środa, 29 czerwca 2016

Franciszek Karpiński, Historia mego wieku i ludzi, z którymi żyłem






Franciszek Karpiński, znakomity polski poeta oświeceniowy, autor szeregu sielanek, wierszy sentymentalnych i pieśni religijnych, takich jak „Kiedy ranne wstają zorze” i „Bóg się rodzi”, jest także autorem pierwszej polskiej literackiej autobiografii.

„Historia mego wieku i ludzi, z którymi żyłem” Karpińskiego została napisana na wzór popularnych w jego epoce „Wyznań” Jana Jakuba Rousseau i trochę „Podróży sentymentalnej” Laurence Sterne’a. Jest to opowieść o losach poety, w której jego własna historia życiowa przeplata się z wielką historią naszego kraju.

Jak wielu naszych literatów, Karpiński pochodził z kresów wschodnich. Zaczyna swój pamiętnik słowami: „Urodziłem się w roku 1741, dnia 4 octobris w ziemi halickiej, powiecie kołomyjskim, we wsi Hołosków, z rodziców Andrzeja i Rozalii Karpińskich.” W okolicy grasowali wówczas huculscy rozbójnicy. Najsłynniejszy z nich, niejaki Oleksy Doboszczuk (ten sam, którego w XX wieku opisał Stanisław Vincenz w „Na wysokiej połoninie”) zaatakował dwór rodziców Karpińskiego dokładnie w dniu, kiedy urodził się przyszły poeta, godzinę po jego przyjściu na świat. W domu były wówczas same kobiety, czyli matka Rozalia i wiejska położna, która odbierała poród, która podeszła do rozbójnika z noworodkiem na rękach i prosiła, by – przez wzgląd na małe dziecko – nie czynił żadnej krzywdy temu domowi. Doboszczuk wzruszył się bardzo i okazał litość. Nikogo nie zabił, nic nie zrabował, kazał tylko swoim ludziom dać wódki i jedzenia. Po krótkiej uczcie odszedł, prosząc matkę poety, by na jego pamiątkę dała swemu synowi na imię Oleksy. Tak się nie stało, ale pamięć o tym zdarzeniu przeszła do rodzinnej legendy Karpińskich.

Dalsze życie poety było typowe dla polskiego szlachcica z XVIII wieku. Kiedy podrósł, rozpoczął edukację w kolegium jezuickim w Stanisławowie (dzisiaj Iwanofrankowsk na Ukrainie), potem uczył się we Lwowie i w Wiedniu, gdzie najbardziej interesowały go modne wówczas publiczne doświadczenia z zakresu chemii i fizyki. Po powrocie do Polski pracował dla różnych polskich magnatów. Bywał guwernerem (m. in. księcia Dominika Radziwiłła), bibliotekarzem (na dworze Czartoryskich), obracał się w najwyższych sferach, bywał na dworze króla polskiego w Warszawie i w posiadłości Branickich w Białymstoku, ale jednocześnie doskwierało mu to, że wszędzie pełnił rolę płatnego sługi. Ubogi z domu, całe życie starał dorobić się majątku. Brał jakieś niewielkie dzierżawy na Wołyniu, w końcu osiadł na królewszczyźnie we wsi Suchodolina w okolicy Sokółki, potem dostał na 50 lat dzierżawę Kraśnika w powiecie Pużańskim (dzisiaj Białoruś). W końcu kupił własną wieś Chorowszczyzna koło Wołkowyska (obecnie Białoruś). Zmarł w 1825 roku i spoczął na cmentarzu w pobliskim Łyskowie.

Karpiński był świadkiem ważnych wydarzeń historycznych i wspaniale je opisuje. Widział pożegnalną ucztę w Wiedniu, jaką cesarzowa Maria Teresa zorganizowała na cześć swej córki Marii Antoniny odjeżdżającej do Francji, by poślubić tamtejszego delfina. Bywał na przyjęciach w domach polskich arystokratów epoki oświecenia. A przede wszystkim, był świadkiem upadku i rozbiorów Polski. Nieoceniona jest jego relacja o sejmie rozbiorowym w Grodnie w 1793 roku, na którym patriotyczni posłowie schowali pióra i kałamarze, by nie było czym podpisać traktatu rozbiorowego. A wtedy król Stanisław August Poniatowski, zawsze grzeczny i usłużny, wyciągnął z kieszeni swój podręczny ołóweczek i podał go potrzebującym…

Karpiński znany był ze swej skłonności do kobiet, które opiewał w swej poezji pod umownym imieniem Justyny. A naprawdę były to trzy kobiety, z którymi bywał związany w różnych okresach swojego życia. Mimo to, jednak całe życie był starym kawalerem. Na starość zbliżył się do rodziny siostry, sprowadził do siebie jej wnuka i wnuczkę, którą zaraz wydał dobrze za mąż.

W swej autobiografii sentymentalny poeta kreuje się z jednej strony na bardzo cnotliwego i pobożnego szlachcica, jednak widać, że był także człowiekiem interesu, skrzętnie pomnażającym swoją fortunę. Wyszedł z domu jako niezbyt zamożny młody człowiek, a pozostawił po sobie mały mająteczek, którego dorobił się własną ciężką pracą. Interesujące są także jego opowieści o skąpstwie i nieuczciwości wielkich magnatów. Czekał 13 lat na to, by zapłacono mu za rok pracy w charakterze guwernera Dominika Radziwiłła! Opiekunowie księcia nie reagowali na ponaglenia poety, w końcu pieniądze oddał mu sam wychowanek, który w międzyczasie zdążył już dorosnąć. Nie wiadomo, czy z procentem… 

Książka ta wiele lat czekała na to, bym ją przeczytała. Zaglądałam do niej wielokrotnie, tym bardziej, że Karpiński należy do tych nielicznych polskich poetów, których poezję cenię i trochę znam. Ale jakoś tak, wciąż nam, to jest mnie i staremu Karpińskiemu, było nie po drodze. Aż tu nagle, sama zbliżając się już do starości, otworzyłam jego „Historię…” i tak w niej zasmakowałam, że przeczytałam całość do końca. Cóż, widać, aby czytać takie pamiętniki, trzeba być już dojrzałym wiekowo człowiekiem.

Pięknie napisana książka dla ludzi doświadczonych życiowo!

A tu na przypomnienie najsłynniejszy wiersz Karpińskiego, czyli „Laura i Filon” w wykonaniu zespołu ludowego „Mazowsze":

Alicja Łukawska

Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko

niedziela, 26 czerwca 2016

Wędrówki herbów czyli jak Ratold herbu Ossoria (Szarza) mógł zostać Zadarnowskim herbu Sulima

Herb Ossoria; autor: Bastian
Wędrówki herbów i adopcje herbownych:
Ossoria (Osoria, Osorya, Ossolińczyk, Ossorja, Ossorya, Poświst, Szarza, Sztarza) – herb szlachecki.
Herb przeniesiony do Polski z Czech. Na Mazowszu znany pod nazwą Poświst. W wyniku unii horodelskiej* w 1413 herb został przeniesiony na Litwę. [źródło]
-----------
*Unia horodelska – zawarta 2 października 1413 w Horodle pomiędzy Polską a Litwą. Potwierdzała wspólną politykę obu państw, wprowadziła instytucję odrębnego wielkiego księcia na Litwie wybieranego przez króla Królestwa Polskiego za radą i wiedzą bojarów litewskich oraz panów polskich, wspólne sejmy i zjazdy polsko-litewskie, urzędy wojewodów i kasztelanów na Litwie, a litewską szlachtę katolicką zrównała z polskimi rodami.

W wyniku unii do polskich rodów herbowych przyjęto 47 rodów bojarskich wyznania rzymskokatolickiego. 

Herb Sulima; autor: Voytek S
Na Litwę przeniesione zostały herby, m.in. Ossoria, do którego należał zaadoptowany litewski (żmudzki) bojar Twerbud (Twerbuth, Twiributh) oraz Sulima, ród, który przyjął do swego herbu litewską rodzinę niejakiego Rodywiła czyli Radziwiła. Nie chodzi tu jednak o protoplastę słynnej później litewskiej rodziny magnackiej herbu Trąby. Herb Sulima występował głównie w ziemi gnieźnieńskiej, kaliskiej, łęczyckiej, sieradzkiej i krakowskiej.
Schyłek XIV wieku przyniósł pierwszą wzmiankę pisaną o herbie Sulima. W 1397 roku nazwa rodu i herbu pojawiła się w księgach sądowych województwa łęczyckiego (zapis de cleynodio Sulima) Jan Długosz stawia hipotezę, powtarzaną później przez innych heraldyków (Paprockiego, Bielskiego, Okolskiego, Niesieckiego), jakoby Sulimczycy byli rycerstwem napływowym z Niemiec.(...) Hipoteza ta jest jednak dziś podawana w wątpliwość przez niektórych historyków. 
Niektóre z występujących tam [lista herbownych] nazwisk należą do rodów przypuszczonych do herbu drogą adopcji. Pierwszym (nie licząc Rodywiła) udokumentowanym adoptowanym (rok 1506) był radny Jan Baytel (Beutel) z Torunia. (...) Nowych Sulimitów przyjmowano do rodu do końca istnienia I Rzeczypospolitej. (...) Sulimy używały także kilka rodzin pochodzenia obcego, m.in. tatarskiego i ormiańskiego. (...) Warto wspomnieć o wydanej w 1855 książce rosyjskiego heraldyka Aleksandra Borysowicza Łakiera Heraldyka rosyjska. Autor przytacza tam nazwiska rosyjskiej szlachty, która przejęła niektóre polskie herby. Wśród nich jest Sulima. [źródło

Herbowni (klejnotni, współherbowni) – osoby i rodziny posługujące się tym samym herbem, lub jego odmianą, staropolskie określenie rodu herbowego.
Termin funkcjonujący w zasadzie tylko w heraldyce polskiej, a więc na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej. Jedynie tu występowało nieznane reszcie Europy pojęcie rodu herbowego, tj. zjawisko używania jednego herbu, w niezmienionej postaci przez wiele, czasem kilkaset rodzin będących gałęziami jednego rodu rycerskiego, a czasem wręcz niespokrewnionych, a powiązanych jedynie prawnie przez adopcję herbową.(...) Rodziny używające tego samego herbu tworzyły tzw. ród herbowy, obecnie niekiedy porównywany z klanem. Współherbowość była prawdopodobnie w wielu przypadkach śladem wspólnego pochodzenia z czasów plemiennych i wczesnego średniowiecza. W niektórych przypadkach mogła świadczyć o wspólnym terytorialnym pochodzeniu. Niespokrewnione ze sobą rodziny należące do jednego rodu herbowego, wykazywały często rodzaj solidarności rodowej. Solidarność ta obejmowała również rodziny, z którymi nawet legendarnego pokrewieństwa nie mogło być, np. adoptowane do herbu rodziny nobilitowane i rody szlachty litewskiej.[źródło]
Protoplastą rodu Zadarnowskich herbu Sulima jest Stanisław Ratołd (Ratold), który w roku 1536 otrzymał od króla Polski Zygmunta Starego przywileje szlacheckie, ziemie (Zadarnowo), nazwisko (Zadarnowski) oraz prawo posługiwania się herbem Sulima

Kim byli Ratołdowie lub Ratoldowie i skąd przybyli na Litwę? O tym w następnym wpisie. 
Zapraszam!

Tekst pochodzi z bloga Zadarnowo i okolice.

czwartek, 23 czerwca 2016

Magdalena Jastrzębska, Listy z Kresów





Zamość

     Zamość, Rynek Wielki, wieczór, klimatyczny koncert Piotra Rubika z chórem, orkiestrą i wybrzmiewające słowa pieśni pochodzącej od św. Augustyna
„Miłość to wybór drogi miłości i wierność wyborowi"
Słowa te bardzo zapadły mi w pamięć!

Mariaże

     Bohaterka książki Magdaleny Jastrzębskiej zatytułowanej „Listy z Kresów. Opowieść o Józefie z Moszyńskich Szembekowej” całym swoim życiem dowodziła sensu tej maksymy w stosunku do swojego, pożal się Boże, męża Józefa. Hrabianka Józefa Moszyńska, dziedziczka olbrzymiej fortuny, której źródła sięgają do hrabiny Cosel, była owocem niezbyt udanego małżeństwa Piotra i Joanny Moszyńskich. Piotr, polski patriota skazany przez rosyjskiego cara na dziesięć lat zesłania na Sybir, zamiast oczekiwanego od lat przyjazdu żony z córką dowiedział się o planowanym przez nią małżeństwie z oficerem rosyjskich huzarów (Piotr pozbawiony praw publicznych z punktu widzenia carskiego prawa nie był już mężem Joanny). Kilka lat później Piotr też się ponownie ożenił i to z kim? Z przyjaciółką i rówieśnicą swojej córki Józefy (sic!). Takie to były czasy!

Listy

     Magdalena Jastrzębska przygotowując się do pisania książki o polskiej arystokratce sięgnęła do nadzwyczaj dużej ilości materiałów źródłowych zgromadzonych w najznakomitszych polskich archiwach i bibliotekach. Szczególną uwagą autorka obdarzyła kilkaset listów Józefy i innych członków rodziny. Listy te były niewyczerpaną kopalnią wiedzy o epoce, w której epistolografia tj. sztuka pisania listów należała do obowiązkowego programu nauczania dzieci ziemiaństwa i arystokracji (naturalnie obok nauki języków obcych). Wykaz cytowanych w pracy listów umieszczono w bibliografii oraz przypisach. Poza nimi w książce znalazł się indeks wspominanych osób a także spis efektownych ilustracji. Tekst opowieści o hrabinie Szembekowej wzbogaciło prawie dziewięćdziesiąt rycin, wśród których wybijają się reprodukcje obrazów samego mistrza Jana Matejki (szkoda, że nie wszystkie są kolorowe) z barwną analizą strojów prezentowanych postaci autorstwa A. Kajdańskiej.


List dziewięcioletniej Józi do ojca
List dziewięcioletniej Józi do ojca
Piotr Moszyński - Jan Matejko
Piotr Moszyński - Jan Matejko

Spadek

     Biografka polskiej hrabiny nakreśliła obraz epoki sprzed prawie dwustu lat przywołując fakty niemal egzotyczne dla współczesnego czytelnika. Próbkę osobliwego pojmowania principiów przez ówczesnych stanowiło kojarzenie małżeństw, które nierzadko podlegało wyższej konieczności tj. ocalenia olbrzymich majątków przed rozdrobnieniem. Jeden z przodków bohaterki gawędy – Fryderyk – zamieścił w testamencie dodatkowy warunek uzyskania po nim spadku przez potomków. Było nim zawarcie małżeństwa przez dalekich kuzynów: Piotra i Joannę. I stało się! W 1818 roku siedemnastoletni Piotr Moszyński poślubił piętnastoletnią! Joannę Moszyńską (dwa lat później zostali rodzicami Józefy Moszyńskiej). Nastoletni narzeczeni zeswatani wyrokiem praszczura odziedziczyli ogromną fortunę – to nie mogło się dobrze skończyć!
Ale to nie koniec atrakcji u Magdaleny Jastrzębskiej – pojedynek – to jest to! Zerwanie zaręczyn z przyrodnią siostrą Józefy, Zofią Moszyńską, przez dziedzica fortuny Sobańskich skutkowało wyznaczeniem sekundantów obu stron konfliktu. Na szczęście do konfrontacji nie doszło i skończyło się na oficjalnych przeprosinach panny i jej ojca.


Koligacje

     Szacunek należy się również autorce za doskonałą orientację i swobodne poruszanie się oraz prowadzenie za rękę czytelnika w obszarze skomplikowanych koligacji rodzinnych Moszyńskich i Szembeków, gdzie mężatki nosiły takie samo nazwisko panieńskie jak i po mężu, gdzie dzieci własnego ojca były w wieku jego wnuków, albo dzieci były wychowywane przez dziadków lub przez w ogóle nie spokrewnione osoby.
Może byłoby dobrym zwyczajem w publikacji typu biograficznego umieszczanie schematycznie ujętego drzewa genealogicznego, aby ułatwić (zwłaszcza wzrokowcom) rozpoznawanie osób dramatu. Poniżej znajduje się moja propozycja graficznej prezentacji relacji rodzinnych niektórych osób wspomnianych w książce.

Związki rodzinne Józefy Szembekowej z d. Moszyńskiej
Związki pokrewieństwa Józefy Szembekowej z d. Moszyńskiej

Patrioci

     Przesiąknięte patriotyzmem życie Polaków pod zaborami udało się Magdalenie Jastrzębskiej pokazać z jego blaskami i cieniami. Srogo doświadczani przez los polscy patrioci pozostawali nimi do końca. Piotr Moszyński, syberyjski zesłaniec, zakończył testament słowami: „Do widzenia da Bóg w szczęśliwej ojczyźnie”. W stosunku do wahającej się nad podjęciem decyzji o zamążpójściu córki Marii, ojciec użył argumentu niepodważalnego: powinnością młodych Polek było „dać ojczyźnie synów, by mogli jej bronić i dla niej pracować”. Gdy młody małżonek, Zygmunt Pusłowski, dowiedział się o motywach żony odpowiedział jej: „Nie mogę tego pani odmówić”. I wypełnili swój patriotyczny obowiązek – wydali na świat trzech synów. Wśród nich był Xawery Franciszek Pusłowski, właściciel „Ostatniego salonu PRL"-u mieszczącego się w krakowskim pałacu, obecnie siedzibie Instytutu Muzykologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, w którym studiuje mój Syn.

Tatry

     Przejdę teraz do innego wątku osobistego związanego z lekturą „Listów z Kresów”. Syn Józefy, Zygmunt Szembek, poślubił Klementynę Dzieduszycką, intelektualistkę bywającą pod Tatrami, przyjaciółkę Witkacego, która także parała się fotografią. Wystawę jej fotografii zatytułowaną „Staś W. skacze przez płot” oglądałam  w willi Oksza w Zakopanem w 2014 roku. Tatry i Zakopane to obok książek moja druga pasja. Pasje te połączyłam w kolekcjonowanie książek o tematyce tatrzańskiej. Moja biblioteczka tatrzańska liczy dwieście pozycji.


Siostry Moszyńskie
Siostry Moszyńskie
Józefa Szembekowa
Józefa Szembekowa

















Kresy

     Tło dla przedstawionych w publikacji kolei losu rodziny Moszyńskich stanowią Kresy wschodnie. Wołyń, Podole, Galicja to już dziś Kresy utracone, ale dla hrabiny Szembekowej był to najukochańszy rodzinny kraj z najdroższymi jej miejscowościami: Ujście, Berszada, Dolsk, Lewada. I chociaż Józefa podróżowała po całej Europie i mieszkała w Krakowie, Warszawie, Odessie, Paryżu, to swoje życie związała z Kresami właśnie. Ale czy można się jej dziwić? Wystarczy pojechać do Lwowa na kilka godzin, by zostawić tam swoje serce...
Książki
     Obydwiema rękami chcę się podpisać pod stwierdzeniem księcia Romana Sanguszki dotyczącym książek, które „są… potrzebne nie dla rozrywki, lecz do życia. Uważam je za tak niezbędne jak powietrze dla płuc, jak strawa codzienna dla ciała”. Podobne upodobania posiadali Piotr Moszyński i jego córka Józefa, która „lubiła siedzieć w bibliotece na podłodze i zatapiać się w lekturze kolejnych książek” i która o wspólnym czytaniu „Pana Tadeusza” pisała we wspomnieniach, że „były to bankiety duchowe, których upojenia… dzisiejsza Generacja nawet by nie zrozumiała”. Wielką szkodą dla młodego pokolenia wydaje się być spadek zainteresowania książką, słowem drukowanym. Przyjemności uczty duchowej dostarczanej przez lekturę książek nie zastąpią żadne ebooki czy audiobooki. Ale niech tam! Młodzi!, poznawajcie polską klasykę choćby za pomocą elektronicznych technologii.

Roman Sanguszko - wielbiciel Józefy Moszyńskiej
Roman Sanguszko - wielbiciel Józefy Moszyńskiej
Józef Szembek - mąż Józefy Moszyńskiej
Józef Szembek - mąż Józefy Moszyńskiej
















Życiorystka

     Literatura kobieca wzbogacona została o niezwykle ciekawą i wciągającą pozycję dzięki Magdalenie Jastrzębskiej, którą za Januszem Rudnickim określiłabym mianem „życiorystki”. Wszak ona to „subiektywizuje obiektywne biogramy osób" oraz „zagląda do cudzych pism biograficznych … studiuje je zawzięcie i niejako nad nimi nadpisuje własną, oryginalną i efektowną opowieść…przekształca… wedle swych potrzeb… wydobywa przeróżne smaczki" (jak napisał Dariusz Nowacki). 
Kobieta
     Oryginalna i efektowna opowieść Magdaleny Jastrzębskiej to także studium kobiecej psychiki. Życie Józefy Szembekowej naznaczone zostało w dzieciństwie przez, jak byśmy dziś powiedzieli, niewydolną wychowawczo matkę i niewydolną emocjonalnie żonę. Nie chcąc postępować tak, jak matka i powielać jej błędów Józefa przez wierne trwanie przy niegodnym jej uczucia mężu, pośrednio doprowadziła do utraty milionowego kresowego majątku, wartościowej kolekcji rodowej biżuterii i zaufania ukochanego ojca – Piotra. Nie chciała dostrzec prawdziwego oblicza swojego małżonka i do końca broniła go zrażając do siebie całą rodzinę. 
Wierność wyborowi drogi miłości”  stawiam wyżej w wersji proponowanej przez syna Józefy – Zygmunta, który listownie czyni żonie niecodzienne wyznanie miłości:
 „Zdecydowanie wolę kłócić się z Panią i mówić Pani niemiłe rzeczy niż spędzać czas w ten sposób. Bardzo mi Pani brakuje, nie umiem korzystać z Pani obecności, a nieobecność mi ciąży”. 


Tekst ukazał się na blogu Czytam Po Polsku



poniedziałek, 20 czerwca 2016

Czesław Piotrowski, „Krwawe żniwa. Zbrodnie ukraińskie na Wołyniu 1943” (zagłada Huty Stepańskiej)



Czesiu, ja umieram… Pomścij mnie, pomścij ojca, on też już nie żyje… Czesiu, nie zapomnij… ty nas pomścij, to ukraińscy bandyci do nas strzelali…
 
„Krwawe żniwa. Zbrodnie ukraińskie na Wołyniu 1943” Czesława Piotrowskiego to dramatyczna opowieść o zagładzie polskiej wsi Huta Stepańska w powiecie kostopolskim na Wołyniu i czystce etniczej, jaką przeprowadziły tam grupy ukraińskich nacjonalistów pod dowództwem Iwana Łytwynczuka ps. Dubowyj członka OUN- UPA. Był to syn duchownego prawosławnego z Dermania i były uczeń prawosławnego seminarium duchownego. Zasłynął tym, że to właśnie on rozpoczął rzeź wołyńską.  

