sobota, 26 marca 2016

Wielkanoc na Kresach


Źródło




„Wielkanoc to było jedno wielkie obżarstwo. Na dwa tygodnie przed świętami zaczynały się już przygotowania. Klucznica i fraucymer oraz kucharz mieli pełne ręce roboty. Oprócz szykowania rozmaitych mięsiw, najwięcej roboty przysparzał wypiek bab wielkanocnych, których musiało być kilka rodzajów: pety netowa, szafranowa, tiulowa, parzona oraz cała masa mazurków. Przyrządzanie bab wielkanocnych było czymś zupełnie innym niż pieczenie ciast obecnie.

Baby piekło się w piecach do chleba, które miały palenisko z półkolistym sklepieniem. Rozpalało się drewnem i paliło ognisko z przodu. Gdy sklepienie było wystarczająco rozgrzane, wstawiało się formy z ciastem i zamykało otwór odpowiednią zastawą. Formy do bab wykonane były z blachy, miały kształt walców wysokich na czterdzieści do pięćdziesięciu centymetrów. Do wyrabiania ciasta służyły specjalne drewniane niecki zrobione z jednego kawałka grubego pnia, wewnątrz ślicznie wyżłobionego i wygładzonego , a z zewnątrz wystruganego. Były lekkie, wygodne do mycia i przenoszenia. Dwie dziewczyny stawały naprzeciw siebie, wbijały do niecki kopę żółtek, białka odrzucały do garnka czy miski. Przez pół godziny bez przerwy dłońmi ubijały tę kopę jaj. Gdy żółtka zaczynały trochę gęstnieć i bielały, klucznica dodawała cukier, a dziewczyny znowu ubijały pół godziny żółtka z cukrem. Dopiero do tej ubitej masy wsypywano mąkę. Mam wrażenie, że na kopę żółtek brano mniej więcej dwa funty mąki. Znowu całą godzinę mieszano. W końcu dodawano drożdże, roztopione masło, zapachy i znów pół godziny mieszano ciasto.

Następnie całą zawartość niecek okrywano bardzo starannie w ciepłym miejscu i mniej więcej po godzinie rośnięcia wlewano do dobrze wysmarowanej masłem formy do jednej trzeciej wysokości. W formach ciasto rosło dalej. Gdy już dobrze podrosło, wstawiano je do gorącego pieca. Z kopy żółtek wychodziły dwie baby, pety netowa tylko jedna.

Największą sztuką było wydobycie upieczonych bab z formy! Układano je na przykryte prześcieradłami poduszki, a potem lekko i bardzo ostrożnie turlano aż do ostygnięcia. Tę ostatnią czynność wykonywano po to, by uniknąć zakalca, ciasto bowiem było tak delikatne, że po wyjęciu z pieca bardzo łatwo mogło opaść. Robienie bab było pracą naprawdę nie lada. Dwie pary dziewcząt często zmieniały się Baby były świetne, a znakomity ich smak mogą znać jedynie ludzie, którzy kiedykolwiek jedli coś podobnego. Dzisiejszych bab nikt by podówczas nie tknął. 

Białek, które pozostawały, używało się do wypieku ciasta z razowej pszennej mąki z dodatkiem cukru, tłuszczu i korzeni. Był to ulubiony przysmak ludowy, zwany paschą (rosyjskiej paschy z sera na Kresach nie znano).

Mazurki stanowiły nieodzowny przysmak stołu wielkanocnego. A więc mazurek królewski, cygański, chlebowy, anielski, daktylowy, pomarańczowy, cytrynowy, bakaliowy, wodny – te były obowiązkowo.
Oprócz ciast i mazurków stół wielkanocny zastawiony był mięsiwem. Podawano dwa rodzaje szynek: jedna – marynowana i tylko wędzona, druga – peklowana, gotowana. Rolada z prosięcia, prosię pieczone z pięknie zrumienioną skórką i z chrzanem w pyszczku. Pieczona ćwiartka cielęciny, kilka rodzajów kiełbas (jedna – koniecznie pieczona) i salcesonów, indyk, perliczki. Naturalnie były w dużych ilościach gotowane jaja na twardo oraz piękne pisanki dla ozdoby. 

Do mięsa podawano kilka rodzajów sosów. Najważniejsze to tatarski, kaparowy, szczypiorkowy, chrzanowy i kumberland. 

Stół ze święconym stał osobno, nakryty białym obrusem, udekorowany barwinkiem i kwiatami, głównie hiacyntami. Całe święcone ułożone było na półmiskach niekrajane, tylko wszystko w całości. Jedne baby miały lukrowane głowy, obsypane kolorowym jakby maczkiem, inne, w naturalnej krasie, stały na straży stołu, a przed nimi na półmiskach mięsiwo. Szynki miały misternie nadkrojoną skórę i na słoninie wetknięte goździki z barwinkiem. Cielęcina zaś była kunsztownie pokryta ciemną galaretką z bulionu. 

W Wielką Sobotę przyjeżdżał ksiądz proboszcz i z namaszczeniem, odmawiając odpowiednią modlitwę, suto kropił stół święconą wodą. Rytuał wymagał, by stały na nim sól i pieprz oraz butelki z winem. Wielka Sobota była wtedy jeszcze postem ściśle przestrzeganym i wszyscy musieli czekać cierpliwie do niedzieli. Rano w pierwszy dzień świąt do śniadania krajano wędliny i ciasta, ale właściwie dzielenie się święconym jajkiem i składanie życzeń oraz spożywanie smakowitych dań odbywało się przy głównym posiłku – w południe. Mama i niektórzy domownicy chodzili na rezurekcję, a reszta na sumę i dopiero po powrocie z kościoła odbywała się uczta. Na podwieczorek przyjeżdżał proboszcz, który bywał u nas częstym gościem i bardzo lubił grać w modnego wówczas winta. Preferans wychodził już z mody, a o brydżu nikt jeszcze nie śnił.

Młodzież niecierpliwie wyczekiwała drugiego dnia świąt i szykowała się do dyngusa. W Kumanowicach śmigus był w pewnym stopniu ograniczony, wolno było oblewać się tylko w pokojach sypialnych, ale tak by służba nie miała zbyt dużo roboty ze zbieraniem wody. Do dziewiątej rano musiało być po wszystkim, bo czekało śniadanie, na które trzeba było się stawić, potem zbierano ze stołu i tylko gdzieś ukradkiem lokaj Stanisław litował się nad maruderami…

O ile Boże Narodzenie najczęściej spędzaliśmy w Kumanowicach, to na Wielkanoc całym dworem, bez względu na liczbę gości, jechało się do Luliniec, do rodziców mamy. W Lulińcach był duży dom, pałac, który pradziad zaczął budować w 1860 r. Nie zdążył wykończyć go w całości, gdyż w 1863 został zresztowany przez władze carskie i zesłany na Sybir. Pałac więc miał jedną stronę jakby obciętą, zakończoną gładką ścianą, pomimo to mieścił w sobie dwa duże salony i wiele pokojów.

Zjazdy bywały duże i zabawy taneczne miały wielkie powodzenie. Śmigus w Lulińcach to była orgia wody lanej po całym parterze domu, gdzie mieściły się wszystkie gościnne pokoje i ogromny hol. Beczkami przywożono wodę, wprost pod okna, a walka niewiast z płcią brzydką była bezlitosna, bez różnicy wieku, służba brała też czynny udział. Fraucymer pomagał paniom, a męska służba wspierała wiernie mężczyzn.”

Helena Kutyłowska, Wspomnienia z Podola 1898-1919, s. 36-39






środa, 23 marca 2016

Rok Sienkiewicza: "Ogniem i mieczem"

Na zdjęciu: Kamieniec Podolski — miasto i zamek w płd.-zach. części Ukrainy, ok.140 km na południe od Tarnopola i Zbaraża; naturalna twierdza w zakolu rzeki Smotrycz opierała się oblężeniom tureckim i kozackim aż do 1672 r.; po panowaniu tureckim (1672–1699) pozostał w Kamieńcu muzułmański minaret przy katedrze św. Piotra i Pawła.



