Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kutyłowska Helena. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kutyłowska Helena. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 3 lipca 2016

Helena Kutyłowska, Wspomnienia z Podola 1898-1919




  „Kumanowce leżały w powiecie Lityńskim, w guberni podolskiej, między Chmielnikiem, oddalonym o dziewięć wiorst, a Latyczowem, o trzydzieści. Ziemia, jak na całym Podolu, bardzo urodzajna, tak zwany czarnoziem. Klimat wspaniały, kontynentalny. Pory roku były pod względem opadów i temperatury zróżnicowane: zimy – śnieżne i mroźne, deszczowe jesienie, ciepłe wiosny, a lata – upalne.
Wokół domu roztaczał się piękny duży park. Liczący dwadzieścia dziesięcin, założony przez ojca pod kierownictwem słynnego wówczas pomologa z Warszawy Hosera, który kilkakrotnie przyjeżdżał do Kumanowiec. Park zdobiły dwie stare aleje, kasztanowa otaczała całość półkolem, a lipowa szła środkiem, do dworu, dochodząc do rzeczki Domachy, która wpadała do Ikawki.” (s. 19)

Książki wspomnieniowe zwykle powstają z potrzeby serca, aby te okruchy pamięci przetrwały w pamięci potomnych. O książce Heleny Kutyłowskiej, wywodzącej się z rodziny Kumanowskich, właścicieli dworu w Kumanowicach tak pięknie opisanego w powyższym cytacie, można jeszcze powiedzieć, że powstała ona z ogromnej, niezaspokojonej tęsknoty za czasem dzieciństwa i młodości spędzonym we dworze na dalekim Podolu. Autorka wspomina czasy sprzed kataklizmu I wojny światowej i rewolucji bolszewickiej, która świat jej dzieciństwa obróciła w perzynę. Choć jest to raczej książeczka niż książka, to czytelnik może uzyskać całkiem sporą wiedzę o tym, jak wyglądało codzienne życie w kresowych dworach.

Helena Kutyłowska opisuje nam dom rodzinny, przybliża losy swojej najbliższej rodziny, czyli rodziców i dwóch braci, opisuje swoje zajęcia we dworze oraz edukację domową oraz tę, która zapewniła jej jedna z warszawskich pensji. Poznajemy także zwyczaje świąteczne. A było, co wspominać! Teraz już takich produktów i zwyczajów nie uświadczy się nigdzie, możemy tylko o nich poczytać.

„Przyrządzanie bab wielkanocnych było czymś zupełnie innym niż pieczenie ciast obecnie.
Baby piekło się w piecach do chleba, które miały palenisko z półkolistym sklepieniem. Rozpalało się drewnem i paliło ognisko z przodu. Gdy sklepienie było wystarczająco rozgrzane, wstawiało się formy z ciastem i zamykało otwór odpowiednią zastawą. Formy do bab wykonane były z blachy, miały kształt walców wysokich na czterdzieści do pięćdziesięciu centymetrów. Do wyrabiania ciasta służyły specjalne drewniane niecki zrobione z jednego kawałka grubego pnia, wewnątrz ślicznie wyżłobionego i wygładzonego , a z zewnątrz wystruganego. Były lekkie, wygodne do mycia i przenoszenia. Dwie dziewczyny stawały naprzeciw siebie, wbijały do niecki kopę żółtek, białka odrzucały do garnka czy miski. Przez pół godziny bez przerwy dłońmi ubijały tę kopę jaj. Gdy żółtka zaczynały trochę gęstnieć i bielały, klucznica dodawała cukier, a dziewczyny znowu ubijały pół godziny żółtka z cukrem. Dopiero do tej ubitej masy wsypywano mąkę. Mam wrażenie, że na kopę żółtek brano mniej więcej dwa funty mąki. Znowu całą godzinę mieszano. W końcu dodawano drożdże, roztopione masło, zapachy i znów pół godziny mieszano ciasto.
Następnie całą zawartość niecek okrywano bardzo starannie w ciepłym miejscu i mniej więcej po godzinie rośnięcia wlewano do dobrze wysmarowanej masłem formy do jednej trzeciej wysokości. W formach ciasto rosło dalej. Gdy już dobrze podrosło, wstawiano je do gorącego pieca. Z kopy żółtek wychodziły dwie baby, pety netowa tylko jedna.
Największą sztuką było wydobycie upieczonych bab z formy! Układano je na przykryte prześcieradłami poduszki, a potem lekko i bardzo ostrożnie turlano aż do ostygnięcia. Tę ostatnią czynność wykonywano po to, by uniknąć zakalca, ciasto bowiem było tak delikatne, że po wyjęciu z pieca bardzo łatwo mogło opaść. Robienie bab było pracą naprawdę nie lada. Dwie pary dziewcząt często zmieniały się Baby były świetne, a znakomity ich smak mogą znać jedynie ludzie, którzy kiedykolwiek jedli coś podobnego. Dzisiejszych bab nikt by podówczas nie tknął.”


Helena Kutyłowska uwielbiała pomagać ojcu w pracy gospodarskiej, jej żywiołem były również polowania tak więc tym aktywnościom również poświęca sporo miejsca. Nie podzielam akurat upodobania autorki do polowania, ale z dużym podziwem czytałam o jej przygodach i osiągnięciach w tym zakresie.

Tamten kresowy świat uległ zagładzie. Najpierw dochodziły do mieszkańców dworu tylko pomruki dziejowych burz, potem pojawiali się jej wysłańcy: wojska carskie, Austriacy, Węgrzy, Kozacy, Ukraińcy aż w końcu doszło do ogólnego bezrządu, podczas którego w największym niebezpieczeństwie znaleźli się właściciele dworów, a jeśli byli narodowości polskiej, to nie było innego wyjścia, jak tylko ucieczka z nadzieją na uratowanie życia i powrót do nieznanej w sumie, odradzającej się w nowych granicach Polski.
Autorka zdaje nam relację ze swojej dramatycznej wędrówki przez Bukareszt i Wiedeń, podczas której spotyka na swojej drodze późniejszego męża, z którym osiądzie w Warszawie. Kto wie, może to dzięki nim ulice na warszawskim Grochowie, gdzie mieszkali, noszą do dziś kresowe nazwy (Stryjska i Podolska), na pamiątkę tej słonecznej krainy, która była dla Autorki krajem lat dziecinnych i chyba do końca życia wspominała ją ze wzruszeniem. Przypomina mi w tym przywiązaniu do Podola matkę prof. Anny Pawełczyńskiej, która opisała losy swojej kresowej rodziny w książce trafnie zatytułowanej „Koniec kresowego świata”.

Tekst ukazał się na blogu Notatnik Kaye


sobota, 26 marca 2016

Wielkanoc na Kresach


Źródło




„Wielkanoc to było jedno wielkie obżarstwo. Na dwa tygodnie przed świętami zaczynały się już przygotowania. Klucznica i fraucymer oraz kucharz mieli pełne ręce roboty. Oprócz szykowania rozmaitych mięsiw, najwięcej roboty przysparzał wypiek bab wielkanocnych, których musiało być kilka rodzajów: pety netowa, szafranowa, tiulowa, parzona oraz cała masa mazurków. Przyrządzanie bab wielkanocnych było czymś zupełnie innym niż pieczenie ciast obecnie.

Baby piekło się w piecach do chleba, które miały palenisko z półkolistym sklepieniem. Rozpalało się drewnem i paliło ognisko z przodu. Gdy sklepienie było wystarczająco rozgrzane, wstawiało się formy z ciastem i zamykało otwór odpowiednią zastawą. Formy do bab wykonane były z blachy, miały kształt walców wysokich na czterdzieści do pięćdziesięciu centymetrów. Do wyrabiania ciasta służyły specjalne drewniane niecki zrobione z jednego kawałka grubego pnia, wewnątrz ślicznie wyżłobionego i wygładzonego , a z zewnątrz wystruganego. Były lekkie, wygodne do mycia i przenoszenia. Dwie dziewczyny stawały naprzeciw siebie, wbijały do niecki kopę żółtek, białka odrzucały do garnka czy miski. Przez pół godziny bez przerwy dłońmi ubijały tę kopę jaj. Gdy żółtka zaczynały trochę gęstnieć i bielały, klucznica dodawała cukier, a dziewczyny znowu ubijały pół godziny żółtka z cukrem. Dopiero do tej ubitej masy wsypywano mąkę. Mam wrażenie, że na kopę żółtek brano mniej więcej dwa funty mąki. Znowu całą godzinę mieszano. W końcu dodawano drożdże, roztopione masło, zapachy i znów pół godziny mieszano ciasto.

Następnie całą zawartość niecek okrywano bardzo starannie w ciepłym miejscu i mniej więcej po godzinie rośnięcia wlewano do dobrze wysmarowanej masłem formy do jednej trzeciej wysokości. W formach ciasto rosło dalej. Gdy już dobrze podrosło, wstawiano je do gorącego pieca. Z kopy żółtek wychodziły dwie baby, pety netowa tylko jedna.

Największą sztuką było wydobycie upieczonych bab z formy! Układano je na przykryte prześcieradłami poduszki, a potem lekko i bardzo ostrożnie turlano aż do ostygnięcia. Tę ostatnią czynność wykonywano po to, by uniknąć zakalca, ciasto bowiem było tak delikatne, że po wyjęciu z pieca bardzo łatwo mogło opaść. Robienie bab było pracą naprawdę nie lada. Dwie pary dziewcząt często zmieniały się Baby były świetne, a znakomity ich smak mogą znać jedynie ludzie, którzy kiedykolwiek jedli coś podobnego. Dzisiejszych bab nikt by podówczas nie tknął. 

Białek, które pozostawały, używało się do wypieku ciasta z razowej pszennej mąki z dodatkiem cukru, tłuszczu i korzeni. Był to ulubiony przysmak ludowy, zwany paschą (rosyjskiej paschy z sera na Kresach nie znano).

Mazurki stanowiły nieodzowny przysmak stołu wielkanocnego. A więc mazurek królewski, cygański, chlebowy, anielski, daktylowy, pomarańczowy, cytrynowy, bakaliowy, wodny – te były obowiązkowo.
Oprócz ciast i mazurków stół wielkanocny zastawiony był mięsiwem. Podawano dwa rodzaje szynek: jedna – marynowana i tylko wędzona, druga – peklowana, gotowana. Rolada z prosięcia, prosię pieczone z pięknie zrumienioną skórką i z chrzanem w pyszczku. Pieczona ćwiartka cielęciny, kilka rodzajów kiełbas (jedna – koniecznie pieczona) i salcesonów, indyk, perliczki. Naturalnie były w dużych ilościach gotowane jaja na twardo oraz piękne pisanki dla ozdoby. 

Do mięsa podawano kilka rodzajów sosów. Najważniejsze to tatarski, kaparowy, szczypiorkowy, chrzanowy i kumberland. 

Stół ze święconym stał osobno, nakryty białym obrusem, udekorowany barwinkiem i kwiatami, głównie hiacyntami. Całe święcone ułożone było na półmiskach niekrajane, tylko wszystko w całości. Jedne baby miały lukrowane głowy, obsypane kolorowym jakby maczkiem, inne, w naturalnej krasie, stały na straży stołu, a przed nimi na półmiskach mięsiwo. Szynki miały misternie nadkrojoną skórę i na słoninie wetknięte goździki z barwinkiem. Cielęcina zaś była kunsztownie pokryta ciemną galaretką z bulionu. 

W Wielką Sobotę przyjeżdżał ksiądz proboszcz i z namaszczeniem, odmawiając odpowiednią modlitwę, suto kropił stół święconą wodą. Rytuał wymagał, by stały na nim sól i pieprz oraz butelki z winem. Wielka Sobota była wtedy jeszcze postem ściśle przestrzeganym i wszyscy musieli czekać cierpliwie do niedzieli. Rano w pierwszy dzień świąt do śniadania krajano wędliny i ciasta, ale właściwie dzielenie się święconym jajkiem i składanie życzeń oraz spożywanie smakowitych dań odbywało się przy głównym posiłku – w południe. Mama i niektórzy domownicy chodzili na rezurekcję, a reszta na sumę i dopiero po powrocie z kościoła odbywała się uczta. Na podwieczorek przyjeżdżał proboszcz, który bywał u nas częstym gościem i bardzo lubił grać w modnego wówczas winta. Preferans wychodził już z mody, a o brydżu nikt jeszcze nie śnił.

Młodzież niecierpliwie wyczekiwała drugiego dnia świąt i szykowała się do dyngusa. W Kumanowicach śmigus był w pewnym stopniu ograniczony, wolno było oblewać się tylko w pokojach sypialnych, ale tak by służba nie miała zbyt dużo roboty ze zbieraniem wody. Do dziewiątej rano musiało być po wszystkim, bo czekało śniadanie, na które trzeba było się stawić, potem zbierano ze stołu i tylko gdzieś ukradkiem lokaj Stanisław litował się nad maruderami…

O ile Boże Narodzenie najczęściej spędzaliśmy w Kumanowicach, to na Wielkanoc całym dworem, bez względu na liczbę gości, jechało się do Luliniec, do rodziców mamy. W Lulińcach był duży dom, pałac, który pradziad zaczął budować w 1860 r. Nie zdążył wykończyć go w całości, gdyż w 1863 został zresztowany przez władze carskie i zesłany na Sybir. Pałac więc miał jedną stronę jakby obciętą, zakończoną gładką ścianą, pomimo to mieścił w sobie dwa duże salony i wiele pokojów.

Zjazdy bywały duże i zabawy taneczne miały wielkie powodzenie. Śmigus w Lulińcach to była orgia wody lanej po całym parterze domu, gdzie mieściły się wszystkie gościnne pokoje i ogromny hol. Beczkami przywożono wodę, wprost pod okna, a walka niewiast z płcią brzydką była bezlitosna, bez różnicy wieku, służba brała też czynny udział. Fraucymer pomagał paniom, a męska służba wspierała wiernie mężczyzn.”

Helena Kutyłowska, Wspomnienia z Podola 1898-1919, s. 36-39






piątek, 10 października 2014

Helena Kutyłowska, Wspomnienia z Podola (1898-1919)




Mała historia Lety
 
Ostatnio rozsmakowałam się w literaturze wspomnieniowej. W „Oczarowaniach” Ireny Lorentowicz[1] przeczytałam, że tak lubiane przeze mnie podpatrywanie dziejów przez dziurkę od klucza Francuzi nazywają la petite histoire. Ładnie.

Wspomnienia z Podola 1898-1919 Heleny (Lety) Kutyłowskiej to właśnie taka mała historia, opowiedziana prościutko, oszczędnie i bez ozdobników. Kresy i Warszawę oglądamy oczami brzdąca, a potem roztropnego podlotka. Pamiętnik został napisany po wielu latach, przede wszystkim z myślą o wnuczce, której jest dedykowany. Niestety, wspomnienia urywają się dość raptownie. Nigdy nie powstał ciąg dalszy, a szkoda. Książkę kończy krótka notatka o tym, jak potoczyły się losy autorki i jej bliskich w późniejszych latach.

Leta pochodziła z zamożnej rodziny ziemiańskiej. Państwo Kumanowscy mieszkali w okazałym majątku w powiecie lityńskim na Podolu. Autorka wspomina Kumanowce z zachwytem: 

„Czy były ładne? Dla mnie piękne: każda ścieżka, każde drzewko było mi znane i bardzo bliskie. Wieś leżała czę­ściowo na płaskim terenie, częściowo na siedmiu pagórkach. Z oddali widniały chatki białe lub malowane na niebiesko, otoczo­ne zielenią wiśniowych sadów i kwiatami.”[2]

Wspomnienia z Podola to próba rekonstrukcji świata kresowego dzieciństwa, który mimo upływu czasu wciąż urzeka. Nawet zdrobnienia imion miały wtedy inny smak – te Henrysie, Zygmusie i Maryńcie…

Nieczęsto zdarza się w pamiętnikach, że o charakterze autorki dowiadujemy się raczej niewiele. Leta na pewno nie jest dworkową dzierlatką. Wykazuje antytalent do robótek ręcznych, za to interesuje się myślistwem, końmi, psami. Jest aż nadto samodzielna, odważna, trochę rozhukana, a w dodatku wiecznie niezadowolona ze swojego wyglądu. Wprawdzie nie ma nic wspólnego z posłusznym dziewczątkiem, ale okazuje szacunek starszym. Kutyłowska kilka razy podkreśla, że tego konsekwentnie uczyli ją rodzice. Na przykład niegrzeczne zachowanie wobec koniuszego skończyło się wielką aferą i dziewczynka musiała go publicznie przeprosić. 

W pamięci autorki dwór w Kumanowcach zapisał się jako miejsce wyjątkowe. Celebrowano tam nie tylko życie rodzinne, ale i tradycje patriotyczne. Na ścianie wisiał haftowany kilim z orłem, poza tym Kumanowscy prowadzili tajne nauczanie języka polskiego i czytali zakazane przez cenzurę książki. Od rana do wieczora dwór tętnił życiem i słynął z gościnności. Kutyłowska wspomina, że rodzice przygarnęli przyjaciela, który przeżył załamanie nerwowe. Traktowany był jak domownik. Poza tym zapraszano na wakacje koleżanki Lety.

Przy dość wystawnym trybie życia gospodarzy potrzebna była liczna służba, która w specjalnych uniformach pełniła najprzeróżniejsze funkcje. Zatrudniano nawet tak zwanego dojeżdżacza (pomocnika psiarza, który w czasie polowań prowadził charty na smyczy). Była to grupa silnie zhierarchizowana, zdarzały się różne charaktery i starcia silnych osobowości. Swoją drogą dziwię się, że chyba żaden ówczesny polski pisarz nie zainteresował się głębiej tematem dworu od kuchni, ogrodu lub stajni.

Z relacji córki wynika, że choć to wcale nie było normą na podolskich dworach, właściciele Kumanowców bardzo dbali o chłopów, a szczególnie troszczyli się o ich zdrowie i edukację dzieci. Z drugiej jednak strony sporo o tamtych czasach mówi ceremonia zapraszania dziedzica na ślub, której punktem kulminacyjnym było padnięcie na twarz przed panem.

Z przyjemnością chłonęłam opisy wnętrz, posiłków i życia codziennego. Szczególnie barwnie Leta opowiada o świętach. Czas był wtedy zupełnie inną kategorią, o czym świadczy chociażby sposób przygotowania dań wigilijnych czy wielkanocnych. Na przykład kulinarne misteria związane z pieczeniem bab:

„Baby piekło się w piecach do chleba, które miały palenisko z półkolistym sklepieniem. Rozpalało się drewnem i paliło ogni­sko z przodu. Gdy sklepienie było wystarczająco rozgrzane, wstawiało się formy z ciastem i zamykało otwór odpowiednią zastawą. [...] Dwie dziewczyny stawały naprzeciw siebie, wbijały do niecki kopę żółtek, białka odrzucały do garnka czy miski. Przez pół godziny bez przerwy dłońmi ubijały tę kopę jaj. Gdy żółtka zaczynały trochę gęstnieć i bielały, klucznica dodawała cukier, a dziewczyny znowu ubi­jały pół godziny żółtka z cukrem. Dopiero do tej ubitej masy wsypywano mąkę. Mam wrażenie, że na kopę żółtek brano mniej więcej dwa funty mąki. Znowu całą godzinę mieszano. W końcu dodawano drożdże, roztopione masło, zapachy i znów pół godziny mieszano ciasto.

Następnie całą zawartość niecek okrywano bardzo staran­nie w ciepłym miejscu i mniej więcej po godzinie rośnięcia wle­wano do dobrze wysmarowanej masłem formy do jednej trze­ciej jej wysokości. W formach ciasto rosło dalej. Gdy już dobrze podrosło, wstawiano je do gorącego pieca. Z kopy żółtek wy­chodziły dwie baby, petynetowa tylko jedna.
Największą sztuką było wydobycie upieczonych bab z for­my! Układano je na przykryte prześcieradłami poduszki, a potem lekko i bardzo ostrożnie turlano aż do ostygnięcia. Tę ostatnią czynność wykonywano po to, by uniknąć zakalca, cia­sto bowiem było tak delikatne, że po wyjęciu z pieca bardzo łatwo mogło opaść. Robienie bab było pracą naprawdę nie lada. Dwie pary dziewcząt często zmieniały się. Baby były świetne, a znakomity ich smak mogą znać tylko ludzie, którzy kiedykolwiek jedli coś podobnego. Dzisiejszych bab nikt by podówczas nie tknął.”[3]


Jedną z najważniejszych rozrywek w dworze w Kumanowcach, a jednocześnie ogromną pasją Lety były polowania. Książka obfituje w opisy łowów. Przy tych fragmentach nie byłam w stanie wykrzesać z siebie ani ociupiny entuzjazmu: nie potrafię pojąć, jak można czerpać satysfakcję ze zwycięstwa w pojedynku: oszalałe z przerażenia zwierzę kontra grupa ludzi uzbrojonych w broń palną, na koniach, ze sforą psów. Argument autorki, że przecież zostało jeszcze tyle zajęcy, jakoś
mnie nie przekonał. Szczególnie przygnębiła mnie historia o oswojonych dzikach:

„W tak zwanej Stepowej Dębinie w czasie polowań na bażanty, których tam było mnóstwo, wypuszczano na wpół oswojone dziki, a myśli­wi mieli wiele radości, zabijając odyńca czy maciorę.”[4] 

Mały Książę chyba dostałby zawału.

Radość sprawiły mi natomiast wątki pensjonarskie. Leta ciekawie opisuje naukę w szkole w Warszawie. Bardzo zainteresowały mnie też uwagi o książkach jej dzieciństwa i młodości. Wśród najulubieńszych autorów pojawiają się między innymi: Amicis, Defoe, Mickiewicz, Sienkiewicz, Słowacki, Kra­szewski, Prus, Orzeszkowa, Rodziewiczówna, Konopnicka, Gąsiorowski, Przyborowski, Żuławski, Verne, Weyssenhoff, a z lektur wówczas obowiązkowych Puszkin, Lermontow, Turgieniew, Kryłow.

Kiedy czytałam o dzieciństwie tak beztroskim i dostatnim, w mój błogi nastrój wwiercała się natrętnie świadomość, że przy pozorach kresowej sielanki wśród stepów, kurhanów i oczeretów to było życie na wulkanie. Kapryśna historia zaplanowała dla Lety i jej rodziny trudną próbę. Z czasem wydarzenia polityczne stają się coraz bardziej obecne w opowieści. To daje się odczuć również w nastroju i tempie relacji. Ostatnie strony pamiętnika, opisujące dramatyczne przedzieranie się Lety do Polski z Odessy, czytałam z dużymi emocjami. Końcówka jest też lepsza pod względem literackim.

Tak bardzo żal, że skrupulatnie opisany w tej książce świat przestał istnieć. Zniknął właściwie z dnia na dzień. Mimo to wspomnienia Kutyłowskiej uczą cieszyć się chwilą, bardziej doceniać czas, który dane jest nam spędzić z najbliższymi i lepiej rozumieć znaczenie słowa dom, choć autorka nie porusza tych tematów wprost. Książka Lety to pełna godności lekcja utraty, tęsknoty i przemijania. Bez wielkich słów, bez nienawiści do tych, którzy dwór w Kumanowcach i poczucie bezpieczeństwa roznieśli w pył. Milczenie czasem mówi więcej niż krzyk rozpaczy: „Losów domu, parku, koni, psów nie opisuję, bo to zbyt bolesne…”[5]

Tekst oryginalny ukazał się na blogu Lektury Lirael

___________

[1] Irena Lorentowicz, Oczarowania, Instytut Wydawniczy PAX, 1972, s.147.
[2] Helena (Leta) Kutyłowska, Wspomnienia z Podola 1898-1919, Czytelnik, 2003, s. 18.
[3] Tamże, s. 36-37.
[4] Tamże, s. 65.
[5] Tamże, s. 97.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...