Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Szymon S. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Szymon S. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 23 sierpnia 2015

Pielgrzymka do Białego Słonia


Marzenia to w sumie głupia sprawa. Człowiek topi się w myślach, książkach, pielęgnując je i czeka na ich spełnienie. A później wreszcie słowa stają się ciałem i... po chwili uniesienia, zostaje... pustka. Udało się, co teraz? W ten sposób pożałowałem kiedyś, że dotarłem wreszcie do Kamieńca Podolskiego. Teraz obawiałem się następstw podobnych. Pop Iwan, z Białym Słoniem na szczycie, kusił mnie już od tak dawna... Oj, jaka wielka to była pokusa! Równie niezwykłego miejsca można przecież ze świecą po świecie szukać. Niesamowita, dzika góra, i tkwiące na jej szczycie, niby wyzwanie jakieś, ruiny obserwatorium astronomicznego, jednego z najnowocześniejszych w przedwojennym świecie, zbudowanego tam za astronomiczną sumę miliona złotych w latach 1936-38. Obserwatorium na jednym z najbardziej zachmurzonych szczytów we wschodnich Karpatach? Trochę to dziwne. No dobrze, w Białym Słoniu, ochranianym przez żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza, którego bramę można było przekroczyć jedynie na podstawie specjalnego, wystawionego w Warszawie glejtu, była również najnowocześniejsza w ówczesnej Polsce radiostacja, skupiająca się głównie na nasłuchu, a nie na nadawaniu... Fajna sprawa, proszę mówić do mnie jeszcze! Takie rzeczy tylko dodają marzeniom skrzydeł. No i wreszcie, nimi niesiony, do Białego Słonia dotarłem. Nie żałuję, chętnie tam wrócę, szczególnie, że stosunkowo niedaleko od Popa Iwana, wznosi się Stoh z tripleksem, czyli słupkiem wystawionym w miejscu, gdzie przed wojną spotykały się granice polski, Czechosłowacji i Rumunii. Problem w tym, że trudno tam dotrzeć, bo kordon rumuński wciąż jest tu bliski, a na Ukrainie, poza pogranicznikami, terenów tych broni jeszcze papierologia wyniesiona ponad szczyty absurdu. Na Popa Iwana szliśmy z paszportami w plecakach i specjalnym zezwoleniem. Wszystko było zresztą starannie przy budce nad szlabanem zwieszonym nad bardzo gruntową drogą, niezwykle gruntownie sprawdzane. Cóż, kiedyś na pewno się uda. Tymczasem zapraszam do Białego Słonia, a przed wycieczką fotograficznym tropem, polecam krótką, ale bardzo treściwą historię Białego Słonia spisaną przez jego gospodarza, Władysława Midowicza O BIAŁYM SŁONIU NA CZARNOHORZE Czarna Hora to inna nazwa Popa Iwana, a tego nieszczęsnego Jurę, który został na straży obserwatorium, Sowieci zesłali podobno na Syberię.
 

Nasz gruzawik, którym jechaliśmy do Szybenego, skąd zaczynaliśmy wspinaczkę. W zasadzie, Orient Ekspress, bo w Gorganach jeździło się na szlak pojazdem otwartym. Człowiek nałykał się przy tym spalin, a przylepiony do burt (jazda po wybojach jest bardzo wstrząsająca), musiał uważać, by nie zarobić w mordę jakąś gałęzią. Do tego, że przydrożna zielenina chłostała po łapach, szybko się przywykło. Widoki z takiego pojazdu były jednak ograniczone jedynie budą szoferki, a w razie czego, wóz można było jednym susem opuścić. No tak, i deszcz, razem z zawartością rozjeżdżanych kałuż, lał się do środka, ale jednak... Tu było inaczej. Częściowo, bo na wybojach trzęsło podobnie, lecz zamknięci w tym pudle, trzymaliśmy się dość miękkich siedzeń. Pole widzenia ograniczało się do najbliższych okien, czego – uczciwie mówiąc – przemierzając urwiska nad Czeremoszem, nie żałowałem. Wysiadanie z tego pojazdu było też bardziej skomplikowane, co się niebawem na nas zemściło...




 

Teraz rozumiem, co to znaczy „gaz do dechy”.