Henryk Sienkiewicz w roku 1901 w liście do autora "Herbarza polskiego" odwołał się do "najważniejszego dokumentu" z dziejów rodu, jaki posiadał. To rozkaż króla Zygmunta III oświadczający, iz pułkownik Piotr Oszyk Sienkiewicz, komendant Kamieńca Podolskiego - w roku 1589 "z Tatarami mężnie i wzorowo walczył" (Barbara Wachowicz w: Siedziby wielkich Polaków, Świat Książki, Warszawa 2015, s. 482)


 

[...] nie wolno jest chrześcijaninowi w moc Bożą wątpić, a obywatelowi więcej nad swym własnym niż nad ojczyzny nieszczęściem płakać, gdyż prywata to jest swego rodzaju mieć więcej łez dla siebie niż dla publiki — i więcej swego kochania żałować niż klęsk powszechnych (Henryk Sienkiewicz, Ogniem i mieczem).
 
Wróg najgorszy to nie Chmielnicki, ale nieład wewnętrzny, ale swawola szlachty, ale szczupłość i niekarność wojska, burzliwość sejmów, niesnaski, rozterki, zamęt, niedołęstwo, prywata i niekarność — niekarność przede wszystkim. Drzewo gnije i próchnieje od środka (Henryk Sienkiewicz, Ogniem i mieczem).

Każdy służy ojczyźnie jak rozumie; niechże Bóg sądzi intencje (Henryk Sienkiewicz, Ogniem i mieczem). 

Zapomnieli już ludzie śmiać się w tej Rzeczypospolitej, jeno jęczą jako ten wicher w kominie (Henryk Sienkiewicz, Ogniem i mieczem).
 



 Czas najwyższy zainaugurować na swoim blogu Rok Sienkiewicza! Wróciłam zatem do Trylogii, a jakże! Najpierw oczywiście do Ogniem i mieczem. Dalibóg ponowna lektura (przeplatana gawędami Barbary Wachowicz o pisarzu)  dostarczyła licznych wzruszeń, na przykład "za grdykę mnie trzymała" scena śmierci Podbipięty i jego pogrzebu. Śmiech wywoływały fortele i mowy jowialnego Zagłoby. Nie przeszkadzała mi konwencja pomieszania realizmu z baśniowością (czego najlepszym wyrazem jest postać czarownicy Horpyny) oraz w pewnej mierze idealizowania.


niedziela, 20 marca 2016

Dwór w Oziatach

137. Oziaty. Front dworu przed 1914 r.
Pierwotnie nazwa wsi Oziaty brzmiała Wereszczaki. Tak też ją aż do drugiej wojny światowej nazywała miejscowa ludność. Być może, iż było to gniazdo rodziny Wereszczaków, do której Oziaty należały w XIX w., a zapewne i wcześniej. Jako posag Julii z Wereszczaków (1856-1918), zamężnej najpierw z Walerym Zadarnowskim, a następnie jego bratem Jerzym, Oziaty przeszły na dom Zadarnowskich.


Z drugiego małżeństwa Julia Zadarnowska miała troje dzieci: Zofię, Kazimierza, (zm. 1939 w więzieniu w Kobryniu) i Stanisława (zm. w 1913 r.). Ponieważ Zadarnowscy posiadali nad rzeką Muchawiec dwa majątki, Bogusławicze i Sawickie, Oziaty odziedziczyła ich siostra Zofia Stebelska (zm. w 1940 r.). W 1933 r. przekazała ona majątek swej córce Marii ze Stebelskich Mohlowej, żonie Andrzeja (zamordowanego w Katyniu). Przed 1939 r. dobra Oziaty zajmowały powierzchnię 600 ha, w tym 400 ha ziemi ornej, zaś 200 ha podmokłych łąk[1]

Prawdopodobnie z drugiej połowy XVIII w. pochodził istniejący w Oziatach staropolski, modrzewiowy, dziewięcioosiowy dwór parterowy, z trójosiową częścią środkową, podwyższoną o piętro, zwrócony frontem na południe. Stał on na podmurówce o rzucie prostokąta. Parterowe części miał nie wyprawione, środkową natomiast pokrytą jasnym tynkiem. Występował przy niej portyk o czterech murowanych, szeroko rozstawionych kolumnach, zwieńczony trójkątnym, spłaszczonym, gładkim szczytem. Na wysokości piętra portyku mieścił się balkon.
Niezbyt wielkie, każde o sześciu kwaterach okna po obu stronach portyku zaopatrzone były w lakierowane na kolor biały okiennice. Od tyłu wzdłuż całego budynku ciągnęła się weranda obrośnięta dzikim winem. Przy obu krótszych ścianach znajdowały się późniejsze dobudówki. Dwór nakrywał wysoki, czterospadowy dach pobity gontami. 

skan z książki Romana Aftanazego
Wnętrze dworu bez przybudówek miało dwanaście różnej wielkości i kształtu pomieszczeń ze ścianami tynkowanymi i malowanymi na jasne jednolite kolory. Od strony zajazdu mieściła się sień szerokości portyku, ale czasem nie sięgająca do osi wzdłużnej domu. W sieni na prawo znajdowały się kręcone schody, prowadzące do jedynego obszernego pokoju na piętrze. Tę samą szerokość, co sień, ale od strony ogrodu, zajmował wielki, prostokątny salon z drzwiami na osi. Podobnie jak sień posiadał on oszklone drzwi i dwa okna wychodzące na werandę. Po prawej stronie sieni i salonu mieściły się dwa pokoje kształtu zbliżonego do kwadratu. Z nich frontowy służył jako mieszkalny, zaś tylny jako salonik mniejszy. Trzy pomieszczenia usytuowane wzdłuż ściany wschodniej miały przeznaczenie mieszkalne i gospodarcze. Do przedpokoju i salonu z lewej strony przylegała wielka, podłużna sala jadalna, zajmująca całą szerokość dworu, o dwóch oknach wychodzących na południe i dwóch na północ. Z trzech pokoi mieszczących się przy ścianie zachodniej, narożny północno-zachodni służył jako kredens, zaś dwa pozostałe jako mieszkalne. Większość pokoi miała gładkie posadzki parkietowe i piece ze starych kafli w kolorze kawowym i ciemnoróżowym. W sali jadalnej, saloniku i przylegającym do niego pokoju frontowym znajdowały się też murowane kominki.

Urządzenie ruchome dworu zrabowane zostało lub zniszczone w czasie pierwszej wojny światowej. W okresie międzywojennym Oziaty miały tylko kilka ocalałych przedmiotów, w tym stary fortepian,  dwa łóżka biedermeierowskie oraz jesionowe biurko z klapą i szufladkami. Ocalała też jedna stara szafa, pełna książek, a wśród nich wydanie drezdeńskie Pana Tadeusza z 1834 r.

skan z książki Romana Aftanazego

Dom otaczał niezbyt rozległy, ale pełen starodrzewia ogród krajobrazowy. Do dworu wiodła szeroka aleja, wysadzana sędziwymi dębami i bukami. Dochodziła ona do głównej, drewnianej bramy wjazdowej o dwóch słupach nakrytych daszkiem, umieszczonej w żywopłocie. Pomiędzy bramą a portykiem rozciągał się gazon z klombem kwiatowym pośrodku. W pobliżu bramy, po lewej stronie wjazdu, stał również z modrzewiowego drewna zbudowany spichlerz z podcieniem o dziesięciu filarach, połączonych górą arkadami. Miał on rzut szerokiego prostokąta, kryty zaś był wysokim, gładkim dachem naczółkowym. Po prawej stronie wjazdu, bliżej domu, wznosiła się modrzewiowa oficyna z ganeczkiem o dwóch murowanych filarach, ostatnio oszklonym, podobnie jak spichlerz z wysokim gontowym dachem. Wewnątrz mieściła sień, siedem pokoi mieszkalnych oraz kuchnię z piecem chlebowym.

138. Spichlerz dworski ok. 1930 r.

Do portyku ponadto prowadziły dwie dalsze bramy wjazdowe: jedna od strony wschodniej, druga od zachodniej. W pobliżu frontowych i tylnych naroży domu, przy kępach bzu, rosły stare, strzeliste, zamierające już ostatnio świerki. Za domem znajdował się właściwy ogród spacerowy, otoczony kanałem z malowniczą wysepką. Jako przedłużenie zasadzonej na osi dworu głównej alei wjazdowej, szeroka aleja świerkowa wiodła od dworu do pochodzącej już z końca XIX w., podobnie jak inne budynki drewnianej 
k a p l i c y  domowej. Stała ona przy poprowadzonej równoległe do tylnej elewacji domu  innej alei, łączącej ze sobą dwa szpalery lip, wychodzące od grup świerkowych. Wewnątrz kwater zamkniętych alejami regularnymi rosły pojedyncze drzewa, w tym prastary dąb. Tylna część ogrodu łączyła się bezpośrednio z sadem owocowym. Dwór w Oziatach, choć obrabowany, ocalał w czasie pierwszej wojny światowej. W czasie drugiej spalony został w 1943r.

[1] Wszystkie dane dotyczące dworu w Oziatach pochodzą od ostatniej właścicielki, Marii ze Stebelskich Mohlowej.

Źródło:
Aftanazy Roman, „Dzieje rezydencji na dawnych kresach Rzeczypospolitej”, wydanie drugie przejrzane i uzupełnione, tom 2, Województwa  Brzesko-litewskie, nowogródzkie, Wydawnictwo Zakład Narodowy imienia Ossolińskich, Wrocław, Warszawa, Kraków, 1992r.,  s. 104-106

Wpis pochodzi z bloga: Zadarnowo i okolice

czwartek, 17 marca 2016

Agnieszka Lewandowska - Kąkol, Siostry





Powieść Agnieszki Lewandowskiej-Kąkol Siostry jest oparta na autentycznych życiorysach. To dramatyczna lekcja historii ukazana przez pryzmat ludzkich losów. Literacka podróż od Kresów po Kanadę stanowi znakomity materiał na film.

Często narzekamy na naszą szarą codzienność. Szukamy dziury w całym. Błahe problemy nieraz urastają do niebotycznych rozmiarów. Trudno nam odnaleźć pozytywne aspekty życia w zwyczajności, przeciętności. Dlatego warto czasem sięgnąć po książkę, czy film, które opowiedzą nam taką historię, że docenimy to, czym uraczył nas los, w jakich czasach przyszło nam żyć. Nie chcielibyśmy doświadczyć tego, co spotkało bohaterów poznanej opowieści. Wtedy porównanie wypadnie na naszą korzyść.

Do książek pomagających docenić nasze „tu i teraz”, a także niosących w lekcję historii pokazanej przez pryzmat ludzkich losów, należy powieść Agnieszki Lewandowskiej-Kąkol Siostry, opatrzona wymownym podtytułem Kresy. Zsyłka. Wielki świat.

Autorka z wykształcenia jest muzykologiem i dziennikarzem, współpracowała z redakcją muzyczną Polskiego Radia, z „Tygodnikiem Kulturalnym” i „Przeglądem Powszechnym”. Interesuje się na losami Polaków zamieszkałych przed II wojną światową na Kresach Wschodnich, czego świadectwem jest chociażby powieść Niezłomna. Zachowała godność w łagrach – o Annie Górskiej. Lewandowska – Kąkol wydała również zbiór rozmów z kompozytorami Dźwięki, szepty, zgrzyty.

Wróćmy jednak do Sióstr…

Fabuła powieści wydaje się dość prosta. Pochodzące z Kresów, z Lwowa Barbara, Ludmiła i Helena wraz z matką zostają zesłane do Kazachstanu, gdzie egzystują i pracują w trudnych, nieludzkich warunkach. Siostrom przypada w udziale los naznaczony biedą, dramatycznymi rozstaniami, walką o przetrwanie, wędrówkami zesłańców, wojskowymi epizodami. Barbara wychodzi za mąż za Jurija, Rosjanina, który ją ocalił. Potem sama dźwiga na barkach dom, utrzymanie rodziny, zostaje „przodowniczką pracy”. Ludmiła i Helena, po ogłoszeniu amnestii, wyruszyły w drogę. Najpierw do Turkiestanu. Tułaczka wiodła przez Iran, Palestynę, Afrykę. Kanada – okazała się rajem dla niektórych. Po wielu latach zaistniała szansa na spotkanie sióstr w stolicy Polski. Czy doszło do skutku? Czy siostrom, mówiąc krótko – udało się w życiu? Czy poddane próbie więzi rodzinne przetrwały? O tym, dowiemy się z lektury, do której zachęcam.

Powieść nie jest zbyt obszerna, ale jakże bogata w treść. Napisana została w stylu „reporterskim”, bez zbędnych ozdobników, rozbudowanych opisów. Bardzo konkretnie, rzeczowo, autentycznie. Inaczej być nie mogło, skoro fabuła opiera się na prawdziwych życiorysach, natomiast Agnieszka Lewandowska-Kąkol ma już w swoim dorobku opowiadania i reportaże o tematyce kresowej (Na skraju piekła. Opowiadania i reportaże z Kresów). Z „bliska” więc zna ten fragment historii i relacje osób, które go przeżyły.

Autorka posłużyła się retrospekcją. Czytelnik towarzyszy Barbarze w pełnej komplikacji pociągiem z głębi Rosji do Warszawy. Stopniowo, wraz ze wspomnieniami kobiety, cofamy się do wydarzeń sprzed 30 lat, do czasów wojennej zawieruchy. Śledzimy wątki sióstr, przeżywamy wraz z nimi wiele dramatów, obserwujemy wiele tragicznych scen. Niestety, to nie efekt bujnej wyobraźni. To prawda odziana w fikcyjny płaszczyk. Znakomity materiał na barwny i pasjonujący film.

Po przeczytaniu tej książki pozostaje niedosyt. Znak zapytania – co dalej? Smutne, gorzkie przekonanie, że takie historie się zdarzały. Nieważne, czy to były Helena, Basia, Ludmiła, one są tylko przykładami losów ludzi zesłanych w czasie wojny do pracy w ZSRR, szukających domu i sensu życia po odzyskaniu wolności.

Siostry to literacka podróż od Kresów, przez Rosję, Iran, Afrykę, Kanadę, ku ojczyźnie. Autentyczna opowieść o trudnych wyborach, decyzjach, relacjach. To książka dla osób poszukujących niebanalnej prozy, opartej na faktach, nielukrowanej, mocno osadzonej w historii, skupionej na dziejach jednostek. Mimo poważnej, trudnej, bolesnej tematyki, ma w sobie pewną lekkość. Toteż nic dziwnego, że jej czytanie wciąga i budzi w odbiorcy emocje, a także stawia przed nim pytania, na które nieraz po prostu nie ma odpowiedzi.

Warto sięgać po takie książki, by uświadomić sobie parę spraw. Polecam.



Tekst oryginalny ukazał się na łamach Życie i pasje

 


piątek, 11 marca 2016

Monika Agopsowicz, Kresowe Pokucie. Rzeczpospolita ormiańska








Monika Agopsowicz wywodzi się z rodziny ormiańskiej, od wieków osiadłej na południowo-wschodnich kresach II RP, a wcześniej cesarstwa austro-węgierskiego. W swojej książce podjęła się dzieła niezwykłego: na podstawie dokumentów i pamiątek rodzinnych postanowiła przybliżyć współczesnemu czytelnikowi świat polskich Ormian żyjących na tych właśnie terenach, tzw. Pokuciu. Autorka przypomina nam ten świat, niemal kompletnie zapomniany, a przecież tak bogaty.

Książka zaczyna się w 1880 roku w Kołomyi, kiedy to na Pokucie zawitał cesarz Franciszek Józef I objeżdżający podległe mu prowincje. Aleksander Grzegorz Agopsowicz, dość porywisty przodek Autorki, miał również udział w przygotowaniu atrakcji na przyjazd Jego Cesarskiej Wysokości, niezupełnie jednak zgodnej z oczekiwaniami miejscowego establishmentu. Dwie następne odsłony, to lata 1914 i 1928 w okolicznych majątkach polskich Ormian i czwarta, ostatnia to 1937 rok — koronacja obrazu Matki Boskiej z ormiańskiego kościoła w Stanisławowie i okres wojny. Końcówka książki to migawki z zagłady tego świata. Między innymi zawarta jest tu relacja naocznego świadka o pobycie na Pokuciu Prezydenta RP, Ignacego Mościckiego, w otoczeniu świty tuż przed przekroczeniem granicy z Rumunią 17 września 1939 r. Dodam, że to świadectwo może tylko potwierdzić kompletną nieudolność i oderwanie od realiów ówczesnych elit rządzących Polską, co było jednym z elementów tragedii 1939 r.

Cechą charakterystyczną mniejszości ormiańskiej było z jednej strony przywiązanie do polskości i jej kultury, z drugiej zaś pielęgnowanie własnej tradycji i zwyczajów, bujnie się rozwijających zwłaszcza od II połowy XIX wieku, gdy nastąpił rozkwit kultury ormiańskiej. Wierność Ormian ideałom Rzeczpospolitej znalazła potwierdzenie w pracy i walce na rzecz niepodległości Polski. Ormianie, o których pisze Monika Agopsowicz nie byli jedynie uzdolnionymi handlarzami, jak zwykło się ich niekiedy określać. To byli ludzie pielęgnujący związki rodzinne i tradycję obu ojczyzn.

