństwa, przygląda się sobie bezlitośnie, choć – jak zaznacza we wstępie – często kusi go, żeby już w tej miejscami rozpełzającej się na boki w dygresje narracji uwić myśl przewodnią, pokazać, do czego prowadziły już zajęcia dzieciństwa. Ale kiedy konstatuje, że pisać nauczył się w wieku lat czterech, ale nie miał wówczas nic istotnego do zakomunikowania tą drogą, już wiadomo, że jeśli tę myśl wplata, to robi to w sposób nienachalny, a bardzo dla czytelnika zajmujący.

Równocześnie jest to powieść o Lwowie, ale powieść bardzo mało melancholijna. To w istocie nie bardzo nawet jest portret miasta, co pejzaż poskładany z różnych miejsc istotnych dla chłopca i nastolatka: cukierni, targów wystawowych, miejsc, gdzie rozkładało się wesołe miasteczko, rupieciarni, skąd dało się wygrzebać kawałki blach do składania różnych eksperymentalnych konstrukcji, czy drogi ze szkoły do domu i z powrotem. I te miejsca Lem wspomina bez łzy w oku, bez wzdychania, a raczej z taką rozbrajającą konstatacją, że jakimś cudem to wszystko kiedyś istniało, a przestało istnieć i jak to się stało, kiedy, czemu nikt się nie zorientował, że nie przetrwa w takim kształcie – nie wiadomo. Zresztą widać miejscami, że powieść jest z lat 60. Bo kiedy Lem pisze o początku wojny, mówi o roku 1941 – nie ma też mowy o sowieckich żołnierzach, można odnieść wrażenie, że wyłącznie armie niemieckie są tu synonimem wrogiego żołnierza.

Męskie miasto

Jeśli czegoś jeszcze w powieści brakuje – i nie da się tego złożyć na karb jakichkolwiek obaw o ingerencje cenzury (w tekście tak delikatnie poskładanym z zakrętów pamięci byłoby to zupełnie kuriozalne) – to kobiety. Lem wspomina ojca, dokładnie, często, ta figura ojca przewija się w wielu miejscach albo jako ojciec rzeczywisty, albo jako powidok pamięci. Natomiast nic właściwie nie mówi o matce. Matka jest jakby przezroczysta – jeśli się pojawia, to w parze z ojcem albo tylko na mgnienie oka. Jakby nic tej dwójki ze sobą nie łączyło. Muszę przyznać, że w pewnym momencie ta nieobecność robi się naprawdę dojmująca.

Lem omija też wszelkiego rodzaju miłostki szkolne (z niewielkimi, ogólnymi wyjątkami) skupiając się raczej na portretach kolegów ze szkoły i nauczycieli oraz swoim życiu umysłowym. I wiecie, w tym nie ma nic złego, po prostu tak odmalowany Lwów zwraca na siebie uwagę: to jest bardzo męskie, w tych wspomnieniach, miasto. Co przybiera czasami rozmiary dość kuriozalne, bo nawet stara Hucułka z ostatniego rozdziału okazuje się być... żołnierzem w przebraniu, który chce młodzieży zademonstrować podstępy nieprzyjacielskiego wywiadu.

Potem zwyczajnie i po cichu utonąłem sobie w książkach

Ten cytat wyżej – skądinąd uważam, że przepiękny – dobrze też oddaje drugą stronę powieści. Bo jest też „Wysoki Zamek” refleksją o sztuce w ogóle, o tym, jak to jest, że jakaś książka jest genialna, a inna nie. Dostajemy zatem anegdotkę z wystawy sztuki abstrakcyjnej, gdzie Lem kontempluje z rozpędu rzeczy eksponatami nie będące, historię o tym, jak uważał, że natrafiwszy na jego wczesne wiersze gestapo padnie z wrażenia, i o tym, jak prędzej czy później z takich młodzieńczych wydumanych fantazji się wyrasta. Lem jest tu dość bezlitosny, pokazuje, że relatywizm w sztuce prowadzi w gruncie rzeczy do zaniku czegoś takiego jak „dzieło”, przynajmniej w takim sensie, w jakim je kiedyś rozumiano. Ale i wobec przeszłości nie jest bezkrytyczny. Pisze na przykład tak:

Mówiąc o sztuce […] zarówno wychowujemy, jak i wychowywani jesteśmy w przeświadczeniu, jakoby dzieła nieznacznie tylko różniły się od grabi, w półmroku leżących. Ten, kto na nie nastąpi, dostanie w łeb, aż go jasność nagła omroczy, i nie inaczej ma być z dziełem znakomitym: tego, kto się doń weźmie, nagły, choć niespodziewany trafi zachwyt.
[cytuję z wydania Wydawnictwa Literackiego z 2000 roku, s. 114]


