„Dom z witrażem” okazał się najlepszą powieścią w konkursie wydawnictwa Znak Literanova. Taką decyzję podjęło jury, w którym zasiadła m.in. pisarka Sylwia Chutnik, Justyna Sobolewska, dziennikarka „Polityki” i „Tygodnika Kulturalnego” czy Jarosław Czechowicz, który prowadzi blog krytycznoliteracki „Krytycznym okiem”. I rzeczywiście debiut Żanny Słoniowskiej, Ukrainki o polskich korzeniach, robi ogromne wrażenie.
Słoniowska mieszka obecnie w Krakowie. Jest dziennikarką i tłumaczką, nic więc dziwnego, że język jest dla niej istotnym narzędziem pracy i wyrażania myśli, uczuć. Jej polszczyzna jest naturalna. Autorka porusza się w jej obrębie bardzo swobodnie, kształtuje na swój użytek. Bez względu na to, czy nacechowana jest rzeczowością, czy służąca bardziej poetyckiemu odmalowaniu świata. Zwracam na to Waszą uwagę, ponieważ to właśnie język jest obok opisywanej rzeczywistości głównym atutem tej powieści.
„Dom z witrażem” to intymna opowieść rodzinna z szerszym tłem, opowiedziana przez jedną osobę. Nie od razu jest to oczywiste, ale w tej historii niebagatelne znaczenie ma miejsce zamieszkania. Ono staje się tym czynnikiem, który determinuje losy poszczególnych osób z tej samej rodziny – Prababki, Aby, Marianny i narratorki, przedstawicielki najmłodszego pokolenia. Lwów oczywiście jest w tej opowieści najważniejszy jako punkt docelowy, gdzie w końcu po wojennych perypetiach dotarły Prababka z córką Abą. Tu urodziły się Marianna, a potem jej córka, najważniejsza postać „Domu z witrażem”. I gdzie potem wszystkie cztery we wspólnej przestrzeni mieszkania dzieliły urazy i wspomnienia. Pamiętając o polskim pochodzeniu, ale bez nadawania mu praktycznego wymiaru. Znamiennym przykładem jest tu Marianna, śpiewaczka operowa, dla której naturalnym jak oddychanie był wybór ukraińskości. Albo Aba, którą polska część rodziny ukarała zerwaniem kontaktów po wyjściu za mąż za Rosjanina.
Akcja „Domu z witrażem” balansuje pomiędzy przeszłością dalszą i bliższą, tą osobistą i tą przynależną ogółowi. Jest przy okazji zapisem przemian, którym Lwów podlega jak żywy organizm. Ma swoje legendy i powiększający się panteon miejscowych bohaterów. Szczęście do historycznych postaci, których narodowość z czasem staje się mniej ważna niż przynależność do miejsca. I coraz to nowe elementy, które składają się na oblicze miasta, także te nie zawsze trafione czy gustowne. W narracji Żanny Słoniowskiej miasto istnieje nierozerwalnie z ludźmi, którzy je zamieszkują i współtworzą jego najnowszą historię. To nie jest już ten Lwów, który zakodował się w zbiorowej pamięci Polaków i który przestał istnieć w tej postaci po przymusowych wysiedleniach na Zachód po drugiej wojnie światowej. Posiada on swój ciąg dalszy, nowych mieszkańców. Tym razem dzielących się na miejscowych, czyli Ukraińców i nierozumiejących ich aspiracji przybyszy z głębi Związku Radzieckiego. Nowe granice państwowe, w który go wtłoczono, powodują, że pamięć narratorki przechowuje inne obrazy niż gdyby wychowała się w PRL-u. Najbardziej uderzyła mnie w „Domu z witrażem” właśnie ta inność – doświadczeń, oczekiwań, zapamiętanych smaków i szczegółów, a nawet przebiegu demonstracji i pieśni. Inne są tu przyczyny konfliktów i inny klucz do ich rozwiązania.
I jeszcze na koniec nie mogę nie wspomnieć o tym pięknym postulacie sformułowanym przez Mikołaja - osoby znaczącej w życiu Marianny, a jeszcze ważniejszej dla jej dorosłej córki - o tym, że powinna istnieć „narodowość lwowska”, która kumuluje w sobie to, co najlepszego pojawiało się przez wieki we Lwowie. I którą każdy powinien móc sobie wybrać za własną.
Tekst ukazał się na blogu Łowisko książek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz