wtorek, 28 sierpnia 2018

Kate Brown, Kresy. Biografia krainy, której nie ma. Jak zniszczono wielokulturowe pogranicze




Kate Brown, profesor historii z Uniwersytetu stanu Maryland, napisała książkę o kresach wschodnich, jakiej nie napisał jeszcze żaden Polak. Prezentuje w niej zupełnie inne spojrzenie niż nasze na historię dawnych naszych ziem.

Autorka tej książki studiowała w latach 1980., jeszcze w okresie zimnej wojny pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim. Jak sama pisze we wstępie, w 1987 roku dostała stypendium rządu amerykańskiego na studia rusycystyczne i historii sowieckiej w ramach zimnowojennego programu „poznać wroga”. Jakoś dziwnie to brzmi, mam wrażenie, że Amerykanie to szpiegów tak kształcili… Przez jakiś czas przebywała w Lenigradzie, potem jeździła do ZSRR w ramach wymiany studentów. W każdym razie, nauczyła się na tyle języka rosyjskiego, że mogła potem samodzielnie prowadzić badania naukowe w terenie. Nie wiem, być może także była szpiegiem? Takie jakieś mam wrażenie.

Kiedy wybierałam w antykwariacie książkę „Kresy. Biografia krainy, której nie ma. Jak zniszczono wielokulturowe pogranicze” to spodziewałam się czegoś innego niż dostałam. Spodziewałam się jakiejś opasłej historii naszych dawnych kresów wschodnich, gdzie będzie opisany okres panowania na tych terenów władców ruskich, a potem polskich. Myślałam, że będę czytać o ziemi usianej zamkami i pałacami zbudowanymi przez sławne polskie rody, o ich bohaterskich dokonaniach, o walkach z Turkami, Tatarami i Kozakami, a potem o zagarnięciu tych ziem przez dwa wrogie nam państwa: Rosję i Austrię, a jeszcze później o całkowitym zniszczeniu tego polskiego dziedzictwa przez rewolucję październikową. Takie my, Polacy, mamy przecież widzenie historii Kresów.

Jednak amerykańska autorka widzi to inaczej. Kate Brown zrezygnowała z patrzenia na kresy wschodnie z punktu widzenia polskiego, poprzez pryzmat „melancholijnych” (jak je nazywa) wspomnień Polaków mieszkających na kresach do końca I wojny światowej. Ją interesuje tylko okres „sowiecki”. Opisuje czas 1920-1945 (zakończenie I wojny światowej – zakończenie II wojny światowej). Nie opisuje też całych kresów wschodnich, które obejmują przecież bardzo rozległy obszar rozciągający się na terenie obecnej Łotwy, Litwy, Białorusi i Ukrainy. W książce Kate Brown „kresy” oznaczają tylko to, co w polskiej historiografii nazywa się „dalekimi kresami”, czyli ziemie utracone przez Polskę po I wojnie światowej, te, które pozostały za Zbruczem. I z tych ziem jeszcze wybiera sobie jako temat swojej szczegółowej analizy tereny w okolicach Żytomierza, na których Sowieci utworzyli specyficzne jednostki administracyjne, to jest Marchlewski Polski Rejon Autonomiczny (Marchlewszczyzna) oraz Puliński Niemiecki Rejon Autonomiczny. W sposób dość zwięzły, posługując się głównie aktami z różnych archiwów oraz tym, co zobaczyła podczas wycieczek w tamte strony, opisuje to, co działo się w tych dwóch rejonach w czasach, kiedy panowali tam Sowieci, a potem Niemcy. Jest to spojrzenie trochę zaskakujące dla Polaka, przypominające to, w jaki sposób opisał kresy wschodnie Timothy Snyder w książce „Skrwawione ziemie. Europa między Hitlerem a Stalinem.”

