niedziela, 30 sierpnia 2015

Poleska anegdota :)





„Na koniec rozważań o sukniach przytoczmy zabawną historię, która się przydarzyła Antoniemu Kieniewiczowi i jego żonie. Pani Kieniewiczowa była w żałobie po ojcu, a ponieważ zbliżał się termin ślubu siostrzenicy potrzebowała nowych odpowiednich sukien.
 
Jej mąż był akurat w Warszawie i zamówił je w firmie, w której jego żona stale się ubierała, tak że firma miała jej dokładną miarę i zaręczała, że przymiarki nie będą potrzebne, aby wszystko pasowało jak ulał.
 
Na wieczór miała być suknia „wycięta, powłóczysta z czarnych dżetów bardzo ciężkich, prawdziwe cudo piękności”, a na ranny ślub – półżałobna, a więc skromna pod szyję, z liliowego jedwabiu, „z takimże szalem z długą frędzlą”. Kieniewiczowie przybyli do Warszawy w przeddzień ślubu; odebrali obie suknie; rzeczywiście pasowały idealnie i były bardzo piękne. Ale następnego dnia rano…
 
„Okropnie zirytowałem się w kościele, gdy na klęczkach zatopiony w modlitwie podniosłem wzrok i spostrzegłem klęczącą w pobliżu mojej Pani drugą osobę w identycznie takiej samej sukni liliowej z dużym szalem. Czy to sobowtór? (…) Wściekam się na firmę Koch, że odważyła się dwie identyczne suknie stworzyć. Oczywiście zaszliśmy potem do firmy z wymówką”. Okazało się, że właścicielka firmy zdecydowała się zrobić jedną suknię dla damy z Wielkopolski, a drugą taką samą – dla pani z Polesia. Nie sądziła, że klientki pochodzące z dwóch różnych krańców Polski zamówiły toalety z okazji tego samego ślubu!”


Irena Domańska-Kubiak, Zakątek pamięci. Życie w XIX-wiecznych dworkach kresowych, strony 143-144
 

sobota, 29 sierpnia 2015

Kryczyński Władysław, Zamek w Podhorcach



Zamek w Podhorcach na Ukrainie to jedna z najważniejszych rezydencji dawnej Rzeczpospolitej. Zbudowany w XVII wieku jako pałac obronny (palazzo in fortezza), był rezydencją Koniecpolskich, Sobieskich, Rzewuskich i Sanguszków. 

Ostatnim właścicielem zamku był Roman Sanguszko, który w 1939 roku ewakuował stamtąd część bogatych zbiorów zabytków. Zostały wywiezione aż do Sao Paolo w Brazylii. W czasie II wojny światowej był tam szpital urządzony przez Niemców, którzy podobno dokonywali tam okrutnych eksperymentów na ludziach. Obecnie zamek jest w rękach Ukrainców, którzy chcą tam urządzić muzeum lub hotel.
To właśnie w zamku w Podhorcach kręcono niektóre sceny z „Potopu”. Podhorce zagrały tam zamek Radziwiłłów w Kiejdanach na Litwie. 

Zainteresowałam się tym zamkiem nie tylko z uwagi na jego kresowe położenie i wspaniałą historię, ale także dlatego, iż panuje opinia, że ten zabytek jest nawiedzany przez gości z zaświatów. Obecni ukraińscy właściciele sprowadzili nawet specjalną ekipę „ghost busters” z Ameryki, by wykryć i unieszkodliwić tamtejsze duchy. 

Szukając informacji na jego temat, znalazłam interesującą starą publikację, prawdopodobnie z przełomu wieków XIX i XX. To książeczka „Zamek w Podhorcach” autorstwa Władysława Kryczyńskiego, w której można znaleźć rys historyczny tego zabytku, jego dokładny opis, a także związane z nim legendy i podania ludowe. 

Książka ta znajduje się w zbiorach Śląskiej Biblioteki Cyfrowej, o tu:
www.sbc.org.pl/dlibra/plain-content?id=8513


Alicja Łukawska

Kryczyński  Władysław, „Zamek w Podhorcach”, Złoczów, brw

Tekst oryginalny na: archiwum mery orzeszko


wtorek, 25 sierpnia 2015

W poszukiwaniu cienia






Paweł Daniel Zalewski napisał bardzo ciekawą, niektórzy dorzucą piękną, ale dla mnie bardzo ważną książkę. Można zaliczyć ją do kanonu lektur, może nawet obowiązkowych, dotyczących Kresów. Znaczenie książki wiążę z faktem, iż odezwał się kolejny autor wywodzący się z polskich rodzin pozbawionych przez „pojałtański ład pokojowy” swej ojczyzny. Przywiązuję do tego tym większą wagę, że Paweł Zalewski to pokolenie lat 50-tych, dla którego miejscem wspomnień, miejscem pamięci jest i będzie Kraków, gdzie się urodził. „Bez pamięci” – tak zatytułował autor swą opowieść – wiedzie nas bowiem do Lwowa, do Tiumeni – gdzie w czasie II wojny światowej trafiali zesłańcy także ze Lwowa, w końcu na manowce Mongolii… Ale po kolei…
Autor wywodzi się z rodu słynnego cukiernika Zalewskiego, którego cukiernia – nie tylko ze względu na walory smakowe oferowanych produktów, ale także wzrokowe, ze względu na słynne wystawy cukierni przy ul Akademickiej – zapamiętana została przez całe pokolenia Lwowiaków. Ale nie tylko Lwowiaków, bo i Warszawiaków, bowiem w stolicy Polski Zalewski otworzył oddział swej cukierni. Smaki łakoci od Zalewskiego i obraz często niedostępnych dla wszystkich czekolad, zabrały pokolenia Lwowiaków w pamięci na wielką tułaczkę po świecie… Sielskie życie Zalewskich wypełnione w większości obowiązkami, choć i przyjemności nie brakowało, przerwała wojna – najpierw ta z Niemcami, z 1 września, a jakichkolwiek złudzeń pozbawiła ta zupełnie niespodziewana z Rosjanami z 17 września 1939 r. Właściciel cukierni jako przedstawiciel klasy posiadającej, burżuj, trafił do aresztu. Miał umrzeć i zostać pochowanym na znanym lwowskim Cmentarzu Łyczakowskim. Główny bohater książki – Piotr, tam właśnie szuka grobu dziadka… We Lwowie, na Cmentarzu Łyczakowskim, tak naprawdę zaczyna się dopiero wciągająca czytelnika akcja, którą autor prowadzi nieprawdopodobnymi ścieżkami do ostatniej strony swej opowieści.