Wielu z nich było również właścicielami ziemskimi, borykającymi się z wieloma problemami finansowymi, zwłaszcza w okresie II Rzeczpospolitej. Na skutek krótkowzrocznej polityki ówczesnych władz nie oferujących żywiołowi polskiemu i ormiańskiemu (który jako jedyna z mniejszości był wierny polskości) żadnego wsparcia finansowego na podtrzymanie ich obecności na Kresach. Ormiańscy ziemianie zmuszeni byli wyprzedawać swoje majątki, na te tereny wkraczał żywioł żydowski i ruski podatny na propagandę komunizmu i idee nacjonalizmu ukraińskiego, a polskie wysepki stawały się coraz bardziej osamotnione, co miało wpływ na wydarzenia w czasie II wojny światowej i zagładę polskiego żywiołu na tych terenach.

Forma literacka tej książki jest dość specyficzna. Z jednej strony mamy tu zarys historii rodzinnej, z drugiej zaś pewne fragmenty stanowią fabularyzowany zapis niektórych historii rodzinnych z udziałem przodków Autorki. Przyznam, że nie byłam w stanie rozeznać się w koligacjach rodzinnych osób występujących na kartach książki, choć dla bardziej zainteresowanych jest to możliwe dzięki dołączeniu do książki drzewa genealogicznego rodzin pojawiających się w książce. Do książki dołączona jest również płyta z filmem zawierającym zapis wspomnień członków rodziny Moniki Agopsowicz. Atutem wydawnictwa jest również bogata bibliografia oraz indeks osób.

Ważny jest klimat tej opowieści uświadamiający czytelnikowi, jak bogaty duchowo i kulturalnie był ten zapomniany świat pokuckich Ormian, czy też Polaków pochodzenia ormiańskiego, których los skazał na niedolę i poniewierkę. Ta książka uzmysławia też nam, jak bogate i różnorodne było nasze dziedzictwo wynikające z istnienia wielonarodowej i rozległej Rzeczpospolitej. Warto o tym pamiętać.

Książka jest niewątpliwie warta uwagi, odsłania przed nami zapomniane karty historii i nieprzypadkowo została uznana za najlepszą Książkę Historyczną 2014 roku.
 
 
Tekst ukazał się na blogu Notatnik Kaye
 
Autor: Monika Agopsowicz
Wydawnictwo: LTW
Rok wydania: 2014
Liczba stron: 350
 
 
 

wtorek, 8 marca 2016

Piękna minipowieść o trzech wilniankach rzuconych przez wojnę w daleki świat

Z roślinami sprawa jest prosta. Zasadzone trwają w tym samym miejscu niezmiennie przez lata. A ludzie? Wciąż ich gdzieś gna, a potem okazuje się, że choć tyle widzieli, doświadczyli, przeżyli, najlepiej czują się tam, skąd wyruszyli. Często udają, że dotarli do swojego raju, a tak naprawdę, pławiąc się w nim, wciąż myślą o początku drogi. Kiedy zaś wrócą do macierzy, znów żal im wyimaginowanych szczytów marzeń. Po co to całe kręcenie się w koło? A może właśnie te powroty są najistotniejsze, może to one stwarzają nam szansę, byśmy mogli cokolwiek zrozumieć z zawiłości życia? 
(Agnieszka Lewandowska-Kąkol, Siostry. Kresy. Zsyłka. Wielki świat, Fronda, Warszawa 2016, s. 156-157)


"Siostry" to olśniewająca kunsztem językowym, formą i fabułą mikropowieść, której kanwą stały się autentyczne fakty zaczerpnięte z naszych najnowszych dziejów. Elegancka pod każdym względem, jednak nie do końca glamour, gdyż jej najważniejszym tematem jest okrutna dwudziestowieczna Historia. To niewątpliwie powieść, a nie typowa książka popularyzująca skomplikowaną historię Kresów czy fabularyzowana opowieść oparta na prawdziwych życiorysach, choć podtytuł sugeruje tak tę publikację klasyfikować. Nie spodziewałam się, że w tej skromnej objętościowo książce znajdę tyle emocji, głębokich treści, poruszających wątków, świetnie zarysowanej psychologii prawie wszystkich postaci i znakomicie ukazanego ich kosmosu wewnętrznego.


Głównymi bohaterkami powieści są kresowianki – wilnianki. Trzy siostry, niczym u Czechowa. Różniące się charakterem, spojrzeniem na świat, temperamentem i urodą. Najstarsza z nich, Barbara, na stepach kazachstańskich zakochuje się w Juriju, Rosjaninie, który bardzo jej pomagał, a nawet ocalił życie w sowieckim obozie, w którym, o ironio, on, Rosjanin, również został osadzony. Mimo to mówił, że kocha Rosję, z czego siostry kpiły, nie mogąc go zrozumieć. Pełna rozterek wewnętrznych i wyrzutów sumienia Barbara decyduje się rozstać z siostrami po ogłoszeniu amnestii i rozpocząć nowe życie w Stalingradzie z „wrogiem”, jak powie o jej wybranku oburzona Helena („We wrogu się zakochać?”). 


Ludmiła i Helena wsiądą zaś razem do pociągu mającego ich wywieźć z domu niewoli, ale w trakcie postoju jedna z nich opuści wagon w celu poszukania pożywienia i nie zdąży już z powrotem do niego wsiąść. Ludmile udaje się z formującą się właśnie pod dowództwem gen. Władysława Andersa Armią Polską dotrzeć do Taszkentu. W stolicy Uzbeckiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej dotknie ją amnezja. Następnie zdoła opuścić granice łagrowego kraju i przypłynąć statkiem parowym do Persji, do Pahlevi, gdzie przebywała mniej więcej w tym samym czasie jej młodsza siostra, o czym obydwie wtedy nie wiedziały. Kolejnym przystankiem będzie Teheran, gdzie zlecono jej prowadzenie kursu samochodowego, a potem wysłano na kurs angielskiego do Palestyny, gdzie zostanie Komendantką Kobiecej Kompanii Transportowej. Dobrze zapowiadającą się karierę oficerską przerwie poważny wypadek motocyklowy. Natomiast Helena, po przymusowej rozłące z Ludmiłą, znajdzie się w Turkiestanie, gdzie w jednym z tysięcy kołchozów ukończy kurs traktorzystek. Dowie się wtedy, że odnalazła ją Armia Polska, do której zgłosiła się razem z Ludmiłą przed przypadkowym rozstaniem. Przedrze się z armią najpierw do Iranu, potem do Persji, by po wojnie osiąść na stałe w Kanadzie, gdzie skończy z wyróżnieniem studia medyczne i rozpocznie pełną sukcesów karierę naukową.

W trakcie długiej i najeżonej trudnościami tułaczej wędrówki obydwie siostry przebyły ciężkie choroby, musiały radzić sobie z licznymi niespodziewanymi wyzwaniami, przeżyły wiele przygód. Ludmiła w afrykańskim pozna swoją pierwszą miłość. Zakocha się w gburowatym komendancie osiedla, którym okaże się… Litwin również mieszkający przed wojną w Wilnie. Jednak szczęście nie będzie jej pisane, gdyż wkrótce straci ukochanego, który zostanie zaatakowany przez… krokodyla.

Przemierzamy razem z siostrami szlak niezwykłej wędrówki – od wielokulturowego Wilna, przez Kazachstan, Turkiestan, Uzbekistan, Persję, Rodezję, po współczesną Rosję i Kanadę, by znaleźć się na pewien czas w Polsce, ale już nie takiej, o jakiej marzyły, gdyż bez ukochanego Wilna w jej granicach. Jest to barwna, pełna nostalgii opowieść o życiu wyjątkowych kobiet: ich kresowych korzeniach rodzinnych, szczęśliwym dzieciństwie spędzonym w Wilnie, dojrzewaniu na obczyźnie, w trudnych wojennych, a potem emigracyjnych warunkach, młodzieńczej fascynacji poznawanymi miejscami, pełnej porażek lub sukcesów powojennej rzeczywistości dorosłości i krótkich powrotach do kraju po latach spędzonych przez Ludmiłę i Helenę w Kanadzie, a przez Barbarę w (post)komunistycznej Rosji. A w przypadku dwóch spośród sióstr - o nieudanym spotkaniu po długiej, bo od czasów wspólnej ucieczki ze Związku Sowieckiego, rozłące… Wszystko to jest opowiedziane przez autorkę z taką prostotą i delikatnością, że książka porusza i świdruje do głębi.

