czwartek, 27 września 2018

Łatwo przegapić to, co najważniejsze. ,,Przecież tu Polska kiedyś była...Reportaże Kresowe" Teresy Siedlar- Kołyszko



Reportaże to dla mnie gratka. Spragniona obrazów, opowieści o ludziach ,,tu i teraz”, chociaż wypada raczej powiedzieć ,,tam i teraz”, szukam i tropię Kresy, które dla jednych stanowią przeszłość, a dla innych są ich słodko-gorzką (dziś z naciskiem na gorzką) teraźniejszością. Sięgając po książkę Teresy Siedlar- Kołyszko ,,Przecież tu Polska kiedyś była...Reportaże Kresowe” liczyłam na to, że dostanę opowieść o ludziach, którzy żyją i trwają na Kresach mimo przeciwności losu, mają swoją codzienność, dylematy, tęsknoty i wspomnienia. Chciałam odwiedzić małe wioski położone gdzieś z daleka od głównych traktów, dotknąć różnorodności tamtej przestrzeni, poczuć tę emocję, którą tak sentymentalnie w tytule zapowiada autorka...

Nie, nie spodziewałam się opowieści o idyllicznej krainie, w której przeszłość przechadza się dziarskim i równym krokiem. Wręcz przeciwnie – chyba każdy, kto choć odrobinę wie, co towarzyszy naszym rodakom żyjącym na swej ojcowiźnie (a tym samym po II wojnie światowej poza granicami Polski), ma świadomość, że każdego dnia walczą oni o zachowanie tradycji, kultury, wiary i języka. Nie jest to rzecz jasna walka zbrojna, ale bój ten odbywa się na płaszczyźnie symbolicznej, dużo trudniejszej do zdefiniowania. 
Sięgnęłam po książkę Teresy Siedlar – Kołyszko z nadzieją, że otrzymam obraz Kresów z całą ich okazałością i różnorodnością. Niestety, zawiodłam się.

Autorka kocha i zna tamtą przestrzeń  – to pewne. W swej książce  z ogromną swobodą i  lekkością porusza się po maleńkich wioskach. Snuje opowieści o swoich wcześniejszych wizytach, pokazuje, jak zmieniła się przestrzeń pomiędzy kolejnymi odwiedzinami, pobieżnie też przytacza tło historyczno – polityczne danego regionu. Niemniej jednak, w swej literackiej podróży skupia się tylko na jednym aspekcie kresowej przestrzeni – wszystkie reportaże dotyczą sytuacji kościoła, tego, jak się kształtował na danym terenie, jak opierał się szykanom, próbom stłamszenia i zniszczenia. To rzecz arcyciekawa i niezwykle cenna - świadectwo nierozerwalnej więzi polskości i chrześcijaństwa. Dla Polaków na tamtych terenach Rzeczpospolitej kościół był i jest nośnikiem polskości. Wszelkie próby dekonstrukcji są nieprawdziwe w zetknięciu z relacjami świadków i autentyczną wiarą tamtejszych mieszkańców. Z drugiej strony, w moim przekonaniu tworzenie cyklu report p. Siedlar – Kołyszko nie mogłam wyzbyć się przekonania, że autorka właściwie nie miała pomysłu na te reportaże a jedynie spisała wspomnienia i zasłyszane opowieści. Gdyby zastosowała pewien klucz narracyjny, skupiła się nieco bardziej na formie i wyborze historii, które warto opowiedzieć (mam świadomość tego, że absolutnie każde wspomnienie trzeba zarejestrować i utrwalić, ale nie każde nadaje się na publikację), otrzymalibyśmy porywającą historię o tym, czym NAPRAWDĘ są Kresy.


Tymczasem lektura reportaży pozostawia lekki niedosyt. Brak zróżnicowania tematycznego sprawia, że czytelnik mimowolnie wyłącza swoją uwagę – dostaje niemal identyczną opowieść o problemach polskiego kościoła na dzisiejszej Ukrainie i Białorusi, o zmaganiach  Polaków, o tym, jak cierpieli. Monotonia tematyczna sprawia , że nie jestem w stanie (chociaż bardzo chcę) podążyć za autorką opowieści. A przecież warto i trzeba wędrować po ścieżkach, o których niewiele osób już pamięta. Tam jest Polska.