Książkę otwiera krótki rys historyczny dawnej polskiej krainy zwanej Wołyniem, a także wsi Huta Stepańska. Miejscowość ta została założona na początku XVIII wieku na wypalonych leśnych polanach Puszczy Stepańskiej przez Jakuba Sawickiego, zubożałego szlachcica spod Żytomierza. Przybył on wraz z żoną i pięcioma synami, nabył wytrzebiony z lasu teren i zaczął go zagospodarowywać. Synowie poszukiwali żon Polek w bliższej i dalszej okolicy. Wkrótce zaczęli się tam osiedlać ich krewni i powinowaci. W ten sposób w Hucie Stepańskiej pojawili się Lipińscy, Zielińscy, Janiccy, Liberowie, Kołodyńscy, Domaszewicze, Włoszczyńscy, Piotrowscy i inni. Prawie wszyscy byli spokrewnieni ze sobą, a przede wszystkim z Sawickimi. Większość mieszkańców była dumna ze swoich korzeni i swego szlacheckiego pochodzenia. We wsi do samego końca przetrwały dawne opowieści o udziale Hucian w powstaniach 1831 i 1863 roku na Wołyniu, aresztowaniach, zsyłkach na Sybir i wcielaniu młodych mężczyzn „w sołdaty” na 25 lat. Po powstaniu styczniowym w okolicy zamieszkali nowi osadnicy, Polacy z terenu Królestwa Polskiego, którzy zakładali nowe polskie osady. Prócz Polaków, przed wojną we wsi mieszkało 10 rodzin żydowskich trudniących się handlem i rzemiosłem i dwie rodziny niemieckie. Okoliczne wsie i futory także były zamieszkane przez Polaków, do tego często  powiązanych więzami pokrewieństwa. większość starszych ludzi znała się przynajmniej z widzenia, wiedziało też, kto pochodzi ze szlachty, a kto z chłopów. Ukraińców w Hucie nie było. Nie było też małżeństw mieszanych. W kolonii o nazwie Kamionka Nowa mieszkali osadnicy niemieccy.

W okresie międzywojennym Huta Stepańska była dużą, bogatą wsią i ważnym polskim ośrodkiem administracyjnym i kulturalnym. Domy mieszkalne były drewniane, ale porządne i zadbane. Jedynym murowanym  budynkiem była piętrowa szkoła siedmioklasowa (cztery klasy, biblioteka, kancelaria, mieszkanie kierownika) oddana do użytku w 1928 roku. Była nowo erygowana parafia (w latach 1920.) i nowy drewniany kościół katolicki w stylu zakopiańskim pw. Najświętszego Serca Jezusa, poza tym - dom ludowy, poczta, posterunek policji, kółko rolnicze, dwa młyny, mleczarnia i bank (Kasa Stefczyka). Działały liczne organizacje, w tym Związek Harcerstwa Polskiego i Koło Gospodyń Wiejskich. Na miejscu był felczer, dwóch fryzjerów, dwóch szewców, dwóch krawców, dwie krawcowe i czterech kowali. Powstała lokalna linia telefoniczna. 

W latach 1930. miejscowość zaczęła się rozwijać w kierunku uzdrowiskowym, ponieważ miejscowy ksiądz odkrył bogate źródła solankowe i pokłady borowiny, po czym nabył 10 hektarów nieużytków, gdzie znajdowały się te złoża i zbudował tam leczniczy zakład kąpielowy. Tuż przed wojną powstały już murowane budynki wyposażone w wanny. Leczono tam choroby reumatyczne i artretyzm. Wśród kuracjuszy przeważali bogaci Żydzi. Wielu miejscowych znalazło pracę w uzdrowisku, a wiejscy gospodarze wozili furmankami kuracjuszy ze stacji kolejowych w Rafałówce i Małańsku. 

II wojna światowa przyniosła całkowitą zagładę Huty Stepańskiej. We wrześniu 1939 roku najpierw pojawili się uciekinierzy z centralnej Polski. W tym czasie dywersanci ukraińscy wraz z grupą antypolsko nastawionych Żydów próbowali przejąć władzę m. in. w Stepaniu, gdzie zaczęli aresztować Polaków i walczyć z polskimi żołnierzami KOP. Wojsko polskie stłumiło tę rebelię, zaś odchodząc wzięło ze sobą prowodyrów „powstania” jako zakładników. Z kolei 21 września w Hucie Stepańskiej pojawiła się samozwańcza ukraińska lewicowa „milicja”, w skład której wchodzili Ukraińcy i Żydzi. Grupa ta, założywszy na ramiona czerwone opaski, czekała, by uroczyście powitać wkraczające do wsi oddziały Armii Czerwonej. Pierwsi żołnierze radzieccy pojawili się we wsi 23 września. Wkrótce zaczęły się pierwsze aresztowania, zatrzymano m. in. komendanta miejscowego Związku Strzeleckiego, księdza, polskich policjantów i legionistów. Zimą i wiosną 1940 roku odbyły się pierwsze deportacje ludności cywilnej w głąb Związku Radzieckiego (były to głównie rodziny lokalnych policjantów, wojskowych, nauczycieli i drobnych kupców). Władza radziecka podzieliła mieszkańców wsi na „kułaków”, „średniaków” i „biedniaków”.  Życie stało się bardzo ciężkie. Zmuszano ludzi do przystąpienia do kołchozu. Oporni wobec władzy, w tym rodzina autora, mieli być wysłani na Sybir. Tak się jednak nie stało, bo w czerwcu 1941 roku weszli Niemcy, a Sowieci uciekli.    

Pod okupacją niemiecką Ukraińcy znowu podnieśli głowy.  „We wszystkich okolicznych wioskach ukraińskich, przez które przechodziły wojska niemieckie, budowano z drewna olbrzymie bramy tryumfalne, upiększano wyszywanymi ręcznikami, krajkami, zielenią i kwiatami. Miejscowi prowodyrzy nacjonalistyczni w asyście popów witalni Niemców chlebem i solą. W cerkwiach odprawiano dziękczynne nabożeństwa. Wszędzie spotykało się transparenty z napisami „Sława Ukraini”, wymalowane emblematy z herbem „tryzuba” oraz porozwieszane szerokie niebiesko-żółte flagi obok flag niemieckich.” (s. 70) Ukraińcy w swych wioskach sypali z ziemi kopce-kurhany, stawiali tam dębowe krzyże z „tryzubem”, flagami i napisami „Sława Ukraini”. Niemcy patrzyli na to obojętnie. Pojawiły się hasła „Ukraina tylko dla Ukraińców”, zaczęły krążyć odezwy na temat budowy państwa ukraińskiego z „prezydentem” Banderą na czele. „Miało ono rozciągać się od Wołgi i Kaukazu po Białystok i Nowy Targ.” (s. 71-72) Nowa ukraińska policja na usługach Niemców wyłapywała ukrywających się po lasach radzieckich żołnierzy, przeprowadzała rewizje w domach Polaków. Przy okazji zabierała ukrytą broń palną, różne polskie insygnia, herby, flagi, książki, rekwirowała cenne przedmioty. Ukraińcy przygotowywali się do mordowania Polaków. Popularna stała się pieśń ze słowami „Smiert’! Smiert’! Lacham! Smiert’! Smiert’ mońkowsko-żydowskoj komuni! W bij krowawyj OUN nas wede, My bjem komunu i Lachiw”. „W okolicy upowszechniła się kierowana z zewnątrz praktyka wypiekania dziewięciu bochenków chleba, który systemem łańcuszkowym wysyłano do poszczególnych chat z groźbą, by nie ważyli się przerywać łańcuszka wypieku z hasłem „podaj dalej”. Każdy, kto przyjął i spożył  ten chleb, był zaliczany do członków organizacji nacjonalistów ukraińskich i pod groźbą klątwy miał brać udział w mordowaniu Polaków, Żydów i partyzantów radzieckich.” (s. 76) 

Ludobójstwo Polaków zaczęło się od tego, że najpierw zaczęli znikać ludzie, którzy oddalili się z domu. Pojechali do miasteczka czy do innej wsi i już nie wracali. Potem znajdowano ich trupy, okrutnie zamęczone. Ukraińcy łapali ich w lesie czy na drodze, krępowali im ręce drutem kolczastym, rozcinali brzuchy, nabijali na ostre kołki w płocie, palili żywcem na ognisku. Nie były to zwykłe morderstwa, ale coś, co wyglądało na mordy rytualne, tak, jakby zadający śmierć napawali się patrzeniem na męczarnie swej ofiary. „Wstrząsający wydźwięk miała śmierć mieszkańca sąsiedniej wsi Wyrka Jana Zielińskiego, ojca pięciorga dzieci, zwabionego podstępnie przez Ukraińców do wsi Werbcze pod pretekstem dokonania zamiany prosiaka na siano. W lesie pod Werbczem został napadnięty przez kilku Ukraińców, pobity, a następnie ze związanymi drutem kolczasty rękami i nogami położony na duże ognisko, w którym spłonął. Konie z saniami i prosiakiem porwano, a trupa pozostawiono na ognisku. Wydarzyło się to (…) w listopadzie 1942 roku. Znalezione po kilku dniach zwłoki Jana Zielińskiego były wystawione na pokaz przed kościołem we wsi Wyrka jako dowód i przestroga przed rozpoczętym barbarzyństwem.” (s. 101) A później zaczęły się zorganizowane napady Ukraińców na polskie wsie, w czym Niemcy im nie przeszkadzali, a nawet zachęcali do tego. Chcieli, by to sami Ukraińcy najpierw uporali się z Żydami, a potem z Polakami. Ukraina miała być Ziemią Obiecaną dla przyszłych niemieckich panów, należało oczyścić ją z mieszkających tam polskich i żydowskich „podludzi”. 

Autor tej książki, Czesław Piotrowski, urodził się w Hucie Stepańskiej w 1927 roku. Był najmłodszym dzieckiem w rodzinie, miał starszego brata Heńka i siostrę Mirę. Matka Paulina zmarła wiosną 1941 roku na gruźlicę. Ojciec Stanisław został zamordowany przez Ukraińców w nocy z 9 na 10 lutego 1943 roku, kiedy to banda  banderowców wyłamała drzwi i weszła do domu Piotrowskich położonego w samym centrum wsi. Czesław i jego siostra Mira boso i w samej tylko bieliźnie uciekli przez okno, ojciec został w domu i walczył z napastnikami za pomocą siekiery. Czesław pobiegł domu sąsiadów, gdzie schował się na wysokim piecu. Był tam świadkiem, jak Ukraińcy złapali i zastrzelili jego brata i jeszcze jednego chłopaka ze wsi. Brat wykrwawił się i umarł na jego oczach. Przed śmiercią prosił, by go pomścić. „Czesiu, ja umieram… Pomścij mnie, pomścij ojca, on też już nie żyje… (…) Czesiu, nie zapomnij… ty nas pomścij, to ukraińscy bandyci do nas strzelali…” (s. 117) „… pobiegłem czym prędzej do naszego domu. Tam zastałem widok okropny. Mój ojciec leżał martwy na podwórzu przed schodkami wiodącymi do sieni. Ślady krwi były widoczne od sieni naszego domu aż do drogi. Ojciec miał w sobie osiem ran postrzałowych. Cztery z nich były w głowie (na czole, w skroni i na twarzy). Osmolone wokół ciało świadczyło, że strzały oddano z bliska, może nawet już po śmierci do leżącego, z zemsty. Trzy kolejne krwawe rany były umiejscowione w piersiach i brzuchu. Jeden strzał oddano w prawe ramię, powyżej łokcia. Śnieg, na którym leżał i schodki wiodące do sieni, były zalane krwią.” (s. 119)

Po pogrzebie okazało się, że Ukraińcy szaleją już w okolicy. Wymordowali całą wieś Parośla, było to jedno z pierwszych ich masowych morderstw. Mieszkańcy tej wsi zostali już raz wybici podczas powstania Chmielnickiego i od paru wieków spoczywali w zbiorowym grobie z nasypanym kurhanem. Nowe ofiary pochowano w kolejnym zbiorowym grobie obok starego kurhanu. Ta sytuacja spowodowała, że miejscowi Polacy zaczęli się organizować w coś w rodzaju samoobrony. Wybrano komitet do kierowania walką, do którego weszli ludzie mający przeszkolenie wojskowe. Przewodniczącym komitetu został Władysław Kurkowski. Wokół wsi ustawiano straże, młodzież z wieży kościoła wypatrywała, czy w okolicy nie kręci się ktoś obcy. Rozpoczęto budowę umocnień ochronnych i płotów z drutu kolczastego. Ludzie rwali się do walki, ale brakowało broni i amunicji. Po pewnym czasie niewielką pomoc Polacy otrzymali ze strony kryjących się po lasach radzieckich partyzantów, później w okolicy uformował się regularny oddział  AK pod dowództwem cichociemnego (zrzutka z Londynu) Władysława Kochańskiego, ps. „Bomba” (lub „Wujek”). Do Huty Stepańskiej ściągali Polacy z innych, mniejszych wiosek. Razem z samoobroną w pobliskiej wsi Wyrka utworzony został regularny punkt samoobrony polskiej. Autor tej książki oraz jego siostra Mira walczyli w szeregach tego ochotniczego wojska. Czesław, choć miał zaledwie 15 lat, postarał się o broń palną i brał udział w regularnych potyczkach zbrojnych z Ukraińcami. 

Latem 1943 roku, z powodu przeważającej liczby oddziałów ukraińskich operujących w okolicy, Polacy musieli opuścić Hutę Stepańską. Czesław Piotrowski wyszedł ze wsi razem ze swoim plutonem. Uciekli również przebywający w Hucie mieszkańcy spalonych okolicznych polskich osiedli z rejonu Wyrki, Siedliska, Temnego i Hałów. Wyglądało to tak, że  sformowano olbrzymi tabor furmanek załadowanych ludźmi ochraniany przez kilkudziesięciu uzbrojonych ludzi, który ruszył ze wsi, korzystając z gęstej mgły, która chroniła Polaków przed banderowcami. Kolumnę wozów zaatakowano jednak w Wyrce, gdzie zginęło wiele osób. Część wozów zawróciła, jednak znacznej części wozów udało się wyrwać z okrążenia. Później, 16 lipca 1943 roku, nastąpił zmasowany atak banderowców na Hutę, gdzie pozostała jeszcze grupa polskich obrońców. Ukraińcy ostrzeliwali z moździerzy szkołę i cmentarz. Rozpoczęła się zażarta walka na śmierć i życie. Część Polaków zginęła, reszcie udało się szczęśliwie ewakuować w nocy z 16 na 17 lipca do bazy polskiej samoobrony w Antonówce. Ukraińcy nie spodziewali się, że Polacy mogą próbować ucieczki w biały dzień. 