Temperatura emocjonalna powieści jest różna w zależności od planu czasowego, gdyż autorka je miesza, co stanowi celowy i udany zabieg. Momentami utwór cechuje optymizm i zawadiacki pokaz potęgi życia wbrew wszelkim przeciwnościom, a czasami wkrada się nastrój przygnębienia, zagrożenia, smutku, gdyż bohaterki przeżyły niemało dramatów: uwięzienie ojca w Wilnie, wywózkę do Kazachstanu, śmierć matki na zesłaniu, a po podpisaniu w 1941 roku układu Sikorski–Majski sześcioletnią tułaczkę wojenną. Los – czasami brutalny, czasami łaskawy – obdarzył ich hojnie, dobrem i złem, a one przyjmowały te dary, jak umiały najlepiej – i w ciepłym wileńskim domu rodzinnym, i na potwornie ciężkiej zsyłce w Kazachstanie, i w pracy naukowej, i we własnym z trudem zdobytym mieszkaniu na emigracji. Wśród ludzi i w samotności. Dopomagając temu losowi lub czyniąc mu wbrew. Wszystko, o czym pisze Agnieszka Lewandowska-Kąkol, działo się naprawdę. Zatem jedną z cech powieści jest autentyzm realiów i postaci. Dbałość o detale, zwięzłość, wyrobiony i żywy styl to kolejne walory utworu.

"Siostry" to piękna minipowieść, z nutami ciepłemu liryzmu, o zawirowaniach życiowych, miłości, stracie i samotności. Na długo pozostaną mi w pamięci i sercu poruszone w tej książce wątki i dzielne kresowianki, których pogmatwane losy splotły się nierozerwalnie z historią naszego narodu. Agnieszka Lewandowska-Kąkol smutną puentą stwarza czytelnikowi okazję do użycia swojej wyobraźni i dopisania dalszego ciągu tej poruszającej historii o trzech siostrach, których rozłączyła na długi czas, a nawet na zawsze druga wojna światowa.

Recenzja ukazała się pierwotnie na blogu Szczur w antykwariacie
*****************************************************

Agnieszka Lewandowska-Kąkol - muzykolog i dziennikarz. Przez piętnaście lat pracowała w redakcji muzycznej Polskiego Radia. Potem wybrała drogę „wolnego strzelca” i współpracowała m.in. z pismami: „Tygodnik Kulturalny”, „Poradnik Muzyczny”, „Twoja Muza”, „Przegląd Powszechny”. Pisze teksty o muzyce artystycznej, jej twórcach i wykonawcach, oraz reportaże i opowiadania.

niedziela, 6 marca 2016

„Bo tęsknię po Tobie”… . Spacer po Wilnie, dz. 1, cz. 2





Po wizycie w restauracji Forto Dvaras mamy już siłę, aby ruszyć dalej. Skręcamy w Zaułek Bernardyński (g. Bernardinų) i docieramy do pierwszego muzeum na naszej dzisiejszej trasie – muzeum Adama Mickiewicza. Wejście na dziedziniec budynku, w którym mieści się placówka, wskaże nam napis umieszczony nad jego bramą wejściową: „Dom, w którym mieszkał Adam Mickiewicz”. Przy kasie wita nas sympatyczny dyrektor muzeum – Rimantas Šalna – u którego zakupujemy bilety wstępu (1,5 € za osobę dorosłą). Zdejmujemy z naszych zmęczonych pleców ciężkie plecaki, z którymi spacerujemy po mieście, a następnie siadamy na krzesłach w oczekiwaniu na grupę z Polski, która niebawem ma przybyć do muzeum. Dzięki temu pan przewodnik nie będzie musiał wysilać swojego głosu dwukrotnie. Kilka minut później, po przybyciu gości, rozpoczynamy zwiedzanie.

Przechodząc przez dziedziniec muzeum, zauważamy umieszczoną na ścianie placówki tablicę z napisem: „W domu tym, w XII 1822 r. mieszkał Adam Mickiewicz. Tu był redagowany poemat Grażyna„. Spacerując z panem przewodnikiem, zwiedzamy kolejne pomieszczenia muzealne. Oglądamy meble, których używał podczas swojego pobytu w Wilnie, dokumenty, rękopisy, fotografie, portrety wieszcza… . Do najcenniejszych okazów należą z pewnością egzemplarze pierwszych wydań utworów literackich wraz z przekładami (w tym pierwsze wydanie „Pana Tadeusza” – na zdjęciu powyżej).

Pan Rimantas Šalna opowiada dużo i ciekawie. Nic dziwnego. Adam Mickiewicz i jego twórczość to pasja dyrektora. Poza anegdotami dotyczącymi życia towarzyskiego wieszcza (w szczególności jego rozmaitych związków z kobietami), dowiadujemy się m.in. dlaczego poeta nie lubił Kowna i przy każdej nadarzającej się okazji „uciekał” do Wilna, a także jak wiele są warte eksponaty zgromadzone w muzeum.

Po półgodzinnym zwiedzaniu wystawy, zadowoleni opuszczamy placówkę. Bardzo miło było spotkać na swojej drodze człowieka, który jest bardzo przyjaźnie nastawionym do Polaków Litwinem, dobrze mówiącym po polsku. W świetle ostatnich sporów polsko-litewskich takie osoby przywracają wiarę w to, że możliwy jest wzajemny szacunek i wspólne życie w tak kosmopolitycznym mieście jak Wilno. Dla osób – mieszkańców Wilna – takie stwierdzenie może się wydać „oczywistą oczywistością”, ale dla kogoś, kto przyjeżdża na Litwę z Polski, uzbrojony w wiedzę serwowaną przez media, już taką nie jest. Z pewnością są ludzie, którym nie zależy na dobrych stosunkach polsko-litewskich. Ufam jednak, że stanowią oni mniejszość. Podczas moich pobytów w Wilnie nigdy nie doświadczyliśmy złego traktowania czy nawet złowrogich spojrzeń skierowanych od Litwinów. Mało tego, mówiąc po polsku, starano się nam odpowiadać w tym samym języku. Z czystym sumieniem mogę zatem stwierdzić, że nie ma się czego bać ;) . Przyjeżdżajcie do Wilna! Koniec dygresji.

Idziemy w kierunku kościoła św. Michała, aby następnie skręcić w ul. A Volano. Po chwili znajdujemy się w Zaułku Literackim (Literatų g.). W domu, który się tu znajdował, w 1823 r. mieszkał Adam Mickiewicz. Szukamy tabliczki, która miałaby o tym świadczyć, a o której wspomina również przewodnik, ale niczego takiego nie możemy znaleźć. Albo jesteśmy ślepi, albo ona po prostu nie istnieje. Zamiast niej podziwiamy interesującą „ścianę literatów”, a właściwie kilka ścian, na których umieszczono tablice poświęcone znanym poetom i pisarzom litewskim bądź w mniejszym lub większym stopniu powiązanych z Litwą. Miejsce bardzo interesujące, ciche, słowem: idealne, aby odetchnąć od gwaru głównych ulic wileńskiej Starówki. Chodźmy dalej!

Osiągamy ruchliwą uliczkę Pilies (Zamkową), skręcamy w prawo, a następnie w lewo, w kierunku widocznej przed nami wieży uniwersyteckiego kościoła św. Jana. Obchodzimy teren uczelni od południowego zachodu, idąc ulicami: św. Jana (Šv. Jono g.) i Uniwersytecką (Universiteto g.).

W końcu docieramy pod zachodnią bramę wejściową uczelni. Naszą uwagę przykuwają przepiękne zdobione drzwi, którymi jednak nie wchodzimy do środka. Aby dostać się na dziedziniec uniwersytetu, należy szukać bramy znajdującej się na lewo od nich, zakupując uprzednio bilet wstępu w pobliskiej kasie. Jego koszt wynosi 1,5 €. W sezonie (od maja do września) istnieje możliwość wykupienia dodatkowego biletu na wieżę kościoła św. Jana (koszt 2,5 €). Na wejściówce załączona jest mapa całego kompleksu uniwersyteckiego, zatem nie powinniście się zgubić. Jeśli macie ochotę zwiedzić z przewodnikiem więcej pomieszczeń, wypełnijcie formularz elektroniczny, który znajduje się tutaj. Koszt takiej usługi to 5 € od osoby (minimalna liczba uczestników to 4).