Agnieszka Winiarska
   

sobota, 22 września 2018

Magdalena z Nałęcz-Gorskich Komorowska, „Powrót do Żmudzi” (wspomnienia z Kresów)






Co za urocza książka, co za uroczy pamiętnik, co za urocza Autorka! „Powrót do Żmudzi” Magdaleny z Nałęcz-Gorskich Komorowskiej przenosi nas w utracony świat dawnej szlacheckiej Żmudzi i polskiego tam bytowania. 
Autorka tej książki urodziła się w 1900 roku w Szawkianach w powiecie Telsze (dzisiaj Litwa, Okręg szawelski, Rejon kielmski) jako córka Tomasza i Anny z Nałęcz-Gorskich (jej rodzice byli kuzynami trzeciego stopnia). Lata swego dzieciństwa i młodości spędziła w domu rodzinnym, wyjeżdżając też z rodzicami za granicę w celach turystycznych. Jej znany, przyjazny i bezpieczny świat rozpadł się wraz z wybuchem I wojny światowej, kiedy to rodzina rozdzieliła się: ojciec z babką zostali na miejscu, zaś matka z dziećmi została wyprawiona daleko od frontu, do Petersburga. Jak jednak wiadomo, stolica Rosji nie była w owym czasie miejscem bezpiecznym. Wkrótce nadszedł rok 1917, najpierw jedna rewolucja, potem druga, aż w końcu do władzy doszli bolszewicy. Rodzina Nałęcz-Gorskich przeżyła ten trudny czas częściowo w Petersburgu, czyli wtedy już Piotrogradzie, a częściowo na letnisku nad morzem w Terijokach w Finlandii, gdzie osiedliła się spora kolonia polska. A po I wojnie już nic nie było takie same jak przed wojną!
Tematem tej książki jest przede wszytskim to, co przed wojną. Autorka opisuje rodzinę bliższą i dalszą, swoich dziadków, rodziców, rodzeństwo, jakieś ciotki, wujów i kuzynów. Nie zapomina również o służbie domowej i sąsiadach. Opisuje również znane jej domy, a raczej polskie dwory: rodzinną siedzibę w Szawkianach, a także dwory w pobliskich Birżynianach (Litwa, Okręg telszański, Rejon telszański) i Dżuginianach (ten sam rejon Litwy). Ale jak opisuje! Palce lizać! Dzięki jej fenomenalnej, drobiazgowej pamięci mamy okazję namacalnie zobaczyć jak i czym żył dwór polski w początkach XX wieku. Poznajemy w szczegółach całe życie codzienne: dzień powszedni i święta, mijające pory roku, różne prace i czynności domowe, sposób spędzania wolnego czasu, zajęcia rodziców, dzieci, licznych rezydentów oraz służących. Dowiadujemy się, co pito, co jadano, jakie było wyposażenie domów i pokojów, co noszono zimą, co latem, jak wyglądało Boże Narodzenie, jak Wielkanoc, jak Dożynki, jakie zwierzęta hodowano, i tak dalej, i tak dalej… 
A do tego znajdziemy tam trochę anegdot, ale utrzymanych w tonie przyjaznym, bez dokuczania komukolwiek, wyśmiewania i zdradzania sekretów rodzinnych. No, jeden sekret to chyba Autorka zdradziła, bo wyjawiła zakazany związek jej wuja (brata matki) ze służącą, z którą dziedzic żył w konkubinacie. W tamtych czasach to  był prawdziwy skandal! 
Swoją opowieść Autorka kończy tymi słowami:
„Dwory polskie sięgały daleko na wschód. Dla własnej potrzeby wznosiły obszerne domy, zakładały ogrody, budowały klasztory i świątynie. Razem z ich cofnięciem Polska cofnęła się bezpowrotnie o setki kilometrów, a z nią kultura narodowa.”

