wtorek, 27 grudnia 2016

'Wołyń bez komentarza. Wywiady radiowe, wspomnienia ocalałych, dokumenty'

Potrzeba czytania o tych tragediach jest ogromna, bo dotychczas była tylko książka Siemaszków. No i film, na który boję się iść.
Relacja pierwsza pod tytułem 'Kainowa zbrodnia' to zapis radiowego reportażu. I właściwie ten pierwszy reportaż oddaje to, co jest główną zawartością tych wszystkich dramatycznych relacji: strach ofiar, bezrozumna agresja agresorów, pastwienie się nad ofiarami, celowe zadawanie im bólu, mordowanie całych rodzin i wiosek. Było to tak bestialskie, że nawet żołnierze niemieccy byli potem przerażeni. 
Trauma ludzi trwała przez dziesiątki lat. Do dziś ludzie boją się jechać na Ukrainę. 
Z wielką uwagą wczytywałam się też w dokumenty.






Potrzeba czytania o tych tragediach jest ogromna, bo dotychczas była tylko książka Siemaszków. No i film, na który boję się iść.
Relacja pierwsza pod tytułem 'Kainowa zbrodnia' to zapis radiowego reportażu. I właściwie ten pierwszy reportaż oddaje to, co jest główną zawartością tych wszystkich dramatycznych relacji: strach ofiar, bezrozumna agresja agresorów, pastwienie się nad ofiarami, celowe zadawanie im bólu, mordowanie całych rodzin i wiosek. Było to tak bestialskie, że nawet żołnierze niemieccy byli potem przerażeni. 
Trauma ludzi trwała przez dziesiątki lat. Do dziś ludzie boją się jechać na Ukrainę. 
Z wielką uwagą wczytywałam się też w dokumenty.

Daję książce 10 gwiazdek
  Post pochodzi z bloga Literackie zamieszanie

piątek, 23 grudnia 2016

Wigilia u hrabiów Tyszkiewiczów z Landwarowa



Źródło zdjęcia



Wspomnienia Stefana Marii Tyszkiewicza (ur. 1894), syna hrabiego Władysława z Landwarowa o wieczerzach wigilijnych w rodzinnym domu:

„W kątach prostokątnej sali jadalnej stały ogromne słupy uwite z suchych zbóż, pamiątka po ostatnim jesiennym urodzaju, nadzieja na płodny następujący rok. Lubiliśmy z rodzeństwem zawieszać na nich przyczepione do jedwabnych wstążeczek małe czerwone jabłuszka, rajskimi zwane. O zmierzchu cichaczem wymykaliśmy się z pałacu do stajni, żeby posłuchać, o czym mówią nasze ukochane zwierzęta – konie, którym dawaliśmy resztki opłatków zebrane ze świątecznego stołu. W salonie stała Piękna Pani – choinka ustrojona w iskrzące barwami kule przywiezione przez naszych Rodziców z Niemiec, pod którą już czekały na nas prezenty wręczane przez Tatę.

Stół na 12 osób był u nas zawsze przykryty śnieżnobiałym obrusem, ale tego wieczoru także bogato przybrany gałązkami świerkowymi. To była inna wieczerza niż zwykle, bo potrawy, zwykle po kolei podawane przez naszych służących, już na stole stały. Ale to nie znaczy, że można było najadać się do woli. Trzeba było trzymać się dobrych zasad savoir-vivre, no i żeby następnego dnia brzuchy nie bolały. Lokaj Franek, w czarnym fraczku i w białych rękawiczkach, majstrował tylko przy zupach. Zawsze były wedle życzenia minimum dwie. Najczęściej migdałowa i grzybowa, choć kiedy byliśmy tylko we własnym gronie, mogła być nasza tradycyjna niedzielna zupa, rakowa. Jadaliśmy karpia po żydowsku i w galarecie (z warzywami), okonie serwowane z siekanym jajkiem (zdaje się, że danie zapożyczone z Zatrocza), kulebiaka z rybą i cebulą, słodkawe kulki typu pączków z nadzieniem z kapusty, uszka grzybowe, makowiec z kandyzowaną pomarańczową skórką, strudla z suszonymi śliwkami, marcepanowe figurki, leguminy. U nas w Landwarowie, mimo że byliśmy posądzani o »prostactwo«, najważniejszy był… śledź. Także w czasach przedwojennych i powojennych, kiedy znaleźliśmy się na emigracji. Normalnie była to potrawa biednych rodzin, ale do naszego domu weszła poprzez zażyłe kontakty z Petersburgiem. I już nigdy nie wyszła”.


Na podstawie wywiadu z Lilianą Narkowicz, badaczką dziejów rodu Tyszkiewiczów

"Kurier Wileński", 23 grudnia 2016 r.




Pałac Tyszkiewiczów w Landwarowie na Wileńszczyźnie



wtorek, 20 grudnia 2016

Jan Gawroński, Moje wspomnienia 1892-1919

Dziś o książce, a raczej imponującym tomie (707 stron w twardej oprawie) pod tytułem "Moje wspomnienia 1892-1919", które spisał późniejszy dyplomata Jan Gawroński. 
Cóż to za pyszna (z małym zastrzeżeniem, o którym poniżej) książka! Jak to się czyta! To wspaniały przykład pamiętnikarstwa - inteligentnego, niezwykle interesującego już od pierwszych stron, gdzie poznajemy całą galerię postaci znamienitych, ważnych dla naszej historii, a także zupełnie nieznanych postaci ciotek, kuzynek, sąsiadek, panienek z dworków galopujących na rasowych arabach z rodzinnych stajni, a także dostojnych matron pamiętających jeszcze powstania narodowe, stojących na straży obyczaju.


Po wspomnienia Gawrońskiego sięgnęłam przygotowując własną książkę. Autor był bowiem praprawnukiem bohaterki mojej nowej publikacji. Ukazanie się więc rodzinnych wspomnień - nie ukrywam - było dla mnie pozyskaniem kolejnego, ciekawego źródła.
Gawroński urodził się na Litwie w rodzinie ziemiańskiej, a przez matkę - Lubomirską z domu - skoligacony był z najpierwszymi polskimi rodami. Jego dziadkiem był Jan Tadeusz Lubomirski - wielki społecznik i Maria z Zamoyskich, właściciele Małej Wsi pod Grójcem, domu w Warszawie przy Wareckiej, a także wołyńskiego Ławrowa. 


Są więc to wspomnienia ziemiańskiego syna, który urodził się jeszcze w czasach, gdy świat ten istniał, niezmienny od stuleci, ze swymi tradycjami, poszanowaniem wartości, ale i ze swymi przywarami. Wraca do czasów dzieciństwa i młodości spędzonych na Litwie, ale nie z poczuciem nostalgii za utraconym rajem, ale z wyrazem szczęścia, że dane mu było to wszystko przeżyć. Zobaczyć i uczestniczyć w świecie, w którym istniały starodawne hierarchie wartości, choćby w czasie siadania przy stole, gdy odwiedziny sędziwego dziadka leżącego w łóżku i czytającego nowy numer "Timesa" robiły na nim niesamowite wrażenie, gdy na jego drodze stawały "straszne ciotki" przy których bał się nawet odzywać. 
Wspomina stary litewski obyczaj trzymania we dworach oswojonych niedźwiedzi. Mały Jaś niekiedy trzymając się bujnego futra zwierza siadał na niego i starał się nieco "pojeździć". Miś bywał czasem w dworskiej kuchni, gdzie potrafił obracać rożen, a zdarzało się, że wchodził do salonu pełnego gości, bo potrafił też otwierać klamki, czasem znikał w dworskich zagajnikach wybierając się na maliny lub czając się na dziewczynę, która nosiła mleko z rannego udoju.
Mnóstwo tu anegdotek, zabawnych historyjek, dialogów, spostrzeżeń. Co ważne, Gawroński, który zmarł w 1983 roku, spisywał swe wspomnienia z młodości w latach jakże już innych obyczajowo, społecznie, pisał z innej perspektywy, mając ogromny bagaż doświadczeń i poczucie zarówno życiowych strat jak i zysków. 
Jak na dyplomatę przystało, pisze z pełną elegancją, jeśli pojawiają się ploteczki to raczej jako pogodne anegdoty, bez złośliwości. Poczucie humoru, umiejętność analizy i czynienia ciekawych refleksji są na pewno atutem tych wspomnień. 