Pożegnanie na zawsze z domem rodzinnym i pozostawionymi bez opieki zwierzętami domowymi było strasznie smutne. „Przystanęliśmy i po raz ostatni spoglądaliśmy na nasze domy. Nagle usłyszeliśmy ryk bydła. Od wsi oddzielały nas łany dojrzewającego zboża, a w tym zbożu stada krów szły za nami. Widać było wyciągające się głowy i rogi i ten ryk rozlegał się jak jeden wielki płacz. Oddalaliśmy się, pozostawiając za nami rodzinną wieś i płaczące bydło oraz stado krążących w górze przerażonych bocianów, których pisklęta w gniazdach na strzechach stodół, miała wkrótce spotkać śmierć w płomieniach. Wlokły się za nami stada wygłodniałych i zagubionych w tej przeraźliwej sytuacji psów. Gromadziły się stada drapieżnych wron.” (relacja Mirosławy Piotrowskiej, siostry autora, s. 223)   

Później uchodźcy zobaczyli za sobą łunę wielkiego pożaru i dym. To był już koniec Huty Stepańskiej. Wioska została podpalona przez Ukraińców. Tabor polskich wozów dotarł do stacji kolejowej Grabina i Antonówka, stamtąd Niemcy skierowali Polaków do Równego, gdzie zorganizowali obóz przejściowy, a stamtąd wywieźli większość mieszkańców Huty na roboty przymusowe w głąb Niemiec. Po zakończeniu II wojny światowej ludzie ci rozsypali się po świecie. Część zamieszkała w Polsce na Ziemiach Odzyskanych (m. in. Lębork, Malbork, okolice Wrocławia), część wyjechała na Zachód. 

Czesław Piotrowski w swojej książce zamieścił dokładny plan swojej wsi rodzinnej oraz spis mieszkańców Huty Stepańskiej według stanu z końca 1942 roku. Podał także listę ofiar banderowców oraz listę członków samoobrony (101 osób). Zgodnie z jego wyliczeniami Ukraińcy zabili około 200 mieszkańców Huty i okolic (z tym, że lista może być niepełna). Okazało się, że 19 lipca 1943 roku, już po spaleniu wsi, duchowni prawosławni odprawili tam dziękczynne nabożeństwo, składając hołd Bogu za rozbicie ośrodka polskiej samoobrony. Dzisiaj w miejscu, gdzie niegdyś rozciągała się ludna, polska wieś, nie ma już nic. Nie ma tam już śladu po Polakach. Są tylko pola uprawne. 

Autor tej książki po ewakuacji Huty nadal walczył z bandami UPA, a po rozbrojeniu 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK, której był członkiem, został wcielony do 1 Armii Wojska Polskiego i skierowany do Centralnej Szkoły Podchorążych Polskich Sił Zbrojnych w Riazaniu. Później służył jako żołnierz zawodowy, kształcił się w Wojskowej Akademii Inżynieryjnej w Moskwie, był generałem dywizji Wojska Polskiego, a jednocześnie inżynierem wojskowym, zdobył tytuł doktora nauk wojskowych. W stanie wojennym wchodził w skład Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego.  latach 1980. pełnił funkcję ministra górnictwa i energetyki, później był ambasadorem Polski w Jugosławii. W starszym wieku zaczął pisać książki wspomnieniowe o tematyce kresowej i wojskowej. 

Piotrowski Czesław, „Krwawe żniwa. Zbrodnie ukraińskie na Wołyniu 1943”, wyd. Bellona, Warszawa 2016

Tekst ukazał się na blogu archiwummeryorzeszko.blogspot.com/

czwartek, 16 czerwca 2016

Lucie Di Angeli-Ilovan, Żniwo gniewu





Tak się jakoś złożyło, że ostatnio książki układają mi się tematycznie. Każda kolejna, którą czytam, ma w sobie cząstkę tej poprzedniej. Czytany przeze mnie uprzednio "Klejnot" był o życiu na Kresach i o dwóch silnych, nowoczesnych kobietach. Chwytając do łapki "Żniwo gniewu"spodziewałam się ciekawej historii umiejscowionej w podobnych rejonach z równie silnymi kobietami jako bohaterkami. Po przeczytaniu stwierdzam, że "Żniwo gniewu" przerosło moje oczekiwania. Pod każdym względem. Ta powieść jest po prostu świetna.

"Żniwo gniewu" to historia dwóch kobiet - Maruszki i Kaszmiry. Siostry wychowywane w trudnych warunkach - ojciec spędzał większość czasu z kompanami w karczmie, cały ciężar wychowania dziewczynek (i dwóch chłopców) spoczywał na barkach matki, praczki i zielarki. Starsza Kaszmira jest psotnicą, młodsza Maruszka - czytuje żywoty świętych u miejscowego proboszcza. Ponieważ Kaszmira nie garnie się do nauki, matka posyła ją na służbę do rodziny Rosenbaumów. Dziewczyna ucieka stamtąd po pewnym czasie - była molestowana przez "pana". Wyjeżdża do Wilna, gdzie pracuje w restauracji jako kucharka. Poznaje Andrzeja - brutala, damskiego boksera. Po pewnym czasie wraca do rodzinnego Mołodeczna. W tym czasie Maruszka, przekonana o tym, że winna poświęcić swoje życie Bogu i wstąpić do klasztoru, poznaje żołnierza Wojska Polskiego - Zygmunta. Długo opiera się jego zalotom.

W przededniu wybuchu II wojny światowej Kaszmira jest żoną Żyda - komunisty (wyjątkowo zapalonego do czerwonych idei, przygotowującego płomienne przedstawienia wychwalające nieomylność myśli komunistycznej), natomiast Maruszka wychodzi za mąż za Zygmunta, który następnego dnia wyrusza na front, gdyż na Polskę napadają wojska III Rzeszy. I tak rozpoczyna się wspólna trudna droga sióstr.

Historia sióstr opowiadana jest w formie książki pisanej przez córkę Maruszki - Magdalenę. "Dopisuje" ona historię na podstawie notatek, dzienników matki, wspomagając się również opowieściami, które przekazywała jej matka za życia. Częściowo losy Maruszki i Kaszmiry poznajemy z kart powstającej powieści, przeplatanej korespondencją mailową, którą Magdalena prowadzi ze swoim rodzeństwem - Olą i Markiem. Historia jest opowiadana w miarę chronologicznie, kolejni bohaterowie wprowadzani powoli, dokładnie opisywani. Nie ma chaosu, struktura została dobrze przemyślana. Opowieść jest snuta powoli, bez zbędnego pośpiechu, dużo emocji wyziera ze stron książki. Rzadko zdarza mi się to przy czytaniu, ale - tak! uroniłam łzę ...

Losy sióstr - dramatyczne, momentami tak dramatyczne, że nie można uwierzyć, że to spotkało wielu ludzi, naszych pradziadków, dziadków ... Zdumiewająca jest dla mnie siła tych dwóch kobiet, które rzucone w wir wydarzeń, nie poddawały się - razem, konsekwentnie, z ogromną siłą dążyły do celu - spokojnego życia. Obie straciły mężów podczas wojny - Maruszka owdowiała z dwójką dzieci - maleńką Olą i niewiele starszym Markiem. Pracą własnych rąk próbowały przetrwać kolejne zawieruchy - przemarsz wojsk nazistowskich, później radzieckich. Podróżowały przez Polskę, aby dotrzeć do majątku rodzinnego męża Maruszki - Zygmunta. Wiele miesięcy wyczerpującej podróży, aby zastać majątek przejęty przez Rosjan, którzy zamierzali w budynku dawnego pałacyku otworzyć szkołę. Ostatecznie, jak wielu uchodźców ze Wschodu, siostry osiadają na Zachodzie - w Zielonej Górze.