Cała książka jest tak smakowita, że ledwo zwróciłam uwagę na fakt, że składa się ona właściwie z dwóch części, które w pewnej mierze powtarzają się, tak jakby Autorka napisała dwie wersje swoich wspomnień. Te wersje nieco różnią się między sobą w szczegółach, a trochę się uzupełniają. Czego mi w nich zabrakło? Opowieści o sobie, o własnych, osobistych przeżyciach. Autorka skupiła się bowiem głównie na domu, a nie pisała o własnych, z pewnością dramatycznych przeżyciach w ogarniętym rewolucją Piotrogradzie, a nawet o tym, gdzie i jak poznała swojego przyszłego męża. Za to znajdziemy tu zdjęcie całej rodziny zrobione z okazji jej ślubu. 
Książka opatrzona jest wstępem i zakończeniem pisanym przez różnych członków rodziny. Wstęp napisała Anna Dowgiałło, a zakończenie Bronisław Komorowski, rodzony wnuk autorki, która w latach 1920. wyszła za Juliusza Komorowskiego, także ze Żmudzi. Prezydent Komorowski dorzucił do książki także swój wiersz o Żmudzi pisany w Budzie Ruskiej. Nawet całkiem udane wierszowanie mu wyszło! Na końcu jest też drzewo genealogiczne rodziny Nałęcz-Gorskich. 
Książka Magdaleny Komorowskiej jest kolejną pozycją wspomnieniową opisującą dawną Żmudź w czasach, kiedy mieszkali tam Polacy. Można ją postawić na półce obok takich pozycji jak „Na skraju imperium” Mieczysława Jałowieckiego czy „Gawędy o czasach i ludziach” księdza Waleriana Meysztowicza. Obie te książki opisywałam na blogu tu i tu.  
Komorowska z Nałęcz-Gorskich Magdalena, „Powrót do Żmudzi”, wyd. LTW, Łomianki 2018

Alicja Łukawska

Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko



niedziela, 9 września 2018

Ewa Dzieduszycka, „Podróżniczka” (wspomnienia kresowej arystokratki wyciągnięte z szuflady po pół wieku)





„Podróżniczka” to wspomnienia Ewy z Koziebrodzkich hrabiny Dzieduszyckiej, które przeleżały w szufladzie we Wrocławiu ponad pół wieku, nim wreszcie wypłynęły na światło dzienne.

Autorka tej książki urodziła się w 1878 roku w Chłopicach pod Jarosławiem (zabór austriacki). Rodzice wcześnie ją osierocili, więc wzięła ją na wychowanie (razem z nieco starszą siostrą Anną) ciotka jej matki, Aniela Kielanowska, która wcześniej wychowywała jej matkę. Bogata i bezdzietna ciocia-babcia zapewniła dziewczynkom bajkowe dzieciństwo w pięknym pałacu w Kozłowie pod Lwowem, który był urządzony z ogromnym przepychem i pełen rozmaitych dzieł sztuki i cennych przedmiotów. M. in. były tam dwa rzeźbione sfinksy z kamienia dłuta Canowy i sekretera z Florencji, która podobno miała aż 365 ukrytych szufladek. Opis Kozłowa znajduje się w słynnej książce Romana Aftanazego „Dzieje rezydencji na dawnych kresach Rzeczypospolitej”. Pałac tamtejszy wzniósł Tytus Kielanowski w latach 1850-1860.

Autorka bardzo wiele podróżowała od dziecka. Bogata ciocia-babcia woziła obie swoje wychowanice na wakacje do różnych krajów, by podziwiały dzieła sztuki i piękne pejzaże. Były dzięki temu w Niemczech, Francji, Włoszech i właściwie wszędzie, gdzie wypadało być w tamtych czasach przedstawicielkom galicyjskiej arystokracji. Jako młoda panienka wyszła za mąż za Władysława Dzieduszyckiego, syna hrabiego Wojciecha Dzieduszyckiego z Jezupola koło Stanisławowa.