 

O, rety! Redyk! Gdybyśmy podróżowali klasycznym gruzawikiem, a nie tą salonką, zdjęć bym natrzaskał co niemiara, a tak... Próbowałem wyjrzeć przez dach, ale ta operacja na chwilę zablokowała innych wysiadających, którzy też owce chcieli zobaczyć. Cóż sesję fotograficzną, z konieczności, zrobiłem więc owczym zadom. No dobra, od frontu i tak bym ich nie ujął, bo szły od strony mocno świecącego, wspinającego się właśnie na nieboskłon słońca.




Kasztanko... Tak Bucefalu? A wstąp no do sklepu i kup kilka kostek cukru, bo może Rosynant wpadnie dziś wieczorem z wizytą.



 
 Zwróciłem uwagę na ten pojazd ze względu na ciągniętego przy nim psa. Ktoś bardziej bystry wypatrzył jednak również tablicę rejestracyjną. Powiększyłem zdjęcie, rzeczywiście! DJA, to będzie pewnie Jawor na Dolnym Śląsku?



 Hucuły...


 

Połonina Wesnarka, a na niej konie – prawdziwe i mechaniczne. Te ostatnie zostały tu chyba dostarczone śmigłowcem.





 

Jezioro Mariczejka. Bardzo przyjemne miejsce, no i nie ma przy nim tłumów, jak u nas nad Morskim Okiem. W zasadzie, w ogóle nikogo tam nie ma.





 

Coś dla tych, którzy wątpią w jakość ukraińskich szlaków. Oznakowane są wyśmienicie! Atrakcje turystyczne są również opisane i to w dwóch językach. No i nikt tych tabliczek nie niszczy... Poza tym, w ukraińskich Karpatach pełno jest niezwykle ciekawych ścieżek nieoznaczonych, po których można hulać do woli, co też z wielką przyjemnością czynię.



 
Jaki znowu lis! Przecież to sarna:).



 

Trasa z Szybenego do łatwych nie należy. Od punkty wyjścia, do mety jest ponad tysiąc metrów w górę, a ostre podejście zaczyna się już na dzień dobry i z wyjątkiem miłej leśnej drogi prowadzącej do jeziora, trzeba się wspinać przez prawie cały czas. Mimo wszystko jest to szlak optymalny, ponieważ Biały Słoń pojawia się w ostatniej chwili, na samym szczycie, dzięki czemu człowiek z miejsca zapomina o zmęczeniu i ostatni odcinek pokonuje biegiem. Ja tak przynajmniej zrobiłem:). Gdybyśmy włazili tak jak schodziliśmy, ku połoninie Gropa (Gropie?) byłoby ciężej i nudniej. Długa wspinaczka pod kątem niemal 45 stopni, z obserwatorium wciąż widocznym na horyzoncie... No i obrazków takich by tam nie było. Słowo daję, że żadnym programem graficznym tu nie ingerowałem. Niedaleko szczytu podniosłem po prostu głowę i to zobaczyłem. Aparat również, więc niesamowite zjawisko musiało być prawdziwe. Cóż, zbliżałem się do jednego z najbardziej niezwykłych miejsc na Ziemi, nie ma się więc czemu dziwić.



 
Jest! Jest! Wreszcie jest!




 

Transport na szczyt Popa Iwana materiałów budowlanych i wyposażenia, był ogromnym wyczynem. Coś o tym wiem, bo przecież sam, trasą którą to wszystko wędrowało, wchodziłem. Później, gdy obserwatorium zostało już otwarte, na górę trzeba było windować zaopatrzenie, w tym paliwo (w opisie ukrytym nieco wyżej pod sznurkiem, są m.in. informacje na temat jego zużycia) i wodę do picia. W celach technicznych wykorzystywana była deszczówka zbierana w tym basenie.





Pomieszczenie techniczne, a w nim i przed nim, resztki agregatu oraz innych urządzeń.

 

Tyle lat to tu leży! Aż się ciepło robi na taki widok.

 

Orzeł w koronie i w stylu art déco. Przeorany serią z pepeszy czy innego cholerstwa, ale wciąż jeszcze, nad głównym wejściem, widoczny.





 

Pop Iwan... Do legendarnego księcia (księdza) Jana, władcy mitycznego państwa na wschodzie, który w krytycznej chwili przyjdzie z pomocą chrześcijaństwu, wzdychali w średniowieczu władcy i pisarze zachodniej Europy. Mi również, Pop Iwan tak długo ozdabiał horyzonty... Tyle o tej górze czytałem, tak długo wbijałem w nią wzrok z daleka. Wygląda na to, że najbardziej zachmurzony szczyt Czarnohory, czynione sobie awanse, docenił. Co tu podziwiać w pierwszej kolejności? Góry, tak niesamowicie zabarwione rdzawością traw? Słoneczny wrzesień, jakiemu lipiec blasku mógłby pozazdrościć? Chmury, które wypełzły na niebo, by paradować przed obiektywem aparatu, niczym modelki na wybiegu, albo jakieś baranki szkrzydlate na "Niebieskiej patelni"? Pardon, trochę się wzruszyłem, ale niech ktoś stanie kiedyś w tym miejscu i zobaczy to wszystko w podobnej scenerii...





 
Orle gniazdo, oficjalnie poświęcone marszałkowi Piłsudskiemu, które jednak przeszło do historii pod szyldem Białego Słonia, miało podobno nawet salę balową. Czemu nie, gmach jest naprawdę bardzo obszerny. Szkoda tylko, że poza nami, dotarli tu również jacyś popaprani nowi poganie. Po powiększeniu, ich wizytówka stanie się wyraźnie widoczna.





 

Proszę nie zawracać sobie głowy czytaniem. Bo i po co? W takich miejscach komentarz jest zbyteczny.





 

Resztki instalacji. U nas naród wszystko to by już dawno przepił w skupie złomu, a tu... Tu jednak w zasadzie nikt po górach nie chodzi, dlatego też, wciąż jeszcze, gapiąc się na okopy z pierwszej wojny, można się wywalić na resztkach równie wiekowych zasieków, natomiast w Gorganach, zaglądając do zbudowanych na przełomie 1914 i 1915 roku kamiennych CK stanowisk obronnych, człowiek odruchowo szuka ustawionych pod ścianą kubków z gorącą kawą. Czas się zatrzymał, a ja cieszę się, że jeszcze go na tym bezruchu zastałem.





 

Okna w Białym Słoniu były trójwarstwowe. Nic dziwnego, ja wiem, że w kileckiem piździ, jednak Góry Świętokrzyskie mogą się z tym powiedzeniem ciepło zaszyć w księdze przysłów. Zdobyliśmy Popa Iwana w niezwykle ciepły i słoneczny dzień jesienny, na szczycie dmuchało jednak tak mocno, że czasami trudno było zdjęcia robić. Co w tym miejscu wichura wyprawia zimą? Swoją drogą jednak, Midowicz z resztą obsady, widoki miał stąd naprawdę niesamowite!





 

Wnętrze wieży, w której był teleskop. Wielkie oko drugiego w przedwojennym świecie najnowocześniejszego obserwatorium w Europie, zostało wtargane do tego, najwyżej wtedy stale zamieszkałego miejsca na kontynencie, dzięki huculskim koniom, które obładowane jego elementami, wspinały się na Popa Iwana pokonując kilkadziesiąt metrów trasy dziennie. Nieco później, musiały męczyć się ponownie, tym razem jednak w przeciwnym kierunku. Biały Słoń został otwarty latem 1938 roku, po ataku Niemiec na Czechosłowację, w Warszawie zapadła decyzja o demontażu teleskopu. Jego elementy zachowały się podobno do dziś – we Lwowie, Krakowie i Tarnowie. Ciekawe, co byśmy tu znaleźli, gdyby rozkaz ewakuacji nie nadszedł?





 

Kamienne ściany trzymają się mocno. Mało kto tu dociera, więc opierają się głównie wiatrowi, a do jego porywczej kompanii, przez kilkadziesiąt lat już zdążyły przywyknąć. Stropy zbudowano jednak z drewna, dlatego w większości się już zapadły. Nie wszystkie. Cholera, ja po tym chodziłem? Na szczęście, gdy gnałem do góry, na takie rzeczy nie zwracałem uwagi.



 
Prztyczek elektryczek. Przez kogoś już jednak wydłubany.



 

Wiem, ten widok już był. Ale chyba nie zaszkodzi popatrzeć na te wszystkie cuda raz jeszcze?





 

Budynek, jak widać, został zbudowany z piaskowca, konstrukcję wspomagają także cegły przywiezione na plac podniebnej budowy ze stacji kolejowych w Worochcie i Kołomyi. Zostały wyprodukowane przez bardzo wtedy znaną lwowską cegielnię Reissa. Nie znam się na cegłach, ale jak dotąd, z takimi podpisami spotkałem się tylko na Wschodzie. Rok temu, w Gorganach, znaleźliśmy jeszcze Ramlerówki z dawnego schroniska. BURZLIWA HISTORA KILKU CEGIEŁ... To taki kresowy obyczaj, czy też normalna praktyka przed wojną?