Na początku Kate Brown przedstawia dawne kresy dalsze jako krainę pełną mistyki i cudowności, poświęca temu rozdział pod tytułem „Widma w łaźni”. Była to ziemia, którą zamieszkiwali pospołu Polacy, Rusini, Niemcy (niemieccy osadnicy z czasów carskich) i Żydzi, tworzący razem tygiel narodów, w którym tożsamości nie były jasno określone i odznaczone. Kiedy zaczęli tam panować Sowieci, to zrobili przede wszystkim spis obywateli, dzieląc ich według narodowości, a potem tworząc dwa narodowe okręgi autonomiczne. Autorka poświęca najwięcej miejsca funkcjonowaniu polskiego okręgu autonomicznego ze stolicą w miejscowości Dowbysz, bo na ten temat znalazła chyba najwięcej materiałów archiwalnych. Opisuje więc narodziny, rozkwit i upadek Marchlewszyzny, której mieszkańców wysiedlono do Kazachstanu w drugiej połowie lat 1930. W innym rozdziale opisuje funkcjonowanie pobliskiego niemieckiego okręgu autonomicznego, którego mieszkańcy także pojechali przymusowo do Kazachstanu, tak jak ich polscy sąsiedzi.

Niestety, w końcowej części książki autorka przypuszcza zmasowany atak na ideę narodowości w ogóle. Na jednym oddechu krytykuje niemiecki nazizm, nacjonalizm ukraiński i polski patriotyzm. Pisze: „Coraz bardziej narodowościowa w swym charakterze polityka państwa sowieckiego wskazywała na niezaprzeczalny związek między narodem, kulturą i geografią. Edukacja nazistowska, OUN-owska, a także polska zawierały podobne przesłanie.” (s. 249) Takie stawianie w jednym rzędzie Polaków, banderowców i niemieckich faszystów jest obraźliwe dla naszego państwa i naszego narodu. Dziwię się bardzo, że wydawnictwo PAŃSTWOWEGO Uniwersytetu Jagiellońskiego przepuściło to zdanie, nie dając tam żadnego przypisu wyjaśniającego. Przecież to szkaluje dobre imię Polski! Takie pisanie o polskiej historii i polskim patriotyzmie to prosta droga do pisania o "polskich obozach koncentracyjnych".

Dziwnym trafem, autorka tej książki nie widzi nic złego w rozwijaniu tradycji żydowskich na dawnych kresach wschodnich, ani też w typowym żydowskim izolowaniu się od otoczenia w sensie kulturowym. Ciekawe, prawda? Czyli - żydowski patriotyzm jest cacy, a inne są be? Taki wniosek można wysnuć z tego, co pisze ta pani!

A dalej to już jest coraz gorzej! Kate Brown, Amerykanka (czyli osoba właściwie bez narodowości) przypuszcza zmasowany atak na narody w Europie. Nie używa nawet słowa „patriotyzm”, tylko wali w mordę słowem „nacjonalizm”. Nie wiem, czy takie złe działanie wynika z jej niewiedzy? Czy może raczej jest ona agentką Nowego Wspaniałego Porządku Świata (NWO), który za pieniądze George’a Sorosa chce zniszczyć stare europejskie państwa narodowe? Takie myśli bowiem snuły mi się po głowie, gdy kończyłam czytać tę książkę. Według autorki – dobrze jest, gdy panuje „multi-kulti”, a źle jest, gdy ludzie są podzieleni na narodowości i mają je wpisane w dowodzie (tak było w ZSRR). Zapomina jednak, że to dawne kresowe „multi-kulti” kwitło tak wspaniale najpierw pod polskim (narodowym!) panowaniem, a potem pod berłem rosyjskiego cara (też narodowca!).

I tak sobie myślę, że z jednej strony książka Kate Brown to pozycja bardzo wartościowa w sensie historycznym i w ciekawy sposób opisująca koniec polskich kresów wschodnich. Jednak z drugiej strony jest to pozycja niebezpieczna dla Polski, bo jej głównym przesłaniem jest udowodnienie, że pojęcia „naród” i „narodowość” są czymś złym i zbędnym we współczesnym, globalizującym się świecie. Odkładam tę pozycję mocno rozczarowana.

Przy okazji dodam jeszcze, że temat Marchlewszczyzny został znakomicie opisany przez polskiego reportera i podróżnika Marka Koprowskiego, który jeździł do Dowbysza i poświęcił mu kilka swoich książek. 
 
Alicja Łukawska

Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko

czwartek, 16 sierpnia 2018

Rozkwitanie i usychanie. O książce ,,Czereśnie będą dziczeć” Marioli Kruszewskiej




Opowieści takich, jak ta, zdecydowanie szkoda na przysłowiowy ,,jeden wieczór”. Warto podejść do nich z ciekawością i dać czas, żeby niespiesznie popłynęły do serca i wsączyły się w umysł. Dobrze jest wsłuchać się w rytm i ton prowadzonej narracji, pozwolić, by uwodziły nas obrazy i historie. Co najtrudniejsze jednak, ale najważniejsze, zdecydowanie trzeba otworzyć się na ból, który niosą. Ten ból jest prawdą. A o prawdę przecież tutaj chodzi.

Mariola Kruszewska w swojej najnowszej książce - zbiorze opowiadań ,,Czereśnie będą dziczeć”, pochyla się nad nieco mniej znanym obliczem Kresów – mówi o ludziach, którzy przeżyli traumę i próbują żyć w nowej trudnej dla siebie rzeczywistości. Emocje, strachy i wspomnienia, w których ,,uwięzieni” są bohaterowie determinują ich wybory, sprawiają ból, ale z drugiej strony pozwalają przetrwać – nie słabnie w nich nadzieja, że kiedyś znów wrócą, doglądną sadów…

Tłem dylematów i wewnętrznych konfliktów postaci jest natura – piękna, niezmienna w swym rytmie, ale obca, nieoswojona… Mamy więc u Kruszewskiej dwa światy – przestrzeń skomplikowanych ludzkich emocji oraz przyrodę, która jakby na przekór tragedii Kresów, kwitnie i odradza się. Niezachwiany puls życia trwa wbrew temu, co czuje człowiek –jego prawdziwe szczęście jest tam, gdzie kwitną czereśnie.

Sprzeczność i rozdarcie to dominanta narracyjna opowiadań – w taki sposób skonstruowany jest świat, takie emocje targają bohaterami. To także klamra kompozycyjna, która towarzyszy niemal każdemu przytoczonemu w książce obrazowi – losy ludzkie zazębiają się w taki sposób, że gdy dla jednych życie rozpada się na kawałki, inni odnajdują swój utracony rytm. Ale o tym przekonuje się czytelnik w trakcie lektury – Kruszewska bardzo powoli odsłania kolejne tragiczne losy swoich postaci. Zupełnie tak, jakby chciała pokazać, że teraźniejszość nie istnieje bez przeszłości, życie bez śmierci a początek ma już swój określony koniec.





Bohaterowie opowiadań swoje życie ,,tu i teraz” traktują jako tymczasowe. Z tego względu nie zapuszczają korzeni, nie przywiązują się do przedmiotów i miejsc, wciąż żyją nadzieją na powrót do siebie. Owo rozdarcie na prawdziwe ,,tam” i chwilowe ,,tu” wpływa na idealizowanie przez nich przestrzeni, którą musieli opuścić. Kruszewska ustrzegła się jednak zgubnego odrealnienia obrazu Kresów. Byłoby niezgodne z prawdą, gdyby pokazała świat wolny od dylematów, sąsiedzkich konfliktów, trudnych relacji międzyludzkich, które od wieków wynikają z różnorakich zależności – także narodowościowych.

Bardzo wymownym obrazem opowiadań są tytułowe czereśnie. Ich kwitnienie to symbol życia i trwania. Doglądane przez ogrodnika dają owoc pełny i smaczny. Tak samo jest z ludźmi – wrośnięci w konkretną przestrzeń, dobrą i znajomą, są szczęśliwi. Przesadzanie starych drzew skutkuje ich usychaniem, z kolei te zaniedbane, nieprzycięte sprawną ręką gospodarza przestają owocować…

Opowiadania pokazują, że tak, jak drzewa bez ludzi dziczeją, tak ludzie brutalnie wysadzeni ze swojego świata, ciągle tęsknią za sadem, który zostawili. Nie umieją żyć bez siebie. Stad ich usychanie, stąd ciągła tęsknota, stąd pogoń za szczęściem, które zostało ,,tam”.
 

Czy ocaleniem może być powrót?

Warto poszukać u Kruszewskiej odpowiedzi na te pytania…
 

***
Mariola Kruszewska ,,Czereśnie będą dziczeć", Wydawnictwo w Podwórku, Gdańsk 2017



Agnieszka Winiarska


sobota, 4 sierpnia 2018

Andrzej Kuśniewicz, Mieszaniny obyczajowe (kryptopamiętnik kresowy)






„Mieszaniny obyczajowe” Andrzeja Kuśniewicza nawiązują do „Mieszanin obyczajowych” Henryka Rzewuskiego, tekstu wydanego w pierwszej połowie XIX wieku, nieco skandalizującego i w pewien sposób tajemniczego, bowiem w ogóle nie istniejącego w świadomości polskich czytelników. Nie ma do niego dostępu, nawet w bibliotekach cyfrowych.

Tak więc porównanie tekstu Kuśniewicza do tekstu Rzewuskiego to jest trochę porównanie typu „ignotum per ignotum”. Chociaż studiowałam polonistykę, nigdy nie miałam do czynienia z tym tekstem Rzewuskiego. Mam nawet wrażenie, że był on jakby na cenzurowanym w czasach PRL, a i dzisiaj jakoś nie przebił się do powszechnej świadomości. Na studiach czytaliśmy tylko „Pamiątki Soplicy” Rzewuskiego, a później, kiedy pracowałam naukowo, czytałam także „Nie-bajki” tegoż autora, uroczy zbiorek lekko gotycyzujących opowiastek grozy.

Z tego, co czytam o „Mieszaninach…” Rzewuskiego, wynika, że jest tam coś o Polsce, coś o sarmatyzmie, coś o Kresach i tak dalej.

No i to samo u Kuśniewicza: coś o Polsce, coś o Kresach, coś o sarmatyzmie, coś o Galicji, bo autor z Galicji się wywodzi. Swą opowieść zaczyna Kuśniewicz od osobistych wspominków rodzinnych; ktoś tam zmarł, ktoś tam coś powiedział, ktoś tam coś tam przeczytał w „Tygodniku Powszechnym” (jest początek lat 1980. i polski inteligent czyta właśnie tę gazetę). Z początku nie wiadomo za bardzo o co chodzi w tych rozważaniach autora, dopiero gdzieś tak około pięćdziesiątej strony czytelnik zostaje cudownie przeniesiony w czasie i przestrzeni na dawne Kresy, gdzieś w okolice Hłuboczka Wielkiego (obecnie rejon tarnpolski Obwodu Tarnopolskiego na Ukrainie). Migają takie nazwy jak Demidówka (rodzinny majątek Kazia, porte parole autora), Czachorówka (majątek kuzyna Leonsa), Zahajce, błyska graniczna rzeka Zbrucz, a za nią majączą jeszcze Płoskirów, Czarny Ostrów, Winnica, Eliaszówka, Kapuściany, Tymoszówka (tam, gdzie w efekcie rewolucji październikowej utopiono w stawie fortepian kompozytora Karola Szymanowskiego), Humań, Tulczyn, Żmerynka, Fastów i Hołozubińce. Widać stepy ukraińskie, a nawet z daleka ukazuje się Odessa. Bliżej jest oczywiście Lwów, gdzie się pomieszkuje, a czasami bywa. Wspomniany jest również Tarnopol, a także Podole.