W tym miejscu zaczyna się też mój problem z książką. Zapowiada go zresztą swoiste motto – będące też pewnie chwytem marketingowym wydawcy – umieszczone na okładce książki: „Jeśli to prawda, to sporo w niej fikcji, ale jeśli to fikcja, to zbyt wiele w niej prawdy…”. Jakby autor chciał poinformować czytelników, że nie będzie dopowiadał, co jest prawdą, a co literacką fikcją. „Bez pamięci” jest książką do pewnego stopnia noszącą znamiona historycznego reportażu literackiego. Choć narrator ma na imię Piotr, to wiemy, domyślamy się, iż jest to alter ego autora. Trudno jednak będzie się domyśleć, w którym miejscu kończy się reportaż, a zaczyna fabuła literacka. Paweł Zalewski jest bowiem podróżnikiem i wszystkie opisane miejsca w książce – te we Lwowie, na Syberii i w Mongolii odwiedził i rzetelnie opisał. Spotykani tam ludzie oraz związane z nimi wydarzenia, też w większości nie są wymyślone. Tyle tylko, że przyporządkowane opowieści. Podporządkowane fabule. Zatem mamy do czynienia z typową powieścią literacką opartą na rodzinnych wątkach biograficznych rodziny Zalewskich oraz autobiograficznych autora „Bez pamięci”. Potwierdzą to fotografie zamieszczone na końcu książki. Są interesujące, bo prawdziwe. Autor zaczerpnął je z archiwum rodzinnego, a współczesne sam wykonał w czasie swoich wędrówek do Lwowa i podróży po Azji. Celowo też zapewne Paweł Zalewski pozbawił je walorów dokumentarnych, nie zamieszczając pod nimi podpisów. Fotografie zaczynają mówić, opowiadać o sobie w miarę czytania książki. To jakby nagroda dla tych, którzy zdecydują się na lekturę „Bez pamięci”.

Paweł Zalewski zabiera nas w nieprawdopodobną, wielopłaszczyznową, podróż w czasie i przestrzeni. Pędzi aż do zatracenia w poszukiwaniu cienia swego przodka. Dotykamy lat międzywojnia, kiedy Polska kształtowała swe nowe państwowe oblicze po odzyskaniu niepodległości. Dźwigały się wtedy nie tylko instytucje państwowe, ale gospodarczo Polska stawała powoli na nogi. Jednym z tych przejawów był – używając współczesnej terminologii – klaster Zalewskiego, który budował swe cukiernicze imperium nie tylko we Lwowie, ale i w Warszawie. To był czas sukcesów i prosperity Zalewskich. Wiemy, że nie potrwał długo. Przeżywamy z nimi dramat wojny i okupacji sowieckiej wraz z tragedią wywózek Polaków na Syberię, okupacji niemieckiej i ponownie sowieckiej z ekspatriacją setek tysięcy Polaków z Kresów do „pojałtańskiej” Polski. To był czas dramatu, jaki przeżywała także rodzina Zalewskich. A wszystko to umieszczone jest we Lwowie, gdzie Zalewscy mieszkali, Warszawie – miejscu zamieszkania tajemniczego kuzyna Zalewskich, w końcu w Krakowie – gdzie osiadła po wyrzuceniu ze Lwowa babcia Piotra – miejscu zamieszkania autora książki, Tiumeniu – miejscu zsyłki dziadka Piotra i nieoczekiwanie w Mongolii, dokąd wiedzie Piotra chęć poznania przypadkowo odkrytej rodzinnej tajemnicy. Dzikość tego kraju jednego będzie fascynować, drugiego odstręczy od wędrówki w tamtym kierunku. Bezcenne są opisy odwiedzanych miejscowości, obozowisk, jurt, w których mieszkają Mongołowie, poczujemy zapach herbaty „o smaku mięsnych popłuczyn przyprawionych solą i łojem”, odwiedzimy szamana. Momentami jest to lektura dla ludzi o mocnych nerwach… Warto może w tym miejscu nadmienić, że autor posiada korzenie lwowskie zarówno ze strony rodziny Zalewskich – jego ojcem jest znany konserwator malowideł ściennych prof. Władysław Zalewski związany z Akademią Sztuk Pięknych im. Jana Matejki w Krakowie, jak i ze strony matki – Wandy Macedońskiej, nieżyjącej już artystki malarki, której rodzina przybyła do Krakowa także ze Lwowa.

Książkę Pawła Zalewskiego czyta się z zapartym tchem. Jakbym strona po stronie, towarzyszył autorowi w odzyskiwaniu pamięci o jego bliskich, którzy przecież nie tak dawno przeżywali radości, a później dramaty w miejscach odwiedzanych i opisanych przez autora. Nawet tam, gdzie wkracza fikcja literacka, opisy są rzeczywiste. Bo jak nazwać fascynującą podróż przez Mongolię w towarzystwie – jednak dość dziwnego – przewodnika. Ale dzięki niemu poznajemy Mongolię współczesną, gdzie jeszcze istnieją odwieczne tradycje, wypychane coraz bardziej i szybciej przez nowinki współczesności. Dawno już nie przeżywałem takiej fascynacji książką. Może w czasach kiedy odkrywałem reportaże Melchiora Wańkowicza, ale i wczesne książki Krzysztofa Kąkolewskiego, Ryszarda Kapuścińskiego, Barbary Wachowicz czy Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm. Nieprzypadkowo wymieniam te właśnie nazwiska, chyba już klasyków polskiego reportażu. Niektórym z nich zawdzięczamy fabularyzowanie tego dziennikarskiego gatunku. Wśród pierwszych twórców polskiego reportażu wymienić należy też zapominanego Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego. Czytając fragmenty książki dotyczące fascynującej – ale i traumatycznej – wędrówki Piotra, którego przewodnikiem był Ganaa, lekarz mongolski, przez bezdroża bezkresnej Mongolii, nie zdziwiłbym się, gdyby Zalewski pisał je także pod zauroczeniem lekturą książki „Zwierzęta, ludzie, bogowie lub przez kraj ludzi, zwierząt i bogów. Konno przez Azję Centralną” Ossendowskiego. Choć w poszukiwaniu prawdy pędzi przez pustynne bezdroża Mongolii terenowym samochodem…

Janusz M. Paluch

Paweł Daniel Zalewski, Bez pamięci, Wydawnictwo Astra, Kraków 2014
Tekst ukazał się w lipcowym numerze miesięcznika
AKANT oraz na blogu Kraków Rozwadów

 


niedziela, 23 sierpnia 2015

Pielgrzymka do Białego Słonia


Marzenia to w sumie głupia sprawa. Człowiek topi się w myślach, książkach, pielęgnując je i czeka na ich spełnienie. A później wreszcie słowa stają się ciałem i... po chwili uniesienia, zostaje... pustka. Udało się, co teraz? W ten sposób pożałowałem kiedyś, że dotarłem wreszcie do Kamieńca Podolskiego. Teraz obawiałem się następstw podobnych. Pop Iwan, z Białym Słoniem na szczycie, kusił mnie już od tak dawna... Oj, jaka wielka to była pokusa! Równie niezwykłego miejsca można przecież ze świecą po świecie szukać. Niesamowita, dzika góra, i tkwiące na jej szczycie, niby wyzwanie jakieś, ruiny obserwatorium astronomicznego, jednego z najnowocześniejszych w przedwojennym świecie, zbudowanego tam za astronomiczną sumę miliona złotych w latach 1936-38. Obserwatorium na jednym z najbardziej zachmurzonych szczytów we wschodnich Karpatach? Trochę to dziwne. No dobrze, w Białym Słoniu, ochranianym przez żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza, którego bramę można było przekroczyć jedynie na podstawie specjalnego, wystawionego w Warszawie glejtu, była również najnowocześniejsza w ówczesnej Polsce radiostacja, skupiająca się głównie na nasłuchu, a nie na nadawaniu... Fajna sprawa, proszę mówić do mnie jeszcze! Takie rzeczy tylko dodają marzeniom skrzydeł. No i wreszcie, nimi niesiony, do Białego Słonia dotarłem. Nie żałuję, chętnie tam wrócę, szczególnie, że stosunkowo niedaleko od Popa Iwana, wznosi się Stoh z tripleksem, czyli słupkiem wystawionym w miejscu, gdzie przed wojną spotykały się granice polski, Czechosłowacji i Rumunii. Problem w tym, że trudno tam dotrzeć, bo kordon rumuński wciąż jest tu bliski, a na Ukrainie, poza pogranicznikami, terenów tych broni jeszcze papierologia wyniesiona ponad szczyty absurdu. Na Popa Iwana szliśmy z paszportami w plecakach i specjalnym zezwoleniem. Wszystko było zresztą starannie przy budce nad szlabanem zwieszonym nad bardzo gruntową drogą, niezwykle gruntownie sprawdzane. Cóż, kiedyś na pewno się uda. Tymczasem zapraszam do Białego Słonia, a przed wycieczką fotograficznym tropem, polecam krótką, ale bardzo treściwą historię Białego Słonia spisaną przez jego gospodarza, Władysława Midowicza O BIAŁYM SŁONIU NA CZARNOHORZE Czarna Hora to inna nazwa Popa Iwana, a tego nieszczęsnego Jurę, który został na straży obserwatorium, Sowieci zesłali podobno na Syberię.
 

Nasz gruzawik, którym jechaliśmy do Szybenego, skąd zaczynaliśmy wspinaczkę. W zasadzie, Orient Ekspress, bo w Gorganach jeździło się na szlak pojazdem otwartym. Człowiek nałykał się przy tym spalin, a przylepiony do burt (jazda po wybojach jest bardzo wstrząsająca), musiał uważać, by nie zarobić w mordę jakąś gałęzią. Do tego, że przydrożna zielenina chłostała po łapach, szybko się przywykło. Widoki z takiego pojazdu były jednak ograniczone jedynie budą szoferki, a w razie czego, wóz można było jednym susem opuścić. No tak, i deszcz, razem z zawartością rozjeżdżanych kałuż, lał się do środka, ale jednak... Tu było inaczej. Częściowo, bo na wybojach trzęsło podobnie, lecz zamknięci w tym pudle, trzymaliśmy się dość miękkich siedzeń. Pole widzenia ograniczało się do najbliższych okien, czego – uczciwie mówiąc – przemierzając urwiska nad Czeremoszem, nie żałowałem. Wysiadanie z tego pojazdu było też bardziej skomplikowane, co się niebawem na nas zemściło...




 

Teraz rozumiem, co to znaczy „gaz do dechy”.





 

O, rety! Redyk! Gdybyśmy podróżowali klasycznym gruzawikiem, a nie tą salonką, zdjęć bym natrzaskał co niemiara, a tak... Próbowałem wyjrzeć przez dach, ale ta operacja na chwilę zablokowała innych wysiadających, którzy też owce chcieli zobaczyć. Cóż sesję fotograficzną, z konieczności, zrobiłem więc owczym zadom. No dobra, od frontu i tak bym ich nie ujął, bo szły od strony mocno świecącego, wspinającego się właśnie na nieboskłon słońca.




Kasztanko... Tak Bucefalu? A wstąp no do sklepu i kup kilka kostek cukru, bo może Rosynant wpadnie dziś wieczorem z wizytą.



 
 Zwróciłem uwagę na ten pojazd ze względu na ciągniętego przy nim psa. Ktoś bardziej bystry wypatrzył jednak również tablicę rejestracyjną. Powiększyłem zdjęcie, rzeczywiście! DJA, to będzie pewnie Jawor na Dolnym Śląsku?



 Hucuły...


 

Połonina Wesnarka, a na niej konie – prawdziwe i mechaniczne. Te ostatnie zostały tu chyba dostarczone śmigłowcem.





 

Jezioro Mariczejka. Bardzo przyjemne miejsce, no i nie ma przy nim tłumów, jak u nas nad Morskim Okiem. W zasadzie, w ogóle nikogo tam nie ma.





 

Coś dla tych, którzy wątpią w jakość ukraińskich szlaków. Oznakowane są wyśmienicie! Atrakcje turystyczne są również opisane i to w dwóch językach. No i nikt tych tabliczek nie niszczy... Poza tym, w ukraińskich Karpatach pełno jest niezwykle ciekawych ścieżek nieoznaczonych, po których można hulać do woli, co też z wielką przyjemnością czynię.



 
Jaki znowu lis! Przecież to sarna:).



 

Trasa z Szybenego do łatwych nie należy. Od punkty wyjścia, do mety jest ponad tysiąc metrów w górę, a ostre podejście zaczyna się już na dzień dobry i z wyjątkiem miłej leśnej drogi prowadzącej do jeziora, trzeba się wspinać przez prawie cały czas. Mimo wszystko jest to szlak optymalny, ponieważ Biały Słoń pojawia się w ostatniej chwili, na samym szczycie, dzięki czemu człowiek z miejsca zapomina o zmęczeniu i ostatni odcinek pokonuje biegiem. Ja tak przynajmniej zrobiłem:). Gdybyśmy włazili tak jak schodziliśmy, ku połoninie Gropa (Gropie?) byłoby ciężej i nudniej. Długa wspinaczka pod kątem niemal 45 stopni, z obserwatorium wciąż widocznym na horyzoncie... No i obrazków takich by tam nie było. Słowo daję, że żadnym programem graficznym tu nie ingerowałem. Niedaleko szczytu podniosłem po prostu głowę i to zobaczyłem. Aparat również, więc niesamowite zjawisko musiało być prawdziwe. Cóż, zbliżałem się do jednego z najbardziej niezwykłych miejsc na Ziemi, nie ma się więc czemu dziwić.



 
Jest! Jest! Wreszcie jest!




 

Transport na szczyt Popa Iwana materiałów budowlanych i wyposażenia, był ogromnym wyczynem. Coś o tym wiem, bo przecież sam, trasą którą to wszystko wędrowało, wchodziłem. Później, gdy obserwatorium zostało już otwarte, na górę trzeba było windować zaopatrzenie, w tym paliwo (w opisie ukrytym nieco wyżej pod sznurkiem, są m.in. informacje na temat jego zużycia) i wodę do picia. W celach technicznych wykorzystywana była deszczówka zbierana w tym basenie.





Pomieszczenie techniczne, a w nim i przed nim, resztki agregatu oraz innych urządzeń.

 

Tyle lat to tu leży! Aż się ciepło robi na taki widok.

 

Orzeł w koronie i w stylu art déco. Przeorany serią z pepeszy czy innego cholerstwa, ale wciąż jeszcze, nad głównym wejściem, widoczny.





 

Pop Iwan... Do legendarnego księcia (księdza) Jana, władcy mitycznego państwa na wschodzie, który w krytycznej chwili przyjdzie z pomocą chrześcijaństwu, wzdychali w średniowieczu władcy i pisarze zachodniej Europy. Mi również, Pop Iwan tak długo ozdabiał horyzonty... Tyle o tej górze czytałem, tak długo wbijałem w nią wzrok z daleka. Wygląda na to, że najbardziej zachmurzony szczyt Czarnohory, czynione sobie awanse, docenił. Co tu podziwiać w pierwszej kolejności? Góry, tak niesamowicie zabarwione rdzawością traw? Słoneczny wrzesień, jakiemu lipiec blasku mógłby pozazdrościć? Chmury, które wypełzły na niebo, by paradować przed obiektywem aparatu, niczym modelki na wybiegu, albo jakieś baranki szkrzydlate na "Niebieskiej patelni"? Pardon, trochę się wzruszyłem, ale niech ktoś stanie kiedyś w tym miejscu i zobaczy to wszystko w podobnej scenerii...





 
Orle gniazdo, oficjalnie poświęcone marszałkowi Piłsudskiemu, które jednak przeszło do historii pod szyldem Białego Słonia, miało podobno nawet salę balową. Czemu nie, gmach jest naprawdę bardzo obszerny. Szkoda tylko, że poza nami, dotarli tu również jacyś popaprani nowi poganie. Po powiększeniu, ich wizytówka stanie się wyraźnie widoczna.





 

Proszę nie zawracać sobie głowy czytaniem. Bo i po co? W takich miejscach komentarz jest zbyteczny.





 

Resztki instalacji. U nas naród wszystko to by już dawno przepił w skupie złomu, a tu... Tu jednak w zasadzie nikt po górach nie chodzi, dlatego też, wciąż jeszcze, gapiąc się na okopy z pierwszej wojny, można się wywalić na resztkach równie wiekowych zasieków, natomiast w Gorganach, zaglądając do zbudowanych na przełomie 1914 i 1915 roku kamiennych CK stanowisk obronnych, człowiek odruchowo szuka ustawionych pod ścianą kubków z gorącą kawą. Czas się zatrzymał, a ja cieszę się, że jeszcze go na tym bezruchu zastałem.





 

Okna w Białym Słoniu były trójwarstwowe. Nic dziwnego, ja wiem, że w kileckiem piździ, jednak Góry Świętokrzyskie mogą się z tym powiedzeniem ciepło zaszyć w księdze przysłów. Zdobyliśmy Popa Iwana w niezwykle ciepły i słoneczny dzień jesienny, na szczycie dmuchało jednak tak mocno, że czasami trudno było zdjęcia robić. Co w tym miejscu wichura wyprawia zimą? Swoją drogą jednak, Midowicz z resztą obsady, widoki miał stąd naprawdę niesamowite!





 

Wnętrze wieży, w której był teleskop. Wielkie oko drugiego w przedwojennym świecie najnowocześniejszego obserwatorium w Europie, zostało wtargane do tego, najwyżej wtedy stale zamieszkałego miejsca na kontynencie, dzięki huculskim koniom, które obładowane jego elementami, wspinały się na Popa Iwana pokonując kilkadziesiąt metrów trasy dziennie. Nieco później, musiały męczyć się ponownie, tym razem jednak w przeciwnym kierunku. Biały Słoń został otwarty latem 1938 roku, po ataku Niemiec na Czechosłowację, w Warszawie zapadła decyzja o demontażu teleskopu. Jego elementy zachowały się podobno do dziś – we Lwowie, Krakowie i Tarnowie. Ciekawe, co byśmy tu znaleźli, gdyby rozkaz ewakuacji nie nadszedł?





 

Kamienne ściany trzymają się mocno. Mało kto tu dociera, więc opierają się głównie wiatrowi, a do jego porywczej kompanii, przez kilkadziesiąt lat już zdążyły przywyknąć. Stropy zbudowano jednak z drewna, dlatego w większości się już zapadły. Nie wszystkie. Cholera, ja po tym chodziłem? Na szczęście, gdy gnałem do góry, na takie rzeczy nie zwracałem uwagi.



 
Prztyczek elektryczek. Przez kogoś już jednak wydłubany.



 

Wiem, ten widok już był. Ale chyba nie zaszkodzi popatrzeć na te wszystkie cuda raz jeszcze?





 

Budynek, jak widać, został zbudowany z piaskowca, konstrukcję wspomagają także cegły przywiezione na plac podniebnej budowy ze stacji kolejowych w Worochcie i Kołomyi. Zostały wyprodukowane przez bardzo wtedy znaną lwowską cegielnię Reissa. Nie znam się na cegłach, ale jak dotąd, z takimi podpisami spotkałem się tylko na Wschodzie. Rok temu, w Gorganach, znaleźliśmy jeszcze Ramlerówki z dawnego schroniska. BURZLIWA HISTORA KILKU CEGIEŁ... To taki kresowy obyczaj, czy też normalna praktyka przed wojną?





 

Wspominałem już, że Biały Słoń był szczytowym (głupie słowo, pachnie sloganem reklamowym, ale tu, na Popie Iwanie, jest bardzo na miejscu) osiągnięciem przedwojennej techniki. Oto przykład kolejnego zastosowanego tam, bardzo nowatorskiego rozwiązania: ściany obserwatorium izolowane były mieszaniną korka i asfaltu.





 

Na szczyt Popa Iwana wdrapaliśmy się w bardzo historycznym momencie. Przez 70 lat hulał tu tylko wiatr, porywając ze sobą rzucane na niego słowa o koniecznej odbudowie Białego Słonia. Kilka lat temu mury obserwatorium zostały poddane ekspertyzie, która wykazała, że obiekt został tak solidnie zbudowany, że remont można zacząć w każdej chwili. Nowe transporty desek i cegieł dotarły tu jednak dopiero w 2012 roku, pieniądze na to wyłożyli Ukraińcy, 14 tysięcy euro dołożył również polski rząd i plany wreszcie doczekały się początków realizacji. W tej chwili trwa budowa dachu, wcześniej pracująca tu ekipa zabezpieczyła okna, zostawiając kilka otwartych, by wiatr osuszył budynek. Szybko się z tym upora... W przyszłości ma tu powstać ukraińsko-polskie centrum spotkań młodzieży.



 
Obserwatorium otaczał kamienny mur, którego resztki na tym zdjęciu widać.


 Jeszcze cię, Biały Słoniu, widać!
 
 


W Czarnohorze nie ma w tej chwili schronisk. Przed wojną było kilka, jednak po 17 września NKWD puściło wszystkie z dymem. Są jednak bardzo wygodne bacówki, czyste, pachnące drewnem i bardzo komfortowe – z miejscami do spania.



 
Piękny przykład tradycyjnego budownictwa.


 

Nie trzeba nawet wychodzić z chałupy, by móc oglądać góry. To okno dachowe jest jednak wyjątkiem, generalnie bacówki nie wyglądały na takie, co się zalewają przy pierwszym lepszym deszczu.





 

No proszę, jest tu nawet coś, co przypomina sławojkę. Na dole zdjęcia, jeśli się ktoś na tło zapatrzył...



 

Bacówki, sławojka, a przede wszystkim – krajobrazy, są specjalnością połoniny Poliwne. Innym jej znakiem rozpoznawczym są pasące się konie. Bardzo przyjazne, z tego co słyszałem, szczególną estymą darzą plecaki. Plecaki przyszły, koni jednak niestety nie było. Pewnie zasiedziały się pod sklepem z początku tego wpisu.



 
Jeszcze ostatni rzut oka na to, co tym razem już wreszcie zdobyłem.


 
Znowu martwe drzewo. Ale nic z jego pnia, ani korzeni, nie wyskakiwało:).




Tekst oryginalny ukazał się na blogu Piąta strona świata
 

piątek, 21 sierpnia 2015

Małgorzata Szumska, Zielona sukienka. Przez Rosję i Kazachstan śladami rodzinnej historii




Gdy wchodzimy w dorosłość zwykle nie interesujemy się specjalnie historiami rodzinnymi rzucając się w wir nowych doświadczeń i znajomości. Gdy sami zakładamy rodziny chcielibyśmy przekazać naszym dzieciom jak najwięcej informacji o rodzinie, ale często się zdarza, że wielu świadków historii, tych którzy mogliby nam tych informacji dostarczyć już nie ma…

Małgorzata Szumska, autorka „Zielonej sukienki” od wczesnego dzieciństwa chłonęła opowieści babci i dziadka. I choć nie były to opowieści o sielskim dzieciństwie na wsi było w co się wsłuchiwać! Jej dziadkowie pochodzący z Wileńszczyzny doświadczyli „dobrodziejstw” zaserwowanych polskiej społeczności na Kresach przez Stalina. Dziadek przeżył dwa lata w więzieniu w Workucie, po wojnie za swoją działalność partyzancką został skazany na 25 lat ciężkich robót i musiał pracować w karagandzkiej kopalni. Babcia z kolei została zesłana razem ze swoimi bliskimi na Syberię, gdzie trzeba było organizować sobie życie na nowo w ciężkich warunkach klimatycznych, bez pieniędzy i za niemal głodowe wynagrodzenie w pracy, którą sobie trzeba było samemu znaleźć. Dopiero po śmierci Stalina dane było dziadkom spotkać się znowu, zostali objęci amnestią i mogli wrócić do… no właśnie dokąd? Ich dom na Wileńszczyźnie został kompletnie zrujnowany i właściwie jedyną szansą był powrót do powojennej Polski, która była im zupełnie obca. Jak kilkakrotnie wspomina Janka (babcia autorki) Polską była dla niej rodzinna wioska na Wileńszczyźnie i tamta okolica. Przyjechali jednak za Ziemie Odzyskane, by tu osiąść. Trafiła im się wnuczka, która chciała słuchać i dla której wymieniane miejsca – Workuta, Mokrusza, Karaganda – były nierozerwalnie związane z przeszłością jej rodziny.

Mając dwadzieścia parę Szumska poczuła, że musi odbyć w końcu podróż szlakiem swoich dziadków. Bez poważniejszych przygotowań, bez znajomości języka postanowiła udać się w kolejne miejsca znaczące drogę, jaką przebyli jej dziadkowie. Ta podróż jest impulsem do przedstawienia historii Janki i Stanisława; jest to również reportaż przedstawiający współczesne oblicze odwiedzanych przez Autorkę miejsc. Narracja jest naprzemienna, najpierw poznajemy perypetie Janki bądź Stanisława, potem poznajemy relację Małgorzaty Szumskiej. Ta podróż doprowadziła do odnalezienia jednej ze znajomych babci i odnowienia kontaktu po 60 latach. Autorka, dzięki tej podróży odnalazła też cząstkę siebie.

Chociaż bardziej przypadła mi do gustu historia dziadków Autorki – przekazana jest w bardziej uporządkowany i przemyślany sposób – to jednak część współczesna również ma wiele zalet. Przede wszystkim uwagę zwraca otwartość Autorki, niezamykanie się w przeszłości i krzywdach, zainteresowanie współczesną sytuacją w Rosji i Kazachstanie. Choć wiele jej sądów jest w moim odczuciu dość powierzchownych, to jednak czyta się tę relację z dużą przyjemnością. Nie mogę również nie wspomnieć o urokliwej okładce, której kolorystyka i obraz czerwonego czajniczka na zielonej sukience wprowadzają nas w klimat tej niezwykłej opowieści.

Książkę pochłonęłam w tempie jak dla mnie niesłychanym. Nie będę się więcej rozpisywać, gdyż wierzcie mi, że to naprawdę znakomita lektura odsłaniająca kulisy trudnej historii rodzinnej. Ta lektura powinna skłonić nas do zastanowienia się, czy w naszym otoczeniu nie ma starszych członków rodziny, którzy mogą nam przybliżyć naszą przeszłość. Gorąco zachęcam do lektury.
 
 
Tekst oryginalny ukazał się na blogu Notatnik Kaye


poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Agnieszka Lewandowska-Kąkol, Niezłomna





W pierwszych dniach września 1939 r. na kresową miejscowość Baranowicze, podobnie jak na setki polskich miast i miasteczek spadły niemieckie bomby. Wielu młodych ludzi ramię w ramię z dorosłymi przystąpiło walki w obronie ojczyzny. Jedną z takich osób była szesnastoletnia Anna Górska. Należąca przed wojną do harcerstwa młoda dziewczyna zaangażowała się w działania konspiracyjne w strukturach AK. Po wkroczeniu na wschodnie tereny II Rzeczypospolitej wojsk sowieckich nasza bohaterka zostaje aresztowana przez NKWD i bestialsko torturowana. W czasie licznych przesłuchań, śledczym nie udaje się jej złamać a dziewczyna nie wydaje nikogo ze znanych jej członków miejscowej organizacji Armii Krajowej. Zostaje skazana na karę 25 lat syberyjskiej katorgi. Z czasem wyrok zostaje zmniejszony do lat dziesięciu.

Książka Agnieszki Lewandowskiej-Kąkol to przepełniona bolesnymi wspomnieniami historia patriotki wychowanej w duchu tradycyjnych chrześcijańskich wartości. Głód, zimno, choroby, brutalne traktowanie oraz praca ponad siły, nie zwyciężyły młodej kobiety. Przeciwnie, zawsze wierna swoim zasadom Anna zyskuje podziw i uznanie współwięźniów a nawet z czasem swoich oprawców. Choć wielokrotnie mogła sprzeniewierzyć się swoim przekonaniom i zasadom moralnym, zyskując dzięki temu złagodzenie kary lub przeniesienie do obozu o łagodniejszym rygorze, nie tylko nigdy tego nie uczyniła, lecz sama niosła pomoc innym zesłańcom, narażając przy tym własne życie. Zawsze wtedy, kiedy bohaterce wydaje się, że zaczyna dostrzegać światełko w tunelu, na jej drodze krzyżowej pojawia się kolejna przeszkoda, która sprawia, że gehenna rozpoczyna się na nowo.

Po śmierci Stalina, kiedy zelżał nieznacznie sowiecki terror, kontakty pomiędzy Polakami skazanymi na syberyjską katorgę zaczęły się nieco bardziej zacieśniać. Zesłańcy zaczęli zdawać sobie sprawę, że pojawiła się nadzieja na powrót do ojczyzny i aby przetrwać, muszą trzymać się razem. 30 grudnia 1955 r., po ponad dwutygodniowej podróży pociągiem i dziesięcioletnim pobycie na wschodzie ZSRR, Anna Górska wraz z wieloma innymi zesłańcami przekroczyła granice Polski. Tysiące innym naszych rodaków nie doczekało takiej chwili. Ich groby na dalekiej Syberii zatarł czas…

„Niezłomna” Agnieszki Lewandowskiej-Kąkol to czwarta pozycja, która ukazała się w serii „Kresy” wydawnictwa Fronda. Dwie inne „kresowe” książki Frondy: „Kresy we krwi” Marka Koprowskiego oraz „Strach” Stanisława Srokowskiego miałem okazję przeczytać w ubiegłym roku. Ich recenzje znajdziecie oczywiście na stronach ZAPOMNIANEJ BIBLIOTEKI Polecam.