„Hrabia Wojtek” – jak go zwano - był wówczas jedną z najbarwniejszych postaci w całej Galicji: polityk, poseł na sejm, filozof, pisarz i spirytysta. Znany był z tego, że w swoim pałacu w Jezupolu urządzał seanse spirytystystyczne, na których wywoływał duchy wraz ze swymi gośćmi (była to mieszkająca przez jakiś czas w Jezupolu rodzina poety Karola Brzozowskiego). „Hrabia Wojtek” to postać nieobca dla mnie, ponieważ tego ekscentrycznego arystokratę i jego zabawy z wirującym talerzykiem opisałam w swojej książce „Duchy kresów wschodnich”. Z przyjemnością więc i ogromnym zainteresowaniem czytałam kolejną relację na ten temat.

Dzieduszycka pisze tak:

„Tu napomknę jeszcze o jednej historii, o której mi mój mąż opowiadał, z czasów, gdy mnie w Jezupolu nie było, a która miała miejsce pod koniec XIX stulecia. Otóż, nie wiem, w którym roku, rodzice męża, będąc w Konstantynopolu, poznali rodzinę polskich emigrantów – Karola Brzozowskiego, bardzo wówczas cenionego poetę, żonę jego, pochodzącą z Syrii, córkę Jadwigę i syna Stanisława. Wkrótce się zaprzyjaźnili, razem zwiedzali osobliwości miasta i Małej Azji. A ponieważ ci państwo nie mieli właściwie stałego miejsca zamieszkania, moi teściowie zaprosili ich do Jezupola i razem wrócili do kraju.
Stary pan Brzozowski pisał wiersze i tłumaczył właśnie z hebrajskiego Pieśń nad Pieśniami (…), a młodzi trzymali się razem i robili konno lub wózkiem wycieczki po okolicy. Wieczorami gromadzili się wszyscy w salonie, a ponieważ pan Brzozowski był mistykiem i wierzył w duchy, które niewidzialne krążą po świecie, namówił obecnych do seansów spirytystycznych. Zaczęły się więc dziać rozmaite dziwa, słoiki pukały, podnosiły się w górę i opadały, ekierki latały po papierze. Stanisław jako medium, przemykał się jako ptak przez mały lufcik w oknie tam i z powrotem, a palcem, który miał kiedyś przestrzelony, chwytał się haka od lampy na suficie i wyczyniał rozmaite sztuki akrobatyczne albo łaził jak pająk na ścianie.
Raz w czasie seansu usłyszeli obok w pustym pokoju, jakby ktoś rozsypywał pieniądze na stole i dzwoniąc nimi, rachował głośno: raz, dwa, trzy, cztery… Gdy doszedł do stu, znów wracał do początku. Mój mąż, który nigdy na serio nie brał tych seansów, zniecierpliwiony chcąc złapać figlarza, wpadł znienacka do tego pokoju. Było tam zupełnie ciemno, pusto, a na stole nic nie było, jednak jakiś tajemniczy głos rachował nadal spokojnie: pięćdziesiąt trzy, pięćdziesiąt cztery, pięćdziesiąt pięć… - słychać przy tym było brzęk przesuwanych monet. Uznał, że to była jakaś zbiorowa halucynacja.”

Ewa Dzieduszycka po ślubie mieszkała wraz z mężem i jego rodzicami w Jezupolu, ale nadal wiele podróżowała. W międzyczasie urodziła dzieci, ale nie musiała się nimi zajmować, gdyż od tego były nianie, opiekunki, służące i guwernantki. Wolała latać po świecie. Niektóre ze swych najbardziej egzotycznych podróży opisała już wcześniej, w książce wydanej w 1912 roku we Lwowie pod tytułem „Indie i Himalaje. Wrażenia z podróży”. Szukałam tej książki w bibliotekach cyfrowych, ale nie znalazłam. Próbowałam jednak czytać opisy podróży zawarte w jej pamiętniku. No i niestety! Mimo bardzo atrakcyjnego tematu, te opisy były dla mnie tak długie, rozwlekłe i nużące, że sobie je podarowałam. Przekartkowałam tylko strony poświęcone tym wojażom. Wiem, że Dzieduszycka wybrała się w egzotyczną podróż z mężem Władysławem, który jechał kupować konie od szejków arabskich. Szejkowie wynajęli wyspę przy brzegach Indii, niedaleko Bombaju i tam zwieźli swoje przepiękne, wyhodowane na pustyni konie arabskie.

W przepychu i dobrobycie przeżyła Ewa Dzieduszycka okres do I wojny światowej. Później rodzina Dzieduszyckich musiała opuścić swój dom (przechodziła tam linia frontu rosyjsko-austriackiego) tułała się po różnych obcych domach i mieszkaniach. Na jakiś czas wrócili do Jezupola, kiedy tereny te zostały odbite przez armię austriacką, ale potem znów musieli się ewakuować. Wtedy wraz ze stadem krów mlecznych zawędrowali aż do Zakopanego, które było najbezpieczniejszym miejscem w czasie wojny. Dom w Jezupolu został spalony, trzeba było w jego miejsce postawić nowy, mniej okazały. Ten drugi dom stoi do tej pory, obecnie mieści się w nim ukraińskie sanatorium psychiatryczne dla dzieci.

Po tym dramatycznym okresie zaczął się dla Dzieduszyckich spokojniejszy czas międzywojnia. I znowu te podróże! I tu również opuszczałam sporo opisów, bo mnie nudziły. Potem znowu zrobiło się ciekawiej, a narracja wyraźnie przyspieszyła, kiedy zaczęła się II wojna światowa. Losy Dzieduszyckich w tym okresie to był standard, opisywany po wielokroć w pamiętnikach kresowych: ucieczka z majątku, pobyt we Lwowie, aresztowanie Władysława Dzieduszyckiego (NKWD zabrało go dosłownie sprzed drzwi mieszkania, kiedy naciskał dzwonek do drzwi, rodzina nigdy potem już go nie widziała, ani też nie miała od niego żadnych wiadomości), wywózka córki autorki i jej dzieci do Kazachstanu (jedna z wnuczek autorki została tam na zawsze, bo zmarła na gruźlicę, reszta rodziny dostała się do armii generała Andersa, potem na Bliski Wschód, po wojnie do Anglii).

W czasie okupacji Ewa Dzieduszycka z sowieckiego Lwowa przedostała się do niemieckiego Krakowa, potem zamieszkała gdzieś u znajomych w majątku na wsi i tam doczekała końca wojny. Po 1945 roku zamieszkała we Wrocławiu z najmłodszym synem Wojciechem Dzieduszyckim i jego rodziną. Syn był znanym śpiewakiem operowym i kabareciarzem, a jednocześnie przez szereg lat współpracował z UB czy SB i pisał donosy na kolegów, co ujawnił IPN w 2007 roku. Sprawa była bardzo głośna, bo wrocławski „hrabia Wojtek” był znanym celebrytą. Podobno tak się przejął tą sprawą, że ze wstydu już do końca życia nie wychodził z domu. Zmarł mając około stu lat.

Ewa Dzieduszycka żyła ponad 80 lat. Pod koniec życia złamała sobie nogę w biodrze. Po tym wypadku, w latach 1961-1963, pisała ten właśnie pamiętnik, który przeleżał szereg lat w archiwum domowym. Na potrzeby wydawnictwa opracowały go Małgorzata Dzieduszycka-Ziemilska i Dominika Dzieduszycka-Sigsworth, wnuczka i prawnuczka autorki.

Jest to bardzo interesujący tekst (za wyjątkiem tych nieszczęsnych, długaśnych opisów podróży), który przynosi wiele ciekawych szczegółów z życia codziennego galicyjskiej arystokracji na przełomie wieków XIX i XX. Szkoda tylko, że autorka rozpisywała się tak obszernie na temat rzeczy nieważnych z punktu widzenia czytelnika („co ja widziałam i gdzie ja byłam” – w czasach Wikipedii takie opisy są zbędne i mało wnoszące), a tak mocno ocenzurowała swoje osobiste życie i wspomnienia. Nie znajdziemy tu opisów członków rodziny, nawet męża (tylko trochę o teściu), nie znajdziemy żadnych refleksji osobistych, jakiś podsumowań życiowych.