Wileński Uniwersytet założył w 1579 r. król Stefan Batory (nosił wówczas nazwę Akademii Wileńskiej). Jego pierwszym rektorem był znany jezuita Piotr Skarga. Kompleks uniwersytecki zawiera 13 dziedzińców wraz z przyległymi do nich budynkami (Krzywicki T., Litwa – przewodnik, OW Rewasz, Pruszków, 2005). Nie wszystkie spośród nich są przeznaczone do zwiedzania. Przy zakupie biletu za 1,5 € (czyli opcji, którą wybraliśmy) zobaczymy niewiele, ale wystarczająco, jeśli w Wilnie jesteśmy pierwszy raz i mamy do dyspozycji tylko jeden dzień na zwiedzanie.

Swe pierwsze kroki kierujemy do głównego budynku znajdującego się na wprost nas (po wejściu na pierwszy dziedziniec). Otwieramy drzwi, idziemy na prawo, a następnie po schodach na pierwsze piętro. Naciskamy klamkę i wchodzimy na korytarz, którego ściany i sufity ozdabiają przepiękne freski. Stoimy przed wejściem do audytorium Kazimiero Būgosa. Nieco dalej zauważamy zabytkowe, wielkie globusy. Klimat jaki panuje w tym pomieszczeniu jest fantastyczny. Czujemy się tak, jak gdybyśmy cofnęli się o kilka wieków wstecz.

Schodzimy na parter budynku i wychodzimy na dziedziniec. Skręcamy w lewo, aby wąskim przejściem dotrzeć na główny plac uniwersytecki – dziedziniec Piotra Skargi. W moim subiektywnym odczuciu jest to najładniejsza część kompleksu (nie licząc wnętrz). Naprzeciwko kościoła św. Jana, do którego za chwilę wejdziemy, zauważamy interesujący zegar słoneczny. Różnorodność form tego typu „urządzeń” za każdym razem wzbudza we mnie zachwyt i jestem pełen podziwu dla ich konstruktorów.

Kościół pochodzi z XIV/XV w. i charakteryzuje się piękną barokową fasadą. Po II wojnie światowej w jego wnętrzach urządzono Muzeum Nauki, które funkcjonowało do 1991 r. Wchodzimy do świątyni. Naszą uwagę zwracają kaplice św. Anny i Ogińskich. W szczególności pierwsza z nich zachwyca swoim pięknem. W kościele znajdują się także tablice pamiątkowe poświęcone Polakom: Tadeuszowi Kościuszce i Władysławowi Syrokomli, a także popiersie Adama Mickiewicza. Ciekawostką jest fakt, że organistą kościelnym był tu… Stanisław Moniuszko (Krzywicki T., Litwa – przewodnik, OW Rewasz, Pruszków, 2005).

Zwiedzanie kompleksu uniwersyteckiego zakończone! Jeśli zdecydujecie się dopłacić 5 € za usługę przewodnicką, zobaczycie dodatkowo przepiękne wnętrza biblioteki uniwersyteckiej z Aulą Kolumnową, salą Franciszka Smuglewicza, a także salą im. Joachima Lelewela. Wspomniana wcześniej dzwonnica kościelna w sezonie letnim oferuje odwiedzającym jeszcze jedną ciekawostkę, której nie powstydziłyby się bardziej znane zabytki. To wahadło Foucault’a, którego ruch jest dowodem na obrót Ziemi wokół własnej osi.

Opuszczamy Uniwersytet Wileński, na chwilę zatrzymując się przed pobliskim gmachem. To klasycystyczny budynek Pałacu Prezydenckiego. Nie tracąc czasu, kierujemy się na południe ul. Uniwersytecką, a następnie przechodzimy przez skwer K. Sirvydo, aby stanąć przed Cerkwią Piątnicką, w której, zgodnie z tradycją, w 1705 r. car Rosji Piotr I miał ochrzcić Murzyna Hannibala, pradziadka Puszkina (Krzywicki T., Litwa – przewodnik, OW Rewasz, Pruszków, 2005). Do cerkwi nie wchodzimy. Idziemy dalej ul. Latako ku Republice Zarzecza!









Zarzecze, och Zarzecze! Kto nie odwiedził tego zakątka litewskiej stolicy, ten nie może powiedzieć, że był w Wilnie. Ta była rzemieślnicza dzielnica miasta powstała już w XV w. i przyciąga do siebie żądnych rozmaitych wrażeń turystów. Co sprawia, że miejsce to jest obecnie tak popularne wśród mieszkańców i odwiedzających miasto? Zobaczcie sami!

Na obszar dzielnicy, a właściwie państwa (jak sama nazwa wskazuje – Republiki Zarzecza) wprowadza nas jeden z mostów na Wilence. Dalej kontynuujemy spacer brukowaną ulicą Malūnų. Mijamy zadbane budynki i rozwalające się rudery. Mimo ciągłego procesu upiększania dzielnicy jeszcze wiele pozostało do zrobienia i minie sporo lat, zanim Zarzecze stanie się wolnym od pustostanów rejonem. Ale czy wtedy będzie to to samo Zarzecze co kiedyś?





Wąską uliczką docieramy do centralnego placu dzielnicy, na którym znajduje się figura anioła dmącego w róg. Zaglądamy do bram i podwórek. Mijamy galerie sztuki i kawiarnie, w których mieszają się artyści, turyści i przedstawiciele elit. Jeszcze kilkanaście lat temu Zarzecze było miejscem, gdzie diabeł mówił dobranoc, wrony zawracały, a strach nie pozwalał zapuszczać się tutaj turystom. Na szczęście te czasy już minęły. Dzielnica rozkwita i zaczyna tętnić życiem.

Konstytucja Republiki Zarzecza, zdjęcie wykonano 18.04.2012 r.
Konstytucja Republiki Zarzecza, zdjęcie wykonano 18.04.2012 r.


Z placu podążamy ul. Paupio na południowy wschód. Po kilkudziesięciu metrach dochodzimy do muru, na którym w kilku językach (w tym także po polsku) spisano konstytucję Republiki Zarzecza.

Nowe państwo proklamowano w 1997 r., jednocześnie wybierając rząd, prezydenta oraz uchwalając konstytucję. Dzień Niepodległości Republiki Zarzecza obchodzony jest 1 kwietnia (nie, to nie żart :D ), a odbywającemu się wtedy pochodowi artystów przewodniczy właśnie prezydent (Krzywicki T., Litwa – przewodnik, OW Rewasz, Pruszków, 2005).

Z ciekawszych fragmentów ustawy zasadniczej, które przytoczę, należy wymienić m.in. punkty nr 3: „Człowiek ma prawo umrzeć, lecz nie jest to jego obowiązkiem”, nr 10: „Człowiek ma prawo kochać kota i opiekować się nim”, nr 13: „Kot nie ma obowiązku kochać swego pana, ale powinien pomóc mu w trudnej chwili”, nr 37: „Człowiek ma prawo nie mieć żadnych praw”.

Konstytucja Republiki Zarzecza, zdjęcie wykonano 18.04.2012 r.
Konstytucja Republiki Zarzecza, zdjęcie wykonano 18.04.2012 r.


Na spacer po Zarzeczu chciałoby się przeznaczyć więcej czasu, lecz krótki listopadowy dzień wymusza na nas szybsze tempo. Sądzę, że najlepszymi porami roku do odwiedzin Zarzecza są wiosna i lato, gdzie przy kawiarnianych stolikach zasiadają ludzie i magiczny klimat dzielnicy unosi się w powietrzu.

Ściana jednego z domów na wileńskim Zarzeczu...
Ściana jednego z domów na wileńskim Zarzeczu…


Cofamy się do placu z figurą anioła i kierujemy się ulicą Užupio w stronę kolejnego mostu na Wilence wyznaczającego granicę republiki.

Wjazd / wyjazd z Republiki Zarzecza w Wilnie
Wjazd / wyjazd z Republiki Zarzecza w Wilnie
 

Opuszczając Zarzecze, za swoimi plecami zauważamy tablicę informującą o przekroczeniu państwowej granicy. Portret Mona Lisy, który się na niej znajduje, przywodzi na myśl podobieństwa, jakie łączą dzielnicę z francuskim Montmartre’m. W Paryżu nie byłem, więc nie mam porównania, ale na podstawie zdjęć mogę przypuszczać, że jest w tym sporo prawdy.