Doskonałe, prawda? Na pewno zdarzyło się nam wszystkim nie oberwać takimi grabiami – i co wtedy, zachwycać się, nie zachwycać się? Lem zresztą pokazuje, że w gruncie rzeczy liczy się przy obcowaniu ze sztuką, a konkretnie – z literaturą, nie tylko talent pisarski, ale przede wszystkim talent czytelniczy. Chyba każdy czytelnik poczułby się dowartościowany po takim stwierdzeniu. Lem twierdzi bowiem, że to wielka sztuka, odczytywać z powieści drugie dna, obnażać poukrywane sensy, a czasami czytać dzieło pod włos i zupełnie wbrew autorskim intencjom. Więc nie jest czytanie w żadnym stopniu wyłącznie biernym odbiorem w tej Lemowskiej optyce.


Podsumowując – czy da się odpowiedzieć za Lemem, jak działa pamięć? Nie, nie da się. Jeśli można coś o niej powiedzieć, to na pewno wiemy jedno: nie działa tak, jak chcemy. Wspomnienia nachodzą autora, a on je zapisuje, ale to wcale nie oznacza, że pamięta co by chciał i jak by chciał. I może dlatego „Wysoki Zamek” to taka dobra książka: nieprzegadana, dowcipna, refleksyjna. Nic, tylko czytać!

 Tekst oryginalny ukazał się na blogu Pierogi pruskie
 
 

wtorek, 2 czerwca 2015

Tadeusz Konwicki, Bohiń





Znacie to powiedzenie, że przeszłość jest jak obcy kraj? Powieść Tadeusza Konwickiego jest napisana tak, że doskonale ilustruje to nieco jednak paradoksalne porzekadło, które łączy czas i przestrzeń w jednym spostrzeżeniu. "Bohiń" bowiem to jest nie tylko opowieść o folwarku zagubionym gdzieś na Wileńszczyźnie, ale też o przeszłości, do której się dąży coraz dalej i dalej również w kategoriach geograficznych. Czas staje i rusza na przemian, a my śledzimy nie tylko losy Heleny, głównej bohaterki, ale też narratora, jej wnuka, chcącego odkryć nieodkrywalną prawdę zagubioną przed stu laty i wiele setek kilometrów od miejsca, gdzie się narrator znajduje.
 
Jak widzicie, czytam sobie powoli różne książki i zaglądający tutaj mają okazję poczytać o tym, co właśnie przeczytałam. Z "Bohinią" miałam tak, że w sumie ta niewielka objętościowo książka (stare wydanie Czytelnika ma ledwo sto osiemdziesiąt stron) tak bardzo przypadła mi do gustu, że wcale nie miałam wielkiej ochoty czytać jej szybko – żeby się zaraz nie skończyła, a z drugiej strony – przeczytać ją jak najszybciej, żeby się dowiedzieć, jak wypada w całości. No i, spytacie, jak wypada? Doskonale wypada, oto jak wypada (oczywiście mam "ale", ale takie maciupkie, że stąd go nie widać).


Świat, którego tak bardzo nie ma
O czym w ogóle jest "Bohiń"? To historia babki narratora, Heleny Konwickiej (tak, narrator nazywa się tak samo jak autor), o której nikt z rodziny nic nie wie – nikt jej nie spotkał, nie zachowały się jej zdjęcia, nie żyje bujnie we wspomnieniach dzieci i wnucząt. Chcąc temu zaradzić, rozdzierany nostalgią, starzejący się narrator stara się przywołać ją z zaświatów, ożywić nieistniejące przecież wspomnienia, osadzić ją w czasie i w miejscu. Brnie więc przez to stulecie, które ich dzieli i z Warszawy wędruje do Bohini, niewielkiego folwarku, w którym Helena mieszka wraz z ojcem.

Akcja zaczyna się wraz z jej trzydziestymi urodzinami. Helena jest, jak na realia epoki, starą panną. Była raz zaręczona, ale jej narzeczony zginął w powstaniu styczniowym. Cień powstania ciąży zresztą nad wszystkimi – po okolicy swoim powozem jeździ rosyjski żandarm i sprawdza, czy w plotkach o szykowanych ponownie rozruchach jest ziarno prawdy, Konwickich wywłaszczono z majątku i siedzą teraz w dworku na gospodarstwie użyczonym im przez bogatego sąsiada, Platera. Ale to wszystko, co sobie narrator o Bohini i życiu babki wyobraża, to jest właśnie świat na poły tylko realny, osnuty mgłą i magią: w lasach wokół folwarku żyje bowiem demon Schickelgruber, którego nikt nie widział, chociaż każdy szczyci się, że jednak tak i że uszedł ze spotkania z nim z życiem. Schickelgruber płomieniami z paszczy morduje ludzi – w tym przede wszystkim Żydów. Jest jak zapowiedź wszystkiego złego, co jeszcze może nadejść, a z drugiej strony jest jakby tym uzewnętrznionym złem, które drzemie w spokojnych na pozór mieszkańcach okolicy (notabene Schickelgruber to nazwisko babki Adolfa Hitlera, więc znowu czasy splatają się tutaj w aż nazbyt wyraźnej pętli symboli). Helena porusza się na osi Bohiń – Bujwidze – mogiła matki.