Tekst oryginalny ukazał się na blogu Zapomniana Biblioteka



niedziela, 16 sierpnia 2015

Piosenka o Kobryniu



Muchawiec, foto. Pani_Wu


 
Wszak każda wie istota,
Że Paryż słynie z mód,
Polesie słynie z błota,
A Druskienniki z wód.

Wenecja ma gondole,
A Toruń słynie z ciast,
Zgadnijcie, które wolę
Z tych najpiękniejszych miast.

To Kobryń znad Muchawca fal,
Kobryń, w nim codzień koncert, bal,.
Kobryń, kochany Kobryń,
W nim co dzień gra
Dźwiękowców dwa.

W Bombaju żony bledną,
Gdy do nich mówi Bej,
Znam miasto tylko jedno,
Gdzie panny wodzą rej.

To Kobryń znad Muchawca fal,
Kobryń, w nim codzień koncert, bal,.
Kobryń, kochany Kobryń,
Największa z twierdz
Młodzieńczych serc.



"Białoruskie ścieżki. Gawędy kresowe", Katarzyna Węglicka, Wydawnictwo: Książka i Wiedza, 2008r. strona 316

Wpis ukazał się na blogu
Zadarnowo i okolice
 

czwartek, 13 sierpnia 2015

Antoni ‘Joe’ Podolski – „23 Days: A Memoir of 1939”



„Zniszczenie Polski jest naszym pierwszym zadaniem. Celem musi być nie dotarcie do jakiejś oznaczonej linii, lecz zniszczenie żywej siły. Nawet gdyby wojna miała wybuchnąć na Zachodzie, zniszczenie Polski musi być pierwszym naszym zadaniem. Decyzja musi być natychmiastowa ze względu na porę roku. Podam dla celów propagandowych jakąś przyczynę wybuchu wojny. Mniejsza z tym, czy będzie ona wiarygodna, czy nie. Zwycięzcy nikt nie pyta, czy powiedział prawdę, czy też nie. W sprawach związanych z rozpoczęciem i prowadzeniem wojny nie decyduje prawo, lecz zwycięstwo. Bądźcie bez litości, bądźcie brutalni.” – Takimi oto słowami Adolf Hitler (1889-1945) praktycznie rozpoczął największy koszmar w dziejach ludzkości, a było to dokładnie w przededniu podpisania paktu Ribbentop-Mołotow, czyli 23 sierpnia 1939 roku. A potem nadszedł 1 września tegoż roku i wojska niemieckie bez oficjalnego wypowiedzenia wojny wkroczyły do Polski. Osamotnieni w walce Polacy nie byli w stanie skutecznie przeciwstawić się agresji Niemiec oraz inwazji sowieckiej dokonanej już 17 września. Tak więc konsekwencją tej sytuacji stał się czwarty rozbiór Rzeczypospolitej dokonany przez Adolfa Hitlera i Józefa Stalina (1878-1953).

Wydawnictwo:
YELLOW WHEEL PUBLISHING LTD.
Wielka Brytania 2014
Tuż po wybuchu drugiej wojny świtowej wielu Polaków musiało opuścić swoje domy. Niektórzy uciekali w nieznane przed okupantem, a inni robili wszystko, co w ich mocy, aby stawić mu czoło i na ile to tylko możliwe, walczyć o odzyskanie wolności. Żołnierzami zostawali wtedy praktycznie wszyscy, którzy nie bali się wziąć broni do ręki; czasami byli to nawet nieletni chłopcy. Bardzo często wojna rzucała ludzi w rozmaite strony świata. Wielu Polakom jakimś sposobem udało się wyemigrować i już nigdy nie wrócić do ojczystego kraju. Lecz zanim to się stało musieli przeżyć gehennę. Jednym z takich właśnie Polaków był Antoni Józef Podolski (1923-1999), który urodził się w Baranowiczach – miejscowości, która dziś znajduje się na terytorium Białorusi, zaś do 1945 roku należała do Polski. Był jedynakiem i dorastał wśród zwierząt i przyrody. Uwielbiał jazdę konną, świetnie jeździł na nartach, a także brał udział w polowaniach. Posiadał też doskonałą wiedzę na temat różnego rodzaju broni, której używał od młodych lat, polując na dzikie zwierzęta. Bardzo dobrze strzelał również z karabinu. Pasjonował się też lataniem, a jako nastolatek nauczył się pilotować szybowce. Józef miał także kolegę, który był Niemcem i mieszkał w Berlinie. Korespondował z nim przez jakiś czas i spotkał się z nim w 1936 roku na Igrzyskach Olimpijskich. Potem tenże kolega zrzucał bomby na Polskę.

Kiedy w dniu 1 września 1939 roku naziści zaatakowali Polskę, Antoni mieszkał we wschodniej części kraju, a jego wpływ na walkę z okupantem był bardzo mały, pomimo że walczył z ludźmi, którzy byli niemieckimi szpiegami i donosicielami. Z kolei w dniu 17 września 1939 roku na Polskę napadł Związek Sowiecki, który tym samym przyłączył się do hitlerowskiej okupacji Polski. Sowieci uważali bowiem, że najeżdżając na Polskę chronią rosyjskich obywateli przebywających na terenie naszego kraju. Ten atak ze wschodu był naprawdę okrutny i bolesny, zważywszy że zupełnie niespodziewany.

Dla Antoniego wojna zaczęła się tak naprawdę w momencie walki z Armią Czerwoną. Każdego dnia był świadkiem brutalnych działań Sowietów. Aby odeprzeć atak najeźdźców, Antoni doraźnie walczył w szeregach młodych partyzantów. Po wielu niezwykle krwawych walkach, Antoni ostatecznie został pojmany i uwięziony. Podczas transportu do miejsca, w którym miał być przesłuchiwany, zdołał uciec z jadącego pociągu, unikając w ten sposób śmierci, zanim ponownie został aresztowany. To pozbawienie wolności zaowocowało okrutnymi przesłuchaniami i torturami, aż w konsekwencji Antoni Podolski został skazany na śmierć.

Józef spędził dwadzieścia trzy dni w celi śmierci, obserwując egzekucje współwięźniów, które wykonywane były jedna po drugiej. Wtedy też zupełnie nieoczekiwanie zamieniono mu karę śmierci na dwadzieścia pięć lat gułagu na terenie Arktyki. Długa oraz niezwykle wyczerpująca fizycznie i psychicznie podróż została przerwana z powodu kilkudniowego przesłuchania w osławionym więzieniu Łubianka znajdującym się w Moskwie. Ucieczka z gułagu, a następnie podróż ku wolności poprzez zamarznięte jezioro na granicy z Finlandią, a także tragiczna śmierć współuciekinierów, w sposób szczególny wpłynęły na Antoniego Podolskiego. Na szczęście na jego drodze stanęli fińscy żołnierze, a to oznaczało, że na ratunek przyszły mu polskie władze przebywające w neutralnej Szwecji i przerzucające do Anglii ludzi przybyłych tam w maju 1940 roku.