Za mostem skręcamy w lewo w ul. Maironio. Przed nami kolejna rozwalająca się rudera. Co jak co, ale starych budynków w Wilnie jest pod dostatkiem. Obracamy się do tyłu. Spoglądamy na most na Wilence, gdy naszym oczom ukazuje się… przyczepiona do niego huśtawka. Niezła fantazja! Idziemy dalej!

Wileńskie mury obronne, zdjęcie wykonano 18.04.2012 r.
Wileńskie mury obronne, zdjęcie wykonano 18.04.2012 r.


Przy dużym parkingu skręcamy w prawo i kierujemy się w stronę schodów prowadzących na Stare Miasto. Ulicą św. Kazimierza (Šv. Kazimiero g.) dochodzimy do placu, gdzie rozpoczyna swój bieg ulica Ostrobramska (Aušros Vartų). Można jednak iść inaczej… .

Gdy dojdziemy schodami do ul. św. Kazimierza, zamiast kierować się dalej przed siebie, skręćcie w lewo w ul. Bokšto, przy której będziecie mogli zobaczyć pozostałości miejskich murów wraz z Barbakanem. Sądzę, że taki wariant dojścia do ul. Ostrobramskiej będzie ciekawszy.

Ale wróćmy do placu, o którym wspomniałem. Kierując się na południe, mijamy ładny, odnowiony budynek wileńskiej Filharmonii Narodowej i stajemy przed jedną z najbardziej znanych bram w mieście: bramą Klasztoru Bazylianów.

Wkraczamy na dziedziniec, na którym znajduje się bardzo zaniedbana cerkiew św. Trójcy. Nie sposób opisać uczucia, jakie towarzyszy nam, gdy wchodzimy do środka. Jest nam po prostu smutno. I to chyba najbardziej łagodne określenie, jakie przychodzi mi w tym momencie na myśl. W Wilnie do tej pory nie zdążono uporać się z problemem zaniedbanych obiektów sakralnych i nic nie wskazuje na to, aby w najbliższym czasie coś mogło się w tej kwestii zmienić. Od czasu mojej ostatniej wizyty w tym miejscu w 2012 r. raczej nikt świątyni nie odnawiał. I to niestety widać gołym okiem. Szkoda słów… .

Cerkiew św. Trójcy nie jest jednak naszym głównym celem podczas wizyty w kompleksie klasztornym. Sprowadziła nas tutaj osoba Adama Mickiewicza.
 
Cela Konrada w Klasztorze Bazylianów, zdjęcie wykonano 18.04.2012 r.
Cela Konrada w Klasztorze Bazylianów, zdjęcie wykonano 18.04.2012 r.


Gmachy klasztoru wzniesiono po 1750 r. Z początkiem XIX w. zaczęły służyć jako carskie więzienie. To właśnie tutaj w 1823 r. osadzono oskarżonych filaretów, m.in. Adama Mickiewicza i Ignacego Domeykę. Pierwszy z nich spędził tu pół roku, a cela, w której przebywał, znajduje się na pierwszym piętrze budynku (Krzywicki T., Litwa – przewodnik, OW Rewasz, Pruszków, 2005).

Dla potrzeb ruchu turystycznego i ograniczenia zwiedzania „prawdziwej” celi postanowiono „przenieść” ją do małego, niewysokiego budynku obok klasztoru. Znajdziecie ją bez trudu po tabliczce umieszczonej przed wejściem. Znajduje się tu skromna, ale ciekawa wystawa opisująca życie i twórczość Adama Mickiewicza. Za drzwiami z małym zakratowanym okienkiem można ujrzeć hipotetyczne warunki, w jakich uwięziony wieszcz spędzał w odosobnieniu swe dni i noce. Mamy tu pryczę ze słomą, lichtarz ze świecą i niewielki stolik. Cóż… za wygodnie to na pewno mu nie było… .

W Celi Konrada, jak zwane jest to pomieszczenie, Mickiewicz miał przemienić się z nieszczęśliwego Gustawa w cierpiącego i kochającego swój naród Konrada (dla przypomnienia – w III części „Dziadów”). Przypomina o tym tablica w języku łacińskim, która (po przetłumaczeniu) informuje, że: „Bogu Najlepszemu, Największemu. Gustaw zmarł tu 1 listopada 1823 r. Tu narodził się Konrad 1 listopada 1823 r.) (Krzywicki T., Litwa – przewodnik, OW Rewasz, Pruszków, 2005). Celę można zwiedzać codziennie w godzinach 10 – 17.

Przesiąknięci Mickiewiczem i jego literaturą wracamy przez Bramę Bazyliańską. Naszym następnym celem jest widoczna w oddali Ostra Brama – jedno z większych miejsc pielgrzymkowych w tej części Europy.

Ostra Brama, Wilno, zdjęcie wykonano 18.04.2012 r.
Ostra Brama, Wilno, zdjęcie wykonano 18.04.2012 r.


Aby stanąć przed obliczem Matki Bożej Ostrobramskiej, należy wejść przez drzwi do kościoła św. Teresy, znajdujące się po lewej stronie ulicy (idąc od Klasztoru Bazylianów), a następnie kierować się na prawo – po schodach do góry. Wejście do kaplicy jest oznakowane tablicą, zatem nie powinniście mieć problemów, aby tu trafić.

Ostra Brama to jedyna zachowana brama dawnego Wilna, uważana za najważniejsze sanktuarium maryjne dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Zbudowana w latach 1503 – 1522 nieustannie przyciąga tłumy pielgrzymów (Krzywicki T., Litwa – przewodnik, OW Rewasz, Pruszków, 2005).

Niewątpliwie najcenniejszym skarbem, jaki chowa w sobie świątynia, jest cudowny i słynący łaskami obraz Matki Bożej Ostrobramskiej. W kaplicy, w której się znajduje, miejsc dla pielgrzymów jest zdecydowanie mniej niż choćby w kaplicy Matki Bożej Częstochowskiej, zatem tłok jest jej nieodzownym elementem. W przeciwieństwie do swojego polskiego odpowiednika, do Matki Bożej Ostrobramskiej można jednak podejść o wiele bliżej, co wynagradza trudy przeciskania się wśród ludzi. A sam obraz, poza walorami duchowymi, jest bardzo ładny. Naszą uwagę zwracają także wota, których jest tutaj naprawdę wiele. Widok, który robi wrażenie.

Matka Boska Ostrobramska, zdjęcie wykonano 18.04.2012 r.
Matka Boska Ostrobramska, zdjęcie wykonano 18.04.2012 r.

Hipotez odnośnie początków dzieła jest wiele. Mógł powstać na przełomie XVI i XVII w. w Krakowie, Niderlandach lub w Wilnie. W XVIII w. namalowany na dębowym drewnie obraz został okryty szatą z pozłacanego srebra z wykutymi na niej kwiatami. Uznawany za cudowny, ściągał do siebie pielgrzymów już w XVIII w. (od 1671 r. znajduje się w obecnym miejscu, wcześniej przechowywano go w kościele św. Teresy). Ważnym wydarzeniem w historii obrazu i Ostrej Bramy była koronacja dzieła. Dokonała się ona w 1927 r. Matka Boża Ostrobramska została wtedy ogłoszona Królową Korony Polskiej. Korony poświęcił sam papież Pius XI, a w uroczystościach brali udział m.in. marszałek Józef Piłsudski i prezydent Ignacy Mościcki (Krzywicki T., Litwa – przewodnik, OW Rewasz, Pruszków, 2005). Kaplica jest otwarta dla pielgrzymów codziennie w godzinach 6 – 19. Więcej informacji o kaplicy i obrazie możecie uzyskać na tej stronie internetowej.

Przed obrazem spędzamy kilka minut. Przed rozpoczęciem nabożeństwa opuszczamy kaplicę. Na chwilę wstępujemy do kościoła św. Teresy. Wg wielu jest to jeden z najpiękniejszych kościołów barokowych na dawnych ziemiach Rzeczypospolitej. I rzeczywiście. Wnętrze urzeka swym pięknem. Nie mamy możliwości obejrzenia każdego zakamarka świątyni z uwagi na to, iż trwa msza św., ale i tak jesteśmy zadowoleni. Polecam Wam tu wstąpić przy okazji zwiedzania kaplicy w Ostrej Bramie – nie rozczarujecie się! Ciekawostką związaną z kościołem jest fakt, że po śmierci Józefa Piłsudskiego w 1935 r. w jego wnętrzu spoczywało serce marszałka (Krzywicki T., Litwa – przewodnik, OW Rewasz, Pruszków, 2005).