Dzieciństwo, szkoły (w Zakopanem i w Anglii), czas rodzenia się niepodległości, wojna, rewolucja. To wszystko opisuje Gawroński powracając z perspektywy czasu do dawnych lat. Lat młodości. 
Pisząc o tych bardzo ciekawych wspomnieniach muszę napisać o sprawie, która mnie zaskoczyła, a nawet zdumiała, gdy czytałam książkę. Po raz pierwszy spotkałam się z tym, by autor pamiętnika o ziemiańskim (przez matkę arystokratycznym) pochodzeniu miał taki stosunek do Kresów. Stosunek, który dla mnie jest szokujący! Dokładnie do Wołynia i Ukrainy, bo Litwę (z której pochodził) widzi już łagodniejszym, innym okiem. Na 3 czy 4 stronach Gawroński przeprowadza swój wywód na temat sytuacji Wołynia i Ukrainy, gdzie Polaków widzi jako obcych okupantów traktujących te ziemie jak kolonie! 
Przyznam szczerze czytałam te strony z prawdziwym niesmakiem, bo jest to analiza absolutnie obca mojemu pojmowaniu Kresów. Spotkałam się z takim widzeniem Kresów w opracowaniach niektórych historyków lub w artykułach prasowych, ale absolutnie tego rodzaju przedstawienie historii tamtych ziem i ludzi nie znajduje u mnie zrozumienia. 
Dwieście pierwszych stron książki, które mnie oczarowały nagle przy tych kresowych wywodach, uległy zatarciu. Skutecznie zmniejszyło to mój początkowy entuzjazm, z jakim czytałam pierwsze karty. Nawet 100, 200 stron dalej, przy innych wątkach i opisach nie mogłam wciąż pozbyć się niesmaku. Nie chciałabym jednak - bo byłoby to niesprawiedliwe - by wymowa kilku stron (ale jak ważnych ze względu na poruszony problem!) miała znaczenie przy całościowej ocenie tej książki. 


***
Książka jest bardzo starannie wydana - twarda okładka, wyklejka z "Mapą Ziem Polskich od Odry do Dniepru, od Karpat po Morze Bałtyckie i Dźwinę" z 1914 roku. Fotografie z rodzinnych albumów są znakomitym uzupełnieniem treści. Książkę kończy posłowie Tomasza Gąsowskiego, jest także dokładny wykaz ilustracji, wywód przodków Jana Gawrońskiego w postaci drzewa genealogicznego, który rozpoczyna się między innymi od Klementyny Kozietulskiej, siostry słynnego szwoleżera. Mamy też indeks osób i noty biograficzne najważniejszych postaci pojawiających się na kartach tych wspomnień, co na pewno ułatwia lekturę, bo wyjaśnia, że dana postać to stryjeczny dziad autora lub siostra jego babki. 

Podsumowując - Wydawnictwo Literackie serwuje nam wyjątkową perłę pamiętnikarską nieocenioną dla badaczy jako źródło i wspaniałą lekturę dla tych wszystkich, którzy lubią czytać o czasach i ludziach, którzy przeminęli. Będę do niej wracać niejednokrotnie, omijając jedynie kilka stron, z których wymową nie mogę się zgodzić.

Tekst oryginalny na blogu: O biografiach i innych drobiazgach


czwartek, 15 grudnia 2016

Magdalena Jastrzębska, Panie kresowych siedzib





„Panie kresowych siedzib” Magdaleny Jastrzębskiej, specjalistki od biografii dawnych polskich dam, to zbiór interesujących szkiców biograficznych przedstawiających sylwetki 21 polskich kobiet. W większości są to dziewiętnastowieczne arystokratki zamieszkujące tereny Litwy, Białorusi i Ukrainy. Na przykładzie ich losów autorka dała zbiorowy portret kresowych Polek ze szlacheckich rodzin.