Stara topograficzna mapa Baranowicz.
Wojskowa mapa Polski wykonana przez polską armię przed 1939 rokiem.

23 Days: A Memoir of 1939 to wspomnienia Antoniego Józefa Podolskiego spisane jego własną ręką około czterdzieści cztery lata po wybuchu drugiej wojny światowej. W swoim dzienniku Autor szczegółowo opowiedział o dramatycznej walce ze wschodnim agresorem, późniejszym aresztowaniu, uwięzieniu i brutalnym przesłuchiwaniu, aż w końcu skazaniu na śmierć i spędzeniu dwudziestu trzech dni w celi śmierci. Książka składa się z dwóch części. W części pierwszej, oprócz dramatu walki Antoniego z okupantem i oczekiwania na śmierć, czytelnik dodatkowo może poznać także jego szczęśliwe dzieciństwo w Polsce, co sprawia, że zaczynamy zastanawiać się, jak bardzo może w ułamku sekundy zmienić się nasze życie. W jednej chwili jesteśmy szczęśliwi i wydaje nam się, że przecież nic nie może nam już zagrozić i nagle okazuje się, że brutalnie tracimy nasze bezpieczeństwo, o które teraz trzeba będzie walczyć ze wszystkich sił, nie mając gwarancji, że kiedyś je odzyskamy. Z kolei w części drugiej Antoni Podolski opisał swoją wolność, którą ostatecznie odzyskał, ale dopiero w Anglii. Lecz to wcale nie oznaczało, że w tym momencie skończyła się dla niego wojna. On nadal walczył. Najpierw była to walka w szeregach brytyjskiej agencji rządowej, zwanej Kierownictwem Operacji Specjalnych, a potem w Polskich Siłach Zbrojnych na Bliskim Wschodzie, aby następnie zostać pilotem myśliwca w Polskich Siłach Powietrznych. Tego wszystkiego Antoni Podolski dokonał, mając zaledwie dwadzieścia dwa lata!

Wspomnienia Antoniego Józefa Podolskiego zostały wydane w siedemdziesiątą piątą rocznicę wybuchu drugiej wojny światowej i opatrzone są bardzo wzruszającą przedmową jego syna Nigela. Książka została wydana już po śmierci Autora, a stało się to dzięki staraniom jego rodziny. Opis tortur, jakie zafundowali mu Sowieci jest tak brutalny, iż możliwe, że czytelnik o wrażliwej psychice będzie musiał na chwilę przerwać lekturę. Jest to jedna z tych pozycji, która w sposób niezwykle obrazowy pokazuje okrucieństwo minionych czasów. Czytając dziennik Antoniego Podolskiego czytelnik zastanawia się, jak to możliwe, że jeden człowiek był w stanie przeżyć taką gehennę. Wielu napisało już o okrucieństwie drugiej wojny światowej i pewnie jeszcze wielu o niej napisze w przyszłości, ale trzeba pamiętać, że tylko relacje naocznych świadków są wiarygodne, i to na nich powinniśmy opierać naszą wiedzę na temat tamtych tragicznych lat.

Gramch Towarzystwa Ubezpieczeniowego 'Rossija' na Placu Łubiańskim. 
Fotografia datowana jest na 1917 rok.
W tym budynku podczas II wojny światowej żołnierze NKWD więzili i mordowali Polaków.


Antoni Podolski na pewno był wielkim patriotą. Kochał swój kraj bardziej niż własne życie. Przypuszczam, że gdyby było inaczej, nie miałby w sobie aż tyle woli walki, która pozwoliła mu przeżyć, a swoje doświadczenia przekazać następnym pokoleniom. Niestety, nigdy już do Polski nie wrócił. Zmarł w Norfolk, mając siedemdziesiąt sześć lat. Wydaje mi się, że bardzo trudno jest znaleźć właściwe słowa, aby jednoznacznie opisać tego rodzaju publikacje. Na pewno nie można ich oceniać, ani też recenzować, ponieważ tego typu książki zawierają taki ogrom ludzkiego dramatu i horroru, że jakakolwiek ocena jest tutaj nie na miejscu.

Na koniec chciałabym serdecznie podziękować wnukowi Antoniego Podolskiego – Jeremy’emu, który kilka miesięcy temu zwrócił moją uwagę na wspomnienia swojego dziadka. Gdyby nie wiadomość od Jeremiego, do dziś nie wiedziałabym, że tak wartościowa książka w ogóle istnieje. Mam nadzieję, że wkrótce wojenne wspomnienia Antoniego Podolskiego zostaną przetłumaczone na język polski i będzie można je przeczytać bez bariery językowej. Natomiast na chwilę obecną polecam tę publikację każdemu, kto zna język angielski i chciałby poznać niezwykłe bohaterstwo i siłę młodego chłopaka, który zachował godność i nie poddał się okupantowi.


Tekst pochodzi z bloga W Krainie Czytania & Historii [klik]
Jeśli chcesz odwiedzić stronę dotyczącą książki i jej Autora, kliknij tutaj.
Jeśli chcesz kupić książkę, kliknij tutaj.
Jeśli chcesz przeczytać wywiad z wnukiem Autora, kliknij tutaj

 

wtorek, 11 sierpnia 2015

Marsden Philip, Dom na Kresach. Powrót.

Philip Marsden, „Dom na Kresach. Powrót” i tajemnice irlandzko-rosyjsko-polskiego rodu ziemiańskiego



„Dom na Kresach. Powrót” angielskiego pisarza Philipa Marsdena to wspaniała, nostalgiczna opowieść o świecie, który zaginął we wrześniu 1939 r. To jedna z najpiękniejszych opowieści o polskich Kresach, jakie w życiu czytałam.

Książka jest fabularyzowanym dokumentem i składa się z trzech przeplatających się warstw narracyjnych: odautorskiej narracji samego Marsdena oraz opowieści dwóch Polek z Kresów: emigracyjnej poetki Zofii Ilińskiej-Moseley i jej matki Heleny Brońskiej, z domu O’Briefne. 

Na początku autor wspomina, jak w dzieciństwie jeździł na wakacje do Kornawalii i poznał tam starszą o 40. lat Polkę Zofię, właścicielkę hotelu „Braganza”. Ta znajomość i przyjaźń z interesującą kobietą przetrwała całe lata. Na początku lat 1990., po upadku Związku Radzieckiego Zofia poprosiła Marsdena, który w międzyczasie zaczął swoją karierę pisarza-podróżnika, by towarzyszył jej w wyjeździe na Białoruś, gdzie znajdował się rodowy majątek familii Brońskich o nazwie Mantuszki. Uciekła stamtąd z rodziną przed bolszewikami we wrześniu 1939 roku jako 17-letnia dziewczyna. 

W momencie podróży na Białoruś Zofia ma już przeszło 70 lat. Jedzie tam z duszą na ramieniu, wciąż w wielkim strachu przed bolszewikami. Marsden opisuje jej rozterki, wahania i obawy związane z konfrontacją z przeszłością. Na miejscu okazuje się, że dworu w Mantuszkach już nie ma, z trudem można tylko (po rosnącym kiedyś przed dworem modrzewiu) zorientować się, gdzie stały zabudowania. Zofia spotyka za to kilka osób, którzy rozpoznają ją jako „panienkę Brońską” ze dworu. – Tylko czemu jesteś taka stara? – pyta spotkany na drodze nieco podpity starszy mężczyzna.