 

Wspominałem już, że Biały Słoń był szczytowym (głupie słowo, pachnie sloganem reklamowym, ale tu, na Popie Iwanie, jest bardzo na miejscu) osiągnięciem przedwojennej techniki. Oto przykład kolejnego zastosowanego tam, bardzo nowatorskiego rozwiązania: ściany obserwatorium izolowane były mieszaniną korka i asfaltu.





 

Na szczyt Popa Iwana wdrapaliśmy się w bardzo historycznym momencie. Przez 70 lat hulał tu tylko wiatr, porywając ze sobą rzucane na niego słowa o koniecznej odbudowie Białego Słonia. Kilka lat temu mury obserwatorium zostały poddane ekspertyzie, która wykazała, że obiekt został tak solidnie zbudowany, że remont można zacząć w każdej chwili. Nowe transporty desek i cegieł dotarły tu jednak dopiero w 2012 roku, pieniądze na to wyłożyli Ukraińcy, 14 tysięcy euro dołożył również polski rząd i plany wreszcie doczekały się początków realizacji. W tej chwili trwa budowa dachu, wcześniej pracująca tu ekipa zabezpieczyła okna, zostawiając kilka otwartych, by wiatr osuszył budynek. Szybko się z tym upora... W przyszłości ma tu powstać ukraińsko-polskie centrum spotkań młodzieży.



 
Obserwatorium otaczał kamienny mur, którego resztki na tym zdjęciu widać.


 Jeszcze cię, Biały Słoniu, widać!
 
 


W Czarnohorze nie ma w tej chwili schronisk. Przed wojną było kilka, jednak po 17 września NKWD puściło wszystkie z dymem. Są jednak bardzo wygodne bacówki, czyste, pachnące drewnem i bardzo komfortowe – z miejscami do spania.



 
Piękny przykład tradycyjnego budownictwa.


 

Nie trzeba nawet wychodzić z chałupy, by móc oglądać góry. To okno dachowe jest jednak wyjątkiem, generalnie bacówki nie wyglądały na takie, co się zalewają przy pierwszym lepszym deszczu.





 

No proszę, jest tu nawet coś, co przypomina sławojkę. Na dole zdjęcia, jeśli się ktoś na tło zapatrzył...



 

Bacówki, sławojka, a przede wszystkim – krajobrazy, są specjalnością połoniny Poliwne. Innym jej znakiem rozpoznawczym są pasące się konie. Bardzo przyjazne, z tego co słyszałem, szczególną estymą darzą plecaki. Plecaki przyszły, koni jednak niestety nie było. Pewnie zasiedziały się pod sklepem z początku tego wpisu.



 
Jeszcze ostatni rzut oka na to, co tym razem już wreszcie zdobyłem.


 
Znowu martwe drzewo. Ale nic z jego pnia, ani korzeni, nie wyskakiwało:).




Tekst oryginalny ukazał się na blogu Piąta strona świata
 

niedziela, 9 sierpnia 2015

Huculszczyzna - kolej górą!








Huculszczyzna – kraina piękna i dzika. Co do jej urody nie ma wątpliwości, dzikość już dawno temu została jednak częściowo oswojona przez inżynierów i to w sposób bardzo imponujący. Kamienne wiadukty kolejowe w Worochcie powstały w XIX wieku, jak nam opowiadał nasz przewodnik, w ich budowie brał udział jakiś Włoch, który później, wzorując się na swoich karpackich doświadczeniach, wzniósł kilka podobnych i bardzo ważnych konstrukcji w Italii. Nie zanotowałem sobie nazwiska budowniczego pewny, że znajdę je w przewodnikach, bądź moim opublikowanym przed wojną przez Wydawnictwo Tadeusza Złotnickiego papierowym oknie na tamten świat. Teraz przekopałem zatem wszystkie dostępne źródła i co? I nic. Przewodniki mówią tylko, że wiadukty trzeba zobaczyć, a „Polska w krajobrazie i zabytkach”, w części dotyczącej opisu zdjęć, tłumaczy tylko piórem Antoniego Karczewskiego (inżyniera architekta), że: Wiadukt kolejowy, zbudowany na potężnych arkadach kamiennych, których ideję (trzymam się pisowni z 1930 roku, przyp. – ja) zapoczątkowali starożytni Rzymianie w słynnych wodociągach. Ten kamienny system budownictwa dopiero obecnie ustępuje konstrukcjom żelbetonowym (oj, w tym wypadku bardzo im ustąpił, ale o tym dalej – znów ja), jakkolwiek już od drugiej połowy XIX w. w budownictwie mostowem pojawiły się konstrukcje żelazne, rozwijając się równolegle z systemem kamiennych arkad.