Czytamy o sarmackich przodkach Kazia (samego Kuśniewicza? To nie jest jasno powiedziane, ale tak by wypadało z tej opowieści), a zwłaszcza o dziadku Onufrym, co to łeb miał podgolony, tańczył trepaka, kielichy szklane o głowę rozbijał, a na stare lata ożenił się z Rosjanką z Białej Cerkwi, panną respektową Aleksandry Branickiej, o której wieść niesie, że była nieślubną córką carycy Katarzyny. Czytamy o kuzynach arystokratach jak kuzyn Leons (paradna postać!), o żydowskich handlarzach bydła, co to wzbogaciwszy się kupowali sobie majątki ziemskie i hrabiowskie tytuły w Wiedniu. Czytamy o tym, jak starszy brat Kazia, Stefan, zwany Funiem, ożenił się ze Stefanią zwaną Fuchą i razem osiedli w rodzinnej Demidówce, a matka Kazia i Funia zamieszkała we Lwowie z damą do towarzystwa i mieszkała tam sobie spokojnie nawet za pierwszych Sowietów (to znaczy o Sowietach autor nie pisze, gdzie tam, przecież to lata 1980.), ale gdzieś znikła po wejściu Niemców. A może było odwrotnie, tylko autor wszystkiego nie dopowiada z uwagi na cenzurę w PRL?

Bo widać jasno i wyraźnie, jak bardzo ta anegdotyczna sarmacka gawęda została poddana autocenzurze. Kuśniewicz pisze tylko co, co można pisać w latach 1980., żadnych tam nieprawomyślnych historyjek nie ma. Przez to właśnie cały ten tekst jest może miejscami mało zrozumiały dla czytelnika. Cały czas mowa ezopowa! Pamiętam, że czytałam to już raz, właśnie w latach 1980., zaraz po ukazaniu się tej książki, która wówczas była swego rodzaju bestsellerem (a i Kuśniewicz był wówczas znanym pisarzem, nie to co dzisiaj, kiedy jest już zupełnie zapomniany). Czytałam to wtedy i podobało mi się ze względu na tę sarmacką, gawędową formę. Ale co ja z tego rozumiałam? Chyba niewiele! Zdawało mi się, że to fikcja, takie sobie tylko bajanie. Nazwy dawnych polskich rezydencji na kresach wschodnich niewiele mi wówczas mówiły. Wtedy, na długo przed lekturą „Pożogi” Zofii Kossak-Szczuckiej czy „Burzy od wschodu” Marii Dunin-Kozickiej – cóż ja wiedziałam o końcu polskiego panowania na kresach wschodnich? Przecież to wszystko było zakryte przez cenzurę! Nic o tym nie wiedziałam.

I dopiero teraz, kiedy przeczytałam kilkadziesiąt może tomów najróżniejszych wspomnień i pamiętników kresowych mogę spokojnie sięgnąć po Kuśniewicza i mieć nadzieję, że prawidłowo zrozumiem tę książkę, że rozwikłam te różne ezopowe zagadki i dygresje. A sięgnęłam po nią przypadkiem, bo znalazłam ją właśnie niedawno w koszu z makulaturą w mojej bibliotece. Rzuciłam się na nią i porwałam do domu. Egzemplarz był nowy, nigdy chyba nie czytany. Tak właśnie wyglądają książki z księgozbiorów dziadków, którzy kupowali je dla wnuków, a teraz wnuki sprzedają czy też remontują mieszkania po dziadkach i pozbywają się tych książek, nie przeczytawszy ich w ogóle. No wiec – książka nówka! Ale klejona! Czytam, a ona się rozpada, klej się kruszy i wylatuje, a książka ulega dekonstrukcji! Zanim ją przeczytałam – cała się rozpadła.

Mam wrażenie, że przydałoby się ją wznowić, bo to naprawdę wartościowy tekst, godny przypomnienia. Może jakieś wydawnictwo odważy się wydać Kuśniewicza? Wiem, opinię ma straszną, bo to niby sługus PRL, niby szpieg jakiś na usługach UB czy SB… Ale czy to jest w ogóle ważne? Mnie na studiach polonistycznych uczyli, że tekst jest tekst, a autor jest autor. Dwie różne rzeczy to są. Osobno ocenia się tekst, osobno mówi o autorze. Autor może i był świnia, co na kolegów donosił z kim spali (zresztą, nie wiem, jego teczek w IPN nie czytałam, ale tak o nim piszą, że donosił, m. in. na Iwaszkiewicza i jego kochanków), ale tekst jest naprawdę smakowity i przeczytałam go z prawdziwą przyjemnością! 



Kuśniewicz Andrzej, „Mieszaniny obyczajowe”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1985


Alicja Łukawska


Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...