Bardzo mi brakowało w tej książce zestawienia życia osobistego autorki z tym, co się wówczas działo w wielkiej polityce. A widziała przecież czasy, kiedy „Polska wybuchła” po latach niewoli, kiedy powstała z kolan po latach zaborów. Nic, nic, nic - na ten temat! Jakby autorka była ślepa na Polskę! Jakby nie zauważała tego, co się dzieje wokół niej w sensie politycznych! A może to „zasługa” współczesnych redaktorek z rodziny? Może panie usunęły uwagi na tematy społeczno-polityczne, nie chcąc zanudzać czytelnika? Może miała to być tylko historia kameralna, rodzinna? Trudno powiedzieć. Mimo wszystko, z przyjemnością i bardzo szybko przeczytałam tę książkę, bo autorka miała naprawdę prawdziwy dar opowiadania.

Jest to jedna z nielicznych moich lektur, jakie przeczytałam dzięki recenzjom na blogach książkowych. Czytałam o tej książce na blogu Montgomery i Izabeli Łęckiej. Dzięki wielkie za informacje! A potem lobbowałam w mojej bibliotece, by to kupili. Wypożyczyłam tę książkę jako pierwsza!

Alicja Łukawska

Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko

sobota, 1 września 2018

Ty i dwór - czy to się może udać? Rzecz o ,,Nad Zbruczem” Wiesława Helaka



Rzadko doświadczam stanu, gdy poziom irytacji wobec poczynań głównego bohatera miesza się z fascynacją jego losami. Ta wybuchowa mieszanka uczuć jest wyjątkowa i cenna.  Oderwanie się od lektury przynosi wówczas  ulgę i równocześnie udręczenie. To, w mojej ocenie, najwyższy poziom emocjonalnego zaangażowania. Ponadto, jeżeli autor dba także o to, byśmy mogli doświadczyć intelektualnej przyjemności – jest to wówczas pozycja zdecydowanie warta naszej uwagi. Najnowsza powieść Wiesława Helaka ,,Nad Zbruczem” (wyd. Arcana) to ksiażka, obok której nie da się i nie wolno przejść obojętnie. Jest kompilacją obrazów, które trafiają do mojego serca, umysłu, poczucia dumy i potrzeby usytuowania siebie na tle kultury – polskiej kultury.

,,Nad Zbruczem” będzie jedną z najważniejszych pozycji literackich w Waszym życiu pod warunkiem, że dacie jej szansę, porzucicie schematy, otworzycie  się na prawdę i wytrwacie do ostatniej strony tej niezwykłej opowieści.

Trudna sztuka dorastania
Głównym bohaterem utworu  Helaka jest Konstanty,  dziedzic  dworu malowniczo położonego nad Zbruczem.  Jest to postać wielowymiarowa i pełna sprzeczności – ma w sobie coś z syna marnotrawnego, który porzuca dom i wyrusza w podróż po zaszczyty i sławę; chwilami przypomina Zygmunta Korczyńskiego, zafascynowanego wielkim światem, który za nic ma piękno swej ojcowizny. Konstanty buntuje się przeciwko, w jego mniemaniu, skostniałym tradycjom i rodzinnym obowiązkom. Pragnie doświadczać szczęścia, które jest dla niego równoznaczne  z odrzuceniem przeszłości -  tego , co było, co boli,  co tkwi w jego rodzicach i w narodzie, którego jest częścią.  Gdy tylko nadarza się okazja  ucieka z rodzinnego gniazda, usilnie poszukuje własnej ścieżki, jest pełen obaw, że będzie musiał powielać ,,schematy”, według których żyje jego ojciec.
Można dostrzec pewien zamysł autora w sposobie przedstawienia historii swojego bohatera  – Helak pozwala dorastać czytelnikowi wraz z Konstantym. To, co wydawało się dotąd nierealnym, wyidealizowanym obrazem dworu i jego relacji z okolicznymi wsiami, zaczyna żyć w bohaterze, który wraz z upływem lat i nabywaniem doświadczeń odkrywa przyczyny postępowania swego ojca, zaczyna rozumieć sieć zależności i obowiązków jakie on, dziedzic dworu i wartości, jakie ten dwór uosabia, posiada i chce posiadać.
Historia Konstantego to opowieść o jednostce, która uwikłana w historię swojej ojczyzny, wypiera się jej po to,  by później ze wszystkich sił żyć jej losem.