Przedstawione w tym zbiorku panie nie należą do osób powszechnie znanych współczesnemu czytelnikowi (no, może za wyjątkiem Eweliny Hańskiej). Autorka pisze, że przy ich wyborze kierowała się własnym subiektywnym gustem, aczkolwiek nie zdradza do końca, co powodowało, iż wybrała te, a nie inne kobiety (a chciałoby się to jednak wiedzieć!) W sumie więc czytamy o paniach z rodów Radziwiłłów, Branickich, Sanguszków, Sapiehów, Przezdzieckich, Krasińskich, Lubomirskich, Chodkiewiczów, Puzynów i Czackich i o ich posiadłościach (są to m. in. słynne Antoniny Potockich, Beńkowa Wisznia Fredrów, Nieśwież Radziwiłłów, Biała Cerkiew Branickich i Wierzchownia Hańskich).

Z całej książki najbardziej zapadły mi w pamięć trzy bohaterki, to jest Zofia Klimańska (z domu Chłopicka), Ewelina Hańska (z domu Rzewuska) i Regina Korzeniowska, jedyna panna w tym zbiorze kresowych wdów, rozwódek i mężatek.

Zwłaszcza pierwsza z nich miała barwny życiorys, który mógłby stać się stać kanwą powieściowego melodramatu lub filmu kostiumowego. Młoda i ładna Zofia Klimańska zadawała szyku w wileńskich salonach w czasach młodości Adama Mickiewicza. Kochał się w niej Antoni Odyniec, młodszy kolega wieszcza, a także rosyjski podstarzały senator Leon Bajkow, który nawet się z nią zaręczył, ale nie zdążył się ożenić, bo nagle umarł. Związek młodziutkiej Polki i rosyjskiego czynownika został uwieczniony w III części „Dziadów” Adama Mickiewicza:

„Bajkow! – Tobie by się zdało
Trochę balsamu, bo masz takie trupie ciało,
A żenisz się. Czy wiecie on ma narzeczoną
(…)
Tę panienkę, tak patrzaj, białą i czerwoną
(…)
Nie pojmuję, jak oni mogli pannę zmusić
Pięknymi usteczkami słowo tak wykrztusić.”


Dalszy życiorys pięknej Zofii był dość skomplikowany. Jakieś nieudane małżeństwo, rozwód czy też ucieczka od męża, mieszkanie z ukochanym w jego majątku na „kocią łapę” (w tamtych czasach, o zgrozo!) i podawanie się za jego żonę bez ślubu, jakieś próby literackie i dziennikarskie, w końcu utrata majątku po powstaniu listopadowym i wczesna śmierć tuż po pięćdziesiątce (a może zresztą, w tamtej epoce to nie była wczesna śmierć?).

Interesującą biografię miała również Ewelina Hańska, siostra pisarza Henryka Rzewuskiego i Karoliny Sobańskiej (agentki wywiadu carskiego, która uwodziła Adama Mickiewicza w pięknych okolicznościach przyrody krymskiej), która zasłynęła tym, że będąc mężatką i żoną jednego z najbogatszych wówczas polskich panów na Ukrainie, nawiązała kontakt listowny a potem romans z najmodniejszym pisarzem i celebrytą swojej epoki. Z dalekiej Ukrainy pisała bowiem listy do Honoriusza de Balzac, modnego pisarza paryskiego, czytanego przez damy w całej Europie, którego była wielką fanką. O losach tego romansu i późniejszego małżeństwa opowiada stary serial francusko-polski „Wielka miłość Balzaka”, w którym rolę Eweliny zagrała młoda Beata Tyszkiewicz. A związek z Balzakiem to nie był jeszcze koniec romansów tej damy!

Zaś trzecia bohaterka, Regina Korzeniowska, czyli jakaś praciotka czy prababka z bocznej linii pisarza Josepha „Conrada” Korzeniowskiego, ujęła