W Bujwidzach odwiedza księdza Siemaszkę, pszczelarza-amatora, zesłanego w okolicę za maczanie palców w białoruskim odrodzeniu narodowym (czyli takim ruchu, który miał na celu wzbudzenie w Białorusinach poczucia odrębności narodowej, mówiąc krótko i upraszczając straszliwie, no, ale nie w tym rzecz) albo – bo narrator rozstawia na nas pułapki, żebyśmy się dali złapać w potrzask jednej interpretacji i potem skołowani pytali się "hej, ale przecież – czy na pewno...?" - przez władze kościelne z powodu nie do końca moralnego życia. No i jest jeszcze mogiła matki Heleny, zmarłej przy porodzie: panią Konwicką pochowano na jej wyraźne życzenie (ale czy na pewno?) na rozstajach dróg. Helena zmaga się z pytaniem o to, czemu tak się stało – i z ojcem, który po śmierci żony stwierdził, że nie ma już o czym rozmawiać i zamilkł, i siedzi zamknięty na klucz w swoim gabinecie i nie wiadomo tak do końca, co tam robi.


Bohaterka, o której nic nie wiadomo

Na tym kłopoty Heleny się nie kończą, bo do tego właściciel dzierżawionej przez nich po znajomości Bohini, hrabia Plater, oświadcza się Helenie. Oboje są już, jak to się mówi, "w latach", ale w Helenie coś pęka. Czuje, że zmienia się – i nie wie do końca, w jakim kierunku idą te zmiany. Lato jest parne, zanosi się na burzę. Z głębi ziemi słychać jęk. Helena myśli, że nadchodzi koniec świata – na pewno idzie koniec świata takiego, jakim jest teraz. Bohaterka śni dziwne sny, które wydają się być trochę prekognicją, trochę wspomnieniami jej wnuka. Czasy przenikają się. Konwicki był również świetnym filmowcem – i to w tej książce widać. Sposób, w jaki spogląda on na bohaterkę, jak ją wprowadza w kolejnych scenach, jest nie tylko szalenie filmowy, ale też działa doskonale na wyobraźnię i na to, jak można sobie zwizualizować daną scenę. Do tego taki zabieg "montażowy" idealnie sprawdza się tam, gdzie następuje to wymieszanie się czasów, gdzie wnuk snuje opowieść o nigdy nie widzianej babce, gdzie musi się przenieść i w czasie, i w przestrzeni. Zobaczcie sami:

Wracam z takim mozołem przez wydmy minionego czasu, przez trzęsawiska dni i puszcze godzin do mojej babki, Heleny Konwickiej, której ja nigdy nie widziałem i nikt z tych, co znałem, nie spotkał jej nigdy […]. A może ścigam ją przez obszary przeczuć, przez jeziora tęsknot, przez gęste mgły niepewności. Dlaczego teraz, kiedy przeżyłem wszystkich moich bliskich, kiedy jestem najstarszy i kiedy nie mogę doczekać się mojej godziny, mojego terminu, dlaczego ścigam cień, widmo, marę młodej kobiety biegnącej przez banalną sierpniową łąkę ku banalnemu białemu dworowi, przy którym trzyma wartę modrzew zamieniający się powoli w złotą pochodnię,
– Weźmiemy dziś – powiedziała zdyszana, kiedy on podniósł się z krzesła na jej widok – weźmiemy dziś litery i, j, k, l. Bardzo się naczekałeś?

[cytuję z wydania Czytelnika z 1988 roku, s. 74]

Sami zobaczcie, jak świetnie skomponowany jest ten króciutki urywek. Nie dość, że przenosimy się jakby ujęciem kamery z góry między Warszawą "teraz" a Bohinią "kiedyś", to przemieszczamy się razem z narratorem, który goni – zmyśleniem, pamięcią? – za biegnącą w rzeczywistości w tym momencie, kiedy o niej myśli (kiedy ją wymyśla?) bohaterką. I te sformułowania, które łączą tak doskonale miejsca (wydmy, trzęsawiska, puszcze) i czasy (czas, dnie, godziny) w dwóch celnych słowach! No i jeszcze jak tutaj widać jak odległość w czasie miesza się z odległością w przestrzeni. Narrator tęskni równocześnie za utraconą krainą dzieciństwa, która istnieje przecież teoretycznie gdzieś za obecną granicą, ale równocześnie istnieje tylko w pewnym czasie, który minął. Ale, ale – no właśnie, przecież nie wiadomo, skoro wszystko jest tak daleko, czy nadal aby nie trwa tam ten czas miniony, w tej krainie, która zatrzymała się w biegu?