 
W czasach austriackich linia kolejowa, której elementem były te wiadukty, zaczynała się w Stanisławowe i biegła dalej na Sziget. W II RP jej polski odcinek kończył się na Woronience, gdzie, za tunelem ponad kilometrowej długości, rozpoczynała się Rumunia.
 
W Worochcie znajdują się trzy wiadukty. Największe wrażenie robił oczywiście ten ogromny, zniszczony podczas I wojny i odbudowany, ostatecznie dobity w trakcie drugiego konfliktu światowego. Sowieci nie podjęli się reanimacji kamiennej wybudowali obok niej potworka z betonu.
Tak słynny wiadukt prezentuje się na zdjęciu pochodzącym z wydanej w 1930 roku „Polski w krajobrazie i zabytkach”. Fotografię, jak widać, wykonał Henryk Gąsiorowski, autor zamieszczonej w tym dziele notki o atrakcjach województwa stanisławowskiego, bardzo również zasłużony dla Pomorza.

Zrujnowany budynek na pierwszym planie był wybudowanym przed wojną sanatorium kolejowym. Spłonął kilka lat temu i jakoś nie zanosi się na to, by ktokolwiek planował go odbudować.
Hm, jak wszystkie znane mi sanatoria kolejowe, także i to zostało zbudowane niedaleko torów. Ja rozumiem, że hałas przejeżdżających pociągów może być dla wielu muzyką bardzo przyjemną dla ucha, czy jednak spracowany kolejarz, który wybiera się na wczasy, by podreperować zdrowie i od pracy odpocząć, nie czułby się lepiej gdzieś daleko od torów?;)

Ciekawostką na tej linii są nie tylko wiadukty, ale i tunele. Sił ich! Jeszcze niedawno były też one dość silnie bronione. Ta budka u wylotu służyła (a może nadal jeszcze służy?) wartownikowi z kałachem. Fotka trochę niewyraźna, ale robiłem ją z jadącego autobusu.
 

Na koniec kilka słów o egzemplarzu „Polski w krajobrazach i zabytkach”, dzięki któremu zafascynowałem się kiedyś Huculszczyzną. Ta moja przedwojenna biblia krajoznawcza musiała mieć dość ciekawą i burzliwą historię i wcale nie chodzi mi o to, że tyle razy kartkowane przeze mnie tomiszcze, jest nieco sfatygowane. Znalazłem w nim kilka ciekawych pieczątek informujących o księgozbiorze, którego przed 1939 rokiem musiał być on częścią. Oto jedna z nich... Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić skrót PKS?


 
 

Tekst oryginalny ukazał się na blogu Piąta strona świata

niedziela, 3 maja 2015

Podole


Jesteśmy więc na Podolu, które ostatni raz obfotografowywałem dwa lata temu. Zaglądałem tu jednak już wcześniej, bo w zasadzie od czasów, gdy byłem jeszcze małym szkrabem; podróż do Kamieńca Podolskiego była marzeniem mojego życia. Przez lata chłonąłem wszystko, co miało związek z tym miastem. Obejrzałem więc „Pana Wołodyjowskiego”, a potem również przeczytałem. Trafiłem też na słowa sułtana Osmana II, który w 1621 roku w dwóch zdaniach zamknął całą magię i wyjątkowość tego miasta. Podszedł ze swoją armią pod jego mury, a na ich widok zakrzyknął pono „Kto zbudował coś takiego?” Na to jakiś jego dworzanin, również będący pod wrażeniem, odparł krótko „Coś takiego mógł zbudować tylko Bóg.” I na to władca odpowiedział „W takim razie Bóg, skoro to zbudował, niech również zdobywa, ja nie będę”.

Słowa znałem, jednak ich sens zrozumiałem dopiero, gdy na własne oczy zobaczyłem głęboki i stromy kanion, który rzeka Smotrycz wycięła w stepie szerokim okrążając miejsce, na którym rozłożyło się miasto. Dostęp do jedynego, bardzo wąskiego skrawka lądu łączącego miasto z resztą świata, człowiek zamknął zamkiem.

Dziś z bogatego miasta, dawnej siedziby biskupów trzech wyznań, zostało bardzo niewiele, jednak choćby ze względu na ten absolutnie niepowtarzalny cud natury, warto było przez kilkanaście lat marzyć i wreszcie Kamieniec zobaczyć. Tyle tylko, że później, gdy już udało mi się zrealizować marzenie, poczułem straszną pustkę. Świat jest jednak pełen niespodzianek, udało się więc ją wreszcie załatać.