Zainteresowani tematyką prawosławia mogą odwiedzić pobliską cerkiew św. Ducha, znajdującą się na tyłach kościoła św. Teresy. Dzisiaj nie mamy na to czasu. Naszym kolejnym celem jest cmentarz na Rossie!

Cmentarz na Rossie - brama wejściowa, zdjęcie wykonano 18.04.2012 r.
Cmentarz na Rossie – brama wejściowa, zdjęcie wykonano 18.04.2012 r.


Odległość od Ostrej Bramy do cmentarza jest dosyć duża, zatem nie będę wymieniał każdej ulicy, którą podążamy. Wspomnę tylko, że kierujemy się na południowy wschód. Po drodze zakupujemy pamiątki na jednym ze stoisk po „zewnętrznej” stronie Ostrej Bramy i ruszamy prosto do nekropolii!

Cmentarz na Rossie - miejsce pochówku matki i serca Piłsudskiego, zdjęcie wykonano 18.04.2012 r.
Cmentarz na Rossie – miejsce pochówku matki i serca Piłsudskiego, zdjęcie wykonano 18.04.2012 r.


Widząc bramę wejściową wileńskiego cmentarza na Rossie, przypominamy sobie ostatnią wizytę na lwowskim cmentarzu Łyczakowskim. Nie sposób nie porównywać obu tych nekropolii. Nie sposób przejść obok nich obojętnie. W końcu… czy są bardziej polskie pozostałości na tych ziemiach niż imienne tablice na grobach? Śmiem wątpić.

Cmentarz na Rossie, zdjęcie wykonano 18.04.2012 r.
Cmentarz na Rossie, zdjęcie wykonano 18.04.2012 r.


Zanim wejdziemy na teren cmentarza zatrzymujemy się przed kamienną płytą, na której umieszczono napis: „Matka i Serce Syna […]”. Spoczywają tutaj zwłoki Marii z Billewiczów Piłsudskiej oraz serce marszałka Józefa Piłsudskiego. Wokół nagrobka znajdują się kwatery żołnierskie polskich obrońców Wilna w latach 1918 – 20, 1939 r. oraz 1944 r.

Cmentarz na Rossie, zdjęcie wykonano 18.04.2012 r.
Cmentarz na Rossie, zdjęcie wykonano 18.04.2012 r.


Miejsce magiczne. Wieczorna pora dodatkowo potęguje cmentarny klimat. Wchodzimy za bramę. Założona w 1801 r. nekropolia bardzo przypomina lwowski cmentarz Łyczakowski. Także i tutaj spacerujemy wśród krętych alejek wznoszących się raz do góry, a raz opadających w dół. Kamienne nagrobki rozsiane są po nekropolii niczym obłoki na niebie. Cisza, spokój, błogość. Tego potrzeba zmarłym.

Cmentarz na Rossie to miejsce spoczynku wielu znanych Polaków i Litwinów. Z ważniejszych nazwisk należy wspomnieć: malarza Franciszka Smuglewicza, Joachima Lelewela (profesora Uniwersytetu Wileńskiego), Władysława Syrokomli, ojca Juliusza Słowackiego – Eugeniusza, braci Józefa Piłsudskiego – Adama i Kacpra oraz żony marszałka – Marii. Do najciekawszych pomników należy zaliczyć nagrobek Izy Salmonowiczówny z wizerunkiem „Anioła Śmierci”, a także anioła z kagankiem oświaty z grobowca Józefa Montwiłła. Zdając sobie sprawę z tego, iż spacer po cmentarzu z zamiarem poszukiwań grobów sławnych osób może być trudny do zrealizowania, zamieszczam linka do planu nekropolii z miejscami ich pochówków. Możecie go odnaleźć tutaj. Mam nadzieję, że się przyda ;) .

Po ok. 20 minutowym spacerze wśród nagrobków opuszczamy cmentarz. Cóż można napisać… będąc w Wilnie i nie zobaczyć Rossy, to tak jakby przybyć do Krakowa i nie zobaczyć Wawelu.

Słońce zaszło już prawie całkowicie. Nie tracimy czasu i czym prędzej powracamy na Starówkę. W ciemnościach nie zobaczymy już wiele, zatem postanawiamy powłóczyć się po klimatycznych brukowanych uliczkach centrum Wilna. W moim odczuciu najlepiej nadają się do tego tereny byłego Małego Getta w okolicach ulic: Stiklių, Gaono i Žydų. Jak łatwo się domyślić, w okresie II wojny światowej istniało także Wielkie Getto (zajmowało tereny położone na południe od Małego Getta). Jak byśmy jednak nie nazywali obydwu części miasta, łączy je smutna historia i pamiętajmy o tym, przechadzając się po ich bruku.

Wileński ratusz, kościół św. Katarzyny, pomnik Stanisława Moniuszki… . Jest tyle pięknych miejsc, których nie odwiedziliśmy podczas naszego spaceru po Wilnie! Nie czujemy się jednak zawiedzeni. Przecież w ciągu jednego dnia nie da się zobaczyć wszystkiego! Starałem się wypisać miejsca znane i mniej znane, ciekawe i trochę mniej ciekawe. Jeśli pragniecie odkryć Wilno dla siebie, możecie skorzystać z powyższych porad. Możecie także opracować własną trasę spaceru, do czego również serdecznie zachęcam. A więc zgubcie się w uliczkach Starego Miasta i zadumajcie się nad starym, polskim Wilnem. Wyobraźcie sobie wszechobecny na ulicach polski język, polskie napisy na ulicach… . Bo dla nas, Polaków, odwiedziny w takich miastach jak to, właśnie na tym polegają. Na sentymentalnych powrotach do przeszłości. Choć przez chwilę warto jest tego doświadczyć!

Tytułem dygresji chcę wspomnieć o jeszcze jednym interesującym miejscu w Wilnie. A właściwie… o miejscu, które nie jest już tak kiedyś. Mam na myśli oczywiście Zielony Most, choć przez wzgląd na figury, jakie znajdowały się na jego przyczółkach, bardziej pasowałoby do niego określenie „Czerwony Most”. W czasach komunistycznych umieszczono na nim bowiem rzeźby robotników, żniwiarek, itp. Przez lata była to swoista atrakcja miasta. Do 2015 r., kiedy to rzeźby postanowiono wspaniałomyślnie usunąć. Jak wyglądała część z nich, możecie zobaczyć na zdjęciu poniżej.
 
Zielony Most w Wilnie, zdjęcie wykonano 18.04.2012 r.
Zielony Most w Wilnie, zdjęcie wykonano 18.04.2012 r.


Zgłodnieliśmy. Ze Starego Miasta kierujemy się w stronę Alei Giedymina, przy której mamy zamiar najeść się do syta przed kolejną nocą spędzoną w autobusie. Do odjazdu autokaru pozostały jeszcze 2 godziny, lecz nie chcemy włóczyć się po mieście tuż przed jego odjazdem. Postanawiamy udać się na wileński dworzec zaraz po posiłku, po drodze zakupując słynną litewską nalewkę „Trzy dziewiątki”.

Położony przy ul. Sodų dworzec autobusowy nie zachęca do jego częstych odwiedzin. Jest tu zimno i niezbyt przyjemnie. Plusem jest fakt, że ochrona bardzo przykłada się do eliminowania pijanych osobników o wątpliwej reputacji i bez ceregieli „wyprasza” ich na zewnątrz. Cóż… pozostaje nam przeczekać te 1,5 godziny do odjazdu autokaru i wypocząć już na jego pokładzie.

Ok. godz. 22:30 czasu litewskiego mamy odjechać do Tallina. Autobus jednak nie przyjeżdża. Czekamy, czekamy, a tu nic. Spokoju dodaje nam fakt, że oprócz nas na odjazd do stolicy Estonii oczekują inni pasażerowie. W końcu po 15 minutach: UFF – podjeżdża pojazd Simple Express. Zasiadamy wygodnie w fotelach, zjadamy czekoladę na pół i odjazd! Tallinie, przybywamy!


Galeria zdjęć z Wilna i Tallina do obejrzenia tutaj

Galeria zdjęć z poprzedniego wypadu do Wilna do obejrzenia tutaj



Tekst ukazał się na blogu Wschód jest piękny

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...