Dwór, w którym więcej jest zakryte niż na widoku

Helenę otaczają tajemnice – dosłownie, w czasie trwania akcji, i w przenośni, bo narrator nie pozwala nam zapomnieć, że "Bohiń" to wariacja na temat jego babki, ożywiona wyobraźnia, nie żaden dokument albo rodzinna opowieść. Po pierwsze, jest ten milczący ojciec, z którym nie może się porozumieć, a kiedy w końcu wedrze się do jego kantorka zastanie tam coś zupełnie innego niż to, co sobie wyobrażała. Po drugie, o jej narzeczonym chodzą w okolicy niepokojące słuchy (myślę, że czytelnik od pierwszego pojawienia się hrabiego spodziewa się momentu, kiedy takie pogłoski się pojawią – w każdym razie ja czekałam). Po trzecie, Helenę nachodzą niepokojące, niepokorne myśli. Zaczyna kwestionować porządek świata, w jakim żyje – tego ojca, potrzebę wychodzenia bądź niewychodzenia za mąż, swoją rolę w tym wszystkim, sens powstania, sens pamiętania o "Ojczyźnie" w ogóle, w końcu też podziały klasowe i wiarę w Boga, a także to, czy aby wszyscy są tymi, za kogo ich miała do tej pory.

Po czwarte wreszcie, w jej życiu pojawia się nieoczekiwanie mężczyzna "z przeszłością", rudzielec, który chce, by nauczyła go czytać i pisać. Podobno był w powstaniu, podobno zwiedził pół świata, podobno był zesłany. Podobno jest Żydem. Podobno – bo niczego o postaci Eliasza Szyry nie możemy być pewni i Helena też nie, do samego końca. Eliasz jest jak duch, pojawia się i znika, wchodzi którędy chce i ściany – czy to domu, czy sztywnych od wieku wyobrażeń o tym, jak ma wyglądać społeczeństwo – nie mogą go powstrzymać. W dodatku to jest taki "Żyd wyobrażony", Helenę dręczy, że nie wygląda jak taki stereotypowy, znany jej Żyd i denerwuje ją, kiedy zdaje sobie sprawę, że niczego tak naprawdę o Żydach nie wie.

Historia, która jest luźnym związkiem tego, co teraz i tego, co być może kiedyś

Konwicki maluje przed nami sugestywną panoramę – chociaż może panorama to jest złe słowo, bo chodzi o wycinek, konkretny fragment rzeczywistości, co do której nie możemy być pewni, czy wyglądała tak, jak to opisuje autor, ale też nie mamy podstaw, by wątpić, że mogła wyglądać inaczej. Zresztą ta pewna umowność rozsiana jest po tekście – najwyraźniej chyba widać, jak autor bawi się z obraną konwencją, kiedy nazywa rosyjskiego żandarma z imienia i otczestwa: Wisarion Josifowicz, i opisuje nam jego fizjonomię z charakterystycznymi wąsami. Zresztą, no cóż, na drodze z Bujdwidz Helena spotyka małego Ziuka Piłsudskiego. Część bohaterów jest za bardzo świadoma pewnych kwestii, o których wiedzieć raczej nie mogą. Ale też niczemu to nie przeszkadza, bo to jest taka przeszłość jak puzzle składane z kawałków pochodzących z różnych pudełek, różnych układanek.

"Bohiń" to jest taka niepozorna powieść, która aż kipi znaczeniami, z pięknymi opisami, z niejednoznacznymi moralnie bohaterami, z odmalowywanymi jak pędzlem, gęstą farbą, krajobrazami, na poły zapamiętanymi, na poły wymyślonymi, z takim niepokojem, który budzi się nie tylko w bohaterce, ale i w czytelniku. I jak pięknie musi być czytać ją latem! I do tego te wszystkie drobnostki: kopcący samowar, wciskany Konwickim przez zruszczonego sąsiada szampan z Paryża na rozwalającej się werandzie, rozstaje dróg każące się zdecydować, co dalej, czarnooki strzelec, szczyt rozpusty – jechanie na lody do Wilna bryczką pamiętającą lepsze czasy, ogórki jedzone z dopiero co wydobytym z ula miodem.


 Tekst oryginalny ukazał się na blogu Pierogi pruskie
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...