 

Fragment ruin zamku w Skale Podolskiej, oraz mostek na przepływającej u ich stó rzece. W sumie ciekawsze jest chyba zdjęcie z mostkiem, bo ten przerzucony jest nad Zbruczem. Tym samym, w którym kąpał się Światowid i tym samym, który w dwudziestoleciu międzywojennym był posko-sowiecką granicą. Więc z widocznego na zdjęciu brzegu, 17 września 1939 roku przyszedł koniec polskich kresów wschodnich.Poza zamkiem, w Skale Podolskiej jest też kościół z polskimi napisami. Co ciekawe, podobna, również odnowiona świątynia katolicka, znajduje się również w pobliskiej miejscowości, której nazwy jednak, niestety, teraz nie pomnę. Wielokrotnie poddawane polskim akcjom kolonizacyjnym Podole, stało się bardziej spolonizowane od okolic Lwowa, do dziś jest też ukraińskim bastionem katolicyzmu, choć wyznanie przestaje być tu już wizytówką narodowości. Dwa czynne tak blisko siebie kościoły, nawet jak na Podole, wydały mi się dziwne. Zacząłem więc drążyć i usłyszałem dzięki temu dość poruszającą historię. Otóż w czasie wojny, gdy przez tamtą zapomnianą miejscowość przetoczył się już front, do kościoła dopełzł jakiś ranny niemiecki żołnierz. Kościelny go ukrył, jakoś poskładał, a potem wytłumaczył, jak powinien dotrzeć do swoich. I ten soldat wrócił do swoich, a później, gdy udało mu się dotrwać do końca wojny, wrócił również do swojego domu. Miał szczęście, że pochodził z przyszłej Republiki Federalnej Niemiec, gdzie zresztą zrobił karierę w dyplomacji i pracował nawet w warszawskiej ambasadzie. Po tym, gdy powstała Ukraina, wrócił na Podole, odnalazł kościelnego, który jeszcze żył i w podzięce za uratowane życie, sfinansował odbudowę kościoła.








Krzywe zdjęcie, ale ja je lubię
 


Jedna z najsłynniejszych fortec Europy
 
 


Most Turecki jest najbardziej imponujący, gdy się na niego patrzy z dołu
 
 

Zamek oglądany od strony mniej znanej. Po tej stronie zresztą stali Turcy
 
 


Mostek wiszący nad Smotryczem. Spieszyło mi się, więc na niego wbiegłem, a ten mi zaczął pod nogami skakać:)


Miasto, położone równie imponująco jak i zamek
 


Zniszczona przez Stalina katedra ormiańska...
 
 
...i kot przy niej
 
 
Ukraińcy odbudowują stare miasto. Z dość zmiennym szczęściem...
 
 
Kamieniecki ratusz

Pies się zapatrzył. Ja również.
 
 


Najdalej na wschód wysunięta gotycka katedra na świecie. I pewnie jedyna, przy której stoi minaret. Po tym, gdy Rzeczpospolita odzyskała Kamieniec po pokoju karłowickim, na jego szczycie stanął wykonany w Gdańsku posąg Matki Boskiej.
 
 
W tym budynku była synagoga
 
 

Dawny klasztor franciszkanów, dziś siedziba promoskiewskiej cerkwi prawosławnej

Mimbar, turecka kazalnica znów wróciła do kościoła św. Mikołaja, do którego trafiła, gdy świątynia, po upadku Kamieńca, została zamieniona na meczet. Wcześniej mimbar stał pod ścianą katedry – w sowieckich czasach muzeum religii.
 
 
Kościół w Okopach Świętej Trójcy, ostatni punkt oporu w "Nie-Boskiej komedii" Krasińskiego. Dziś może on już wyglądać inaczej, bo dwa lata temu mówiło się o jego odbudowie. Kiedy jednak, jakieś osiem lat temu zobaczyłem go pierwszy raz, w ruinach królowały kury.
 
 
Brama Lwowska w Okopach
 
 

Dniestr, południowa granica II RP. Na drugim brzegu zaczynała się Rumunia, a kawałek dalej na wschód, Związek Radziecki. O kogutach w Okopach Świętej Trójcy mówiło się więc wtedy, że obwieszczają świt trzem krajom.
 




 Tekst oryginalny ukazał się na blogu 


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...