Historia jest przepełniona wieloma wątkami, interesującymi tak bardzo, że nie chciałabym za nic psuć Wam przyjemności czytania. Język autorki jest tak ciepły i sugestywny, że trudno uwierzyć, że od 1965 roku nie mieszka ona w Polsce. Każdy wątek, historia kolejnego bohatera to opowieść przyprawiona emocjami, zapachami, doskonałą charakterystyką, fleszami (lub jak to określiła Nina Terentiew w recenzji na okładce: ulotnymi wrażeniami). To sprawia, że książkę pochłania się z ogromną przyjemnością, mimo, że wydarzenia w niej opisane są smutne, dramatyczne. Małgorzata Kalicińska zwróciła z kolei uwagę, że my-współcześni, nadużywamy takich słów jak "dramat", "tragedia" i przeczytanie "Żniwa ..." uświadomiło jej, jak zagubieni potrafimy być w swoim egoizmie i takie historie są dla nas jak kamienie milowe. Dzięki nim odnajdujemy drogę w swoim egocentryzmie i mamy siłę do walki z naszymi problemami i problemikami.

Zdaję sobie sprawę, że nie jestem w stanie w pełni wyrazić swojego entuzjazmu o tej powieści. Polecam przeogromnie - spory kawałek bardzo dobrego pisarstwa, historia z krwi i kości, oparta na wydarzeniach z rodziny autorki. I nie tylko z rodziny autorki, bo wszyscy mieszkający w zachodniej części kraju możemy odnaleźć podobne historie w naszych rodzinach. "Żniwo gniewu" to opowieść, która uświadamia jak wielka siła drzemie w kobietach. To również historia o tym, że nie każdy Niemiec był nazistą, a Rosjanin komunistą. To powieść o wierności, skomplikowanej "polskości" i o siostrzanej miłości. Piękna i wzruszająca. Gorąco polecam!


Tekst ukazał się na blogu Bazgradełko


niedziela, 12 czerwca 2016

Eustachy Sapieha, Tak było... Niedemokratyczne wspomnienia





Niedemokratyczne wspomnienia?
Sapieha, Zamoyski, Potocki, Sobieski, Czartoryski, Radziwiłł, Lubomirski, Poniatowski – przywołujemy dziś tak miłe dla ucha nazwiska polskiej arystokracji. Etymologia nazwy elity społeczeństwa daje nam jasną wykładnię powinności arystokracji – aristos znaczy najlepszy, krateo – rządy. O przynależności do arystokracji decydowało pochodzenie, dziedziczenie tytułu i posiadanie dóbr. Bycie arystokratą skutkowało nie tylko wykorzystywaniem przywilejów, ale przede wszystkim spełnianiem obowiązków, jakie narzucała bardzo szeroko pojmowana służba społeczeństwu i Ojczyźnie. Eustachy Sapieha (1916 - 2004) zapewnia w autobiografii, że „Tak było…”, jednak w podtytule uzupełnia, iż są to jego „Niedemokratyczne wspomnienia”.

Przed zamkiem w Pszczynie  
Na zdjęciu z zamku w Pszczynie urzeka lista nazwisk
„modeli” na schodach: 
Sapieha, Radziwiłł, Zamoyski, Dzieduszycki.

„Tak było…”, i komu to przeszkadzało, Panie?

 



Demokracja czy ochlokracja?
Już starożytni Grecy (Platon, Arystoteles) wyróżnili trzy naturalne formy ustrojowe: monarchia – rządy jednostki, arystokracja – rządy mniejszości i politeja – rządy większości oraz trzy zdegenerowane formy tj. tyrania - rządy jednostki, oligarchia – rządy mniejszości i demokracja – rządy większości. Cieszy więc, że Eustachy Sapieha odżegnuje się od tej niemal ochlokracji (rządy tłumu), już w tytule książki, którą: „Pamięci tych, co odeszli, i tym, którzy po mnie z rodziny pozostaną” poświęca.

Dlaczego trzeba przeczytać tę autobiografię?
Aby ukształtować właściwe postrzeganie arystokracji polskiej trzeba przeczytać autobiografię Eustachego Sapiehy, gdzie wspomina on o mieszkaniu w Zakładzie Ossolińskich we Lwowie, któremu książę Lubomirski przekazał bibliotekę i zbiór obrazów jako zaczątek muzeum i galerii. W książce tej można przeczytać o kaplicy wybudowanej w stolicy Kenii Nairobi jako votum za ocalenie Eustachego Sapiehy z niewoli niemieckiej. Należy przeczytać jak księstwo Sapiehowie wytłumaczyli córkom, że „Noblesse oblige” stanowi zobowiązanie do szlachetności, i dlaczego własnoręcznie wykonane abażury ozdobiono herbami Lis i Leszczyc.


Herb Lubomirskich - Leszczyc
Herb Lubomirskich - Leszczyc
Herb Sapiehów - Lis
Herb Sapiehów - Lis


Zdobienie herbami rodowymi
Zdobienie herbami rodowym


Z Europy do Afryki
Eustachy Sapieha rozdziałom książki nadał tytuły zaczerpnięte z zawiłych etapów jego fascynującego życia. Poczynając od rozdziału Spusza1 autor zamknął opowieść swojego życia w ramach miejsca urodzenia. Przeprowadził następnie czytelnika przez pobyt w Wojsku i na Studiach, ukazał Szczęśliwe dni swoje i Ojczyzny zakończone we Wrześniu 1939 roku Niewolą niemiecką i sowiecką oraz przybliżył pracę z końmi w Grabau i przebywanie w Belgii. W drugiej części wspomnień, poświęconej Afryce, biograf opowiada o zarabianiu na życie w Tartakach, sprzedaży Złomu, poszukiwaniu Rubinów, by stać się White Hunter, organizatorem Fotosafari i współtwórcą Filmów i telewizji. Końcowym akordem biografii (i życia) jest nostalgiczna wizyta w Spuszy2.

Album zdjęć rodzinnych i reprodukcji

Wydawnictwo „Świat Książki” oddało do rąk czytelników publikację wyszlifowaną edytorsko, wydrukowaną na dobrym papierze i w eleganckich twardych okładkach. Bezspornym atutem tego tomu jest zamieszczony imponujący zbiór około dwustu fotografii dokumentujących opisywane przez autora fragmenty biografii jego i jego rodziny. Obok uproszczonych genealogii Sapiehów (ojciec) i Lubomirskich (matka) historyk rodu przybliżył czytelnikowi postaci rodziców: Eustachego Kajetana Sapiehy i Teresy z Lubomirskich.
„Oboje rodzice byli kwintesencją kultury europejskiej, znali jej języki, znali jej dzieła i pomniki, kochali się w pięknie, nauczyli nas kochać to wszystko i nauczyli nas kochać przyrodę, życie i jego radości, wpajali w nas poczucie odpowiedzialności i obowiązku”.
Interesującym elementem wizualnym publikacji są reprodukcje obrazów Andrzeja Łepkowskiego (ur. 1925r.) ukazujące myśliwskie obyczaje i tradycje polskiego ziemiaństwa. Z Andrzejem Łępkowskim (ur. 1922r.) łączy Eustachego Sapiehę taki sam tytuł książki: „Tak było…”, będącej wspomnieniami z obozu zagłady w Auschwitz.


rys. E. Czarnecki
rys. E. Czarnecki
mal. Andrzej Łepkowski
mal. Andrzej Łepkowski
rys. L. Maciąg
rys. L. Maciąg
 Reprodukcje rysunków z kampanii wrześniowej 1939 roku autorstwa L. Maciąga i z obozu jenieckiego autorstwa E. Czarneckiego dopełniają graficznego opracowania autobiografii Eustachego Sapiehy.