Powinności i przywileje
Dwór nad Zbruczem swoją atmosferą i przywiązaniem do tradycji  przypomina nieco Korczyn z powieści Elizy Orzeszkowej ,,Nad Niemnem”. Na początku opowieści poznajemy go z perspektywy Konstantego (pamiętajmy, że czytelnik dorasta wraz z bohaterem). Jest to więc miejsce, w którym docenianie przeszłości jest jedynym warunkiem aby zbudować wizję przyszłości.  Przy czym nie jest to przestrzeń przyjazna (w opinii Konstantego) i rządzą nią odwieczne, przekazywane przez pokolenia zasady.  Zaskoczeniem dla czytelnika może być scena, gdy młody dziedzic po tym, gdy usiłuje uderzyć jednego ze swoich parobków, zostaje przez ojca zmuszony do oficjalnych, publicznych przeprosin nie tyle za swój czyn, co zamiar użycia siły wobec chłopa. Początkowo budzi się w nas przekonanie, że jest to obraz wyidealizowany, przesadnie podkreślający szacunek, jakim szlachta mogła darzyć społeczność niższego stanu. Przecież na rynku wydawniczym co rusz pojawiają się nowe opracowania ukazujące ucisk  i wyzysk jakiego doświadczały ze strony ,,panów” niższe stany. Nie twierdzę, że nie zdarzały się przypadki, gdy właściciel dóbr ziemskich wykorzystywał swoje przywileje. Nie można jednak zamknąć się na obraz, który przynosi nam powieść Helaka. Jest to obraz nie tyle wyidealizowany, co pokrzepiający. Ukazuje, że wraz ze zmierzchem starego, przedwojennego świata zostało utracone wewnętrzne zobowiązanie do odpowiedzialności za siebie, swoje czyny, własność i kraj.
W miarę jak bohater ,,Nad Zbruczem” dojrzewa, zaczyna dostrzegać wartość tradycji i zasad, według których żyli jego przodkowie. Okazuje się, że nie ucieknie od swego dziejowego powołania, a co najbardziej wymowne – wcale nie chce.
W losach dworu położonego nad Zbruczem można odnaleźć metaforę losu Polski – dopóki trwa w nim przeszłość, dopóty istnieje przyszłość. Nie oszczędzają go najważniejsze wydarzenia historyczne, I wojna światowa, rewolucja bolszewicka, odzyskanie niepodległości i nadzieja, na powrót polskiej państwowości na nadzbruczańskie tereny. Najważniejszym jednak przesłaniem powieści jest ukazanie związku między krajem a jednostką. Związku, który istnieje nawet wtedy, gdy jednostka działa wbrew swej powinności.

Ty i dwór – czy to w ogóle możliwe?
,,Nad Zbruczem” nie jest powieścią łatwą i przyjemną. Po pierwsze język – wymagający, stylizowany nieco na biblijny, lakoniczny i pozornie nie oddający charakteru przestrzeni; po drugie kontekstualność – liczne odniesienia do arcydzieł literatury polskiej i europejskiej czasami mogą stanowić problemy interpretacyjne ; po trzecie - wspomniany przeze mnie proces dorastania bohatera i czytelnika, a więc trud, jaki niesie ze sobą odkrywanie w sobie istoty tej historii. Zapewniam jednak, że lektura  przyniesie nam nie tylko ubogacenie emocjonalne, ale dostarczy także rozrywki intelektualnej.

Czy będziemy jednak w stanie otworzyć się na historię, którą opowiada Helak? Dwór nad Zbruczem i wszystko, co on symbolizuje, może być przecież w nas.
Jeżeli zechcemy.

Agnieszka Winiarska



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...