Po powrocie do Anglii Zofia przekazuje Marsdenowi pamiętniki swojej matki Heleny. Wyłania się z nich historia dziewczyny, która większość swojego życia musiała uciekać. Helena O’Briefne urodziła się w majątku swojej matki w Płatkowie w północnej części polskich Kresów. Jej ojciec miał korzenie irlandzkie, był „w prostej linii potomkiem Lochlainna, ostatniego króla East Briefne”. W XVII wieku przedstawiciele rodu O’Briefne uciekli z Irlandii do Francji, a potem do Rosji, gdzie przez kilka pokoleń służyli jako żołnierze rosyjskim carom. Rodzina 0’Briefne nigdy jednak się nie zruszczyła, a to z powodu religii katolickiej, którą za wszelką cenę starali się zachować. Z tego powodu przez kilka pokoleń nie żenili się z Rosjankami, bo wówczas musieliby przejść na prawosławie. Wybierali na żony Polki-katoliczki, dzięki czemu mogli pozostać przy swojej religii. Mimo to, na Kresach do końca nie byli uważani za prawdziwych Polaków, lecz za „Irlandczyków”. 

Opowiedziana w „Domu na Kresach” historia Heleny O’Briefne rozpoczyna się latem 1914 roku, kiedy przebywa ona w gościnie w majątku Stanisława Brońskiego w Klepawiczach w okolicy Grodna. Rodzina każe jej stamtąd wyjechać na wieść o wybuchu I wojny światowej. I od tej pory Helena stale ucieka. Najpierw razem z rodziną ewakuuje się przed nacierającym frontem niemieckim na wschód Rosji, do Sankt Petersburga. Jest to ucieczka wozami konnymi, razem ze służbą, zwierzętami i całym dobytkiem. Po drodze konwój uciekinierów odwiedza majątek stryja Mikołaja O’Briefne w Drukowie oraz dwór w Pieskowie niedaleko Mińska, gdzie mieszkał starszy wujek i dwie zdziwaczałe ciotki. 

W Sankt Petersburgu Helena jest świadkiem ostatnich dni dynastii Romanowów i początku rewolucji październikowej. W czasie przerwy w przedstawieniu w operze widzi w foyer cara Mikołaja II i jego rodzinę. Na ulicy Petersburga ktoś pokazuje jej słynnego cudotwórcę Rasputina. Ona sama zajmuje się wtedy uczeniem angielskiego grupy rosyjskich urzędników. Musi zarabiać na życie, bo majątek został w rękach Niemców, za linią frontu. 

A potem znowu musi uciekać. Tym razem na zachód przed bolszewikami. Rodzina wyjeżdża najpierw do Mińska, potem do Wilna, w końcu – w czasie wojny polsko-bolszewickiej - do Warszawy. Okres wojny i utrata całego majątku nie przeszkadza Helenie mieć adoratorów . Przeżywa kilka oczarowań rozmaitymi mężczyznami, w końcu wychodzi za mąż za Adama Brońskiego, którego ojciec ofiarowuje młodym majątek Mantuszki. Jej mąż odbudowuje tamtejszy dwór zniszczony w czasie wojny, rodzą się dzieci. Zofia, przyjaciółka Marsdena, jest najstarsza z rodzeństwa. Następuje kilkanaście lat pokoju. Ale już we wrześniu 1939 roku Helena znowu musi ładować rodzinę na wozy konne i uciekać przed bolszewikami. Tym razem w kierunku granicy z Litwą. 

Na przykładzie życiorysu Heleny Brońskiej autor bardzo dobrze uchwycił to, że życie polskiego ziemiaństwa na Kresach to nie była sama sielanka i wiejska idylla, jak się niektórym dzisiaj zdaje, ale niebezpieczne siedzenie na beczce prochu i wieczne oczekiwanie na to, z której strony nadejdzie wróg. Przedstawił także wiele szczegółów z życia we dworze szlacheckim w okresie międzywojennym. Kto lubi takie klimaty, znajdzie tu coś dla siebie. Poza tym, Marsdenowi udało się nadać pewien uniwersalizm tej typowo polskiej, kresowej historii. Podczas lektury „Domu na Kresach” przychodziła mi na myśl dzielna Scarlett O’Hara z „Przeminęło z wiatrem” i jej odbudowywanie zniszczonej rodzinnej plantacji po wojnie secesyjnej.

A teraz – niespodzianka! Marsden pozmieniał w swojej książce nazwiska i nazwy miejscowości. Odkryłam to, szukając w sieci wiadomości o opisanych majątkach. Szukałam i nie znalazłam. Szukałam biskupa Rygi Augusta O’Briefne i także nie znalazłam. Dzięki dedukcji odkryłam, że rodzina O’Briefne naprawdę nazywała się O’Rourke. To był ich herb:


Helena wspomina, że w 1918 roku jej stryj został biskupem Rygi na Łotwie. Wpisałam w Google „biskupi Rygi” i dowiedziałam się, że w latach 1918-1920 biskupem Rygi był Edward O’Rourke. Imię i nazwisko inne niż w „Domu na Kresach”, ale poza tym, wszystko się zgadza. Rodzina O’Rourke miała irlandzkie korzenie, ich przodkowie władali niegdyś królestwem Breifne w Irlandii, a w XVII wieku uciekli do Rosji. Mimo, że potem mieszkali wśród Polaków, ich odrębność narodowa była zauważalna. Edmund (a nie August) O’Rourke został w 1920 roku biskupem Wolnego Miasta Gdańska i wytrwał na tym stanowisku kilkanaście lat, mimo niechęci ze strony Niemców. 

Znalazłam w sieci informacje o innych członkach tej rodziny. Najbardziej znanym z nich był generał Józef Korneliusz O’Rourke, rosyjski wojskowy, zasłużony w walkach z Napoleonem. Jego portret można oglądać w Ermitażu. O tym portrecie czytamy także w „Domu na Kresach”. Był to w prostej linii praprapradziadek Heleny: 


Rodzina ta miała wiele majątków na Kresach, jednym z bardziej znanych był Wsielub (dzisiaj Usielub na Białorusi) należący przed II wojną światową do Karola O’Rourke, kuzyna biskupa. Pałac we Wsielubiu był drewniany, przetrwał wojnę, ale w 2012 roku został podpalony przez nocujących tam bezdomnych. Tak wyglądał w 1930 roku: 


Nie udało mi się namierzyć wymienionych w książce majątków o nazwach: Klepawicze, Płatkowo, Drukowo i Mantuszki. Może ktoś będzie miał więcej szczęścia i je znajdzie? Lub zidentyfikuje…     

Aaa, hotel „Braganza” w Kornwalii też znalazłam! To pensjonat typu „B+B” pięknie położony na wybrzeżu. Można tam pojechać, choć Zofii Ilińskiej-Moseley już tam nie ma. Zmarła w trakcie pisania „Domu na Kresach”. Marsden ustalił, że dokładnie w momencie jej śmierci piorun trafił w modrzew posadzony w Mantuszkach przez jej matkę. 

Marsden Philip, „Dom na Kresach. Powrót”, tłum. Agnieszka Soznańska, wyd. W. A. B., Warszawa 1995

Alicja Łukawska

Tekst oryginalny na blogu: archiwum mery orzeszko



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...