Creme de la creme Narodu
Zbiór wspomnień Eustachego Sapiehy urzekł mnie kunsztownym odtworzeniem atmosfery Starego Świata Wielkiej Polski, której pozbawili nas zaborcy pierwszego i siedemnastego września 1939 roku, świata którego już nie ma i nie będzie. Nie sposób opisać i skomentować wszystkich zalet tej publikacji, skupię się więc na kilku kwestiach, które w szczególny sposób przyciągnęły moją uwagę i zasługują na ocalenie od zapomnienia.
Na wielu kartach książki książę Sapieha wyjaśnia na czym polegało wypełnianie maksymy „Noblesse oblige” i jakie to miało znaczenie w praktyce. Wyjątkowa dbałość o wszechstronne wykształcenie młodego pokolenia (w tym nauka języków obcych i dobrych manier) podyktowana była nie tylko możliwościami intelektualnymi elity społeczeństwa, czy możliwościami finansowymi, ale służyć miała przyszłym zadaniom, jakie miały stanąć przed „creme de la creme” Narodu. Życie Eustachego Sapiehy pokazało, jak wiedza i umiejętności, nabyte w dzieciństwie i młodości, nierzadko ratowały życie i pozwalały zdobywać środki do utrzymania rodziny, gdy pozbawiono ją wszelkich dóbr i wypędzono z własnych majątków.

Konie, rubiny, polowania!
Książę Sapieha posiadane umiejętności masztalerskie i hipologiczne, handlowe oraz językowe wykorzystał po zakończeniu wojny przebywając w miejscowości Grabau. Kwalifikacje te pozwoliły mu na przejęcie tysięcy polskich koni z okolicznych stadnin, podporządkowanie administracji w mieście i poprawne ułożenie stosunków z przedstawicielami wojsk alianckich. Jak przystało na arystokratycznych potomków od najmłodszych lat uczono ich jazdy konnej i wdrażano do dyscypliny życiowej: „Wszyscy pięcioro jeździliśmy konno bardzo dobrze i codziennie o siódmej rano wyjeżdżaliśmy z rodzicami na spacer.” Rytuał ten powtarzał się nawet wtedy, gdy jako dorosłe już dzieci: „My wszyscy w dniu powrotu do domu wyjeżdżaliśmy z Mamą… i nigdy nie opuściliśmy ani jednego spaceru”.
W Afryce, do której autor trafił kilka lat po wojnie początkowo zajmował się produkcją i zbytem drewna, pozyskiwaniem i sprzedażą złomu oraz poszukiwaniami i handlem rubinami. Umiejętności handlowe zdobywał będąc praktykantem w żydowskiej firmie eksportowej w Warszawie. Eustachy Sapieha nie poprzestał jednak na „rubinowym” biznesie, ale dzięki teorii i praktyce nabytej podczas polowań, szczególnie celebrowanych w Rzeczypospolitej, zdobył w Kenii licencję zawodowego myśliwego i został White Hunter. Jak wspominał w książce przez pewien okres chętni na afrykańskie wyprawy snobowali się na „safari z polskim księciem”. Z czasem łowy z bronią w ręku Eustachy Sapieha zamienił na fotosafari i udział w filmach i programach telewizyjnych.


E. Sapieha - Polowanie
E. Sapieha - Polowanie
E. Sapieha w punkcie obserwacyjnym nad kopalnią rubinów
E. Sapieha w punkcie obserwacyjnym nad kopalnią rubinów







Chlebodawca czy krwiopijca? 

Stosunki między klasą posiadającą dobra a klasą pracującą w tych dobrach nie były takie jak chciała propaganda komunistyczna, tzn., według szablonu: wyzyskiwacz – wyzyskiwany. O innym ich zabarwieniu niech zaświadczą dwa przykłady wyjęte z sapieżyńskiej biografii. Dziewczyna kuchenna ze dworu przechowywała przez dwadzieścia lat zastawę porcelanową, którą uchroniła przed rabunkiem podczas wojny, bo „Wiedziałam, że wrócicie”. Czy tak postąpiłaby osoba wyzyskiwana, z poczuciem krzywdy od jaśniepaństwa?
W innym miejscu książki książę podczas pożegnalnej wizyty w majątku rodzinnym w Spuszy (obecnie na terenie Białorusi) spotkał starego człowieka, który z pełnym uszanowaniem powitał „To wy kniaź!”, a potem gdy ruszyli w drogę „chłop zdjął czapkę i patrzał aż do chwili, kiedy zniknęliśmy w lesie”. Ten człowiek widział księcia ostatnio przed 1939 rokiem, czyli blisko sześćdziesiąt lat wcześniej, ale szacunek do kniazia pozostał. Na zdobycie tego szacunku pracowały kolejne pokolenia Sapiehów. O ich przywiązaniu do ziemi i ludzi świadczą szczegółowe opis dworu, majątku, folwarków z ich mieszkańcami, traktowane jako rodzinne przedsiębiorstwo i jako siedziba związanych z nimi ludzi. Poznajemy zatem pracowników administracji dworu, służbę domową, pracowników rolnych, leśnych, gospodarstwa rybnego, tartaku, gorzelni, stadniny itd. Ci wszyscy ludzie i ich rodziny są przedstawieni przez księcia Sapiehę jako osoby niezbędne do funkcjonowania majątku i w związku z tym godne szacunku za ich pracę.

Fotki, fotki, fotki
I na zakończenie nieco refleksji na temat kilku fotografii z rodzinnego archiwum Sapiehów.
W pierwszej kolejności trzej bracia Sapiehowie: Eustachy, Lew i Jan prezentują się w latach 1926, 1938 i 1965. Między innymi dzięki takim zdjęciom Eustachy Sapieha mógł odtworzyć historię rodu opublikowaną w roku 1995 jako „Dom Sapieżyński”.


Sapiehowie 1965
Sapiehowie 1965
Sapiehowie 1926
Sapiehowie 1926
Sapiehowie 1938
Sapiehowie 1938

W pałacu w Przeworsku 1936 roku odbyło się złote wesele dziadków Lubomirskich - Andrzeja i Eleonory z Husarzewskich. Do fotografii z jubilatami stanęło ich piętnaścioro wnuków!

Przed pałacem w Przeworsku

   Cała biografia Eustachego Sapiehy dowodzi, że w szerszym wymiarze reguła „noblesse oblige” oznacza poszanowanie historii ojczyzny, stawanie do walki w obronie ojczyzny oraz rzetelną pracę na rzecz ojczyzny. W wymiarze węższym zasada „noblesse oblige” wymaga obrony słabszych czy starszych, opieki nad dziećmi i małżonkami, obrony wiary, naturalnie w połączeniu z dobrymi obyczajami.

Najbardziej przejmująca w całej książce jest relacja księcia z wizyty w spuszańskim gnieździe po niemal sześćdziesięciu latach, gdzie jak uprzedzał napotkany stary człowiek: "folwark rozkradli, spalili, zaorali, administracją też zrabowali i spalili... pałacu też nie ma, też rozkradli i spalili".


Książę Eustachy Sapieha
Książę Eustachy Sapieha
Eustachy Sapieha w salonie w Spuszy
Eustachy Sapieha w salonie w Spuszy











„Siedemdziesiąt pięć lat temu, w 1924 roku, tu był salon, w którym Amerykanki uczyły nas tańczyć charlestona. Okazało się, że siedemdziesiąt pięć lat nie wystarczy na wyleczenie tego bólu w piersiach…

Wracajmy…”


Tekst ukazał się na blogu Czytam Po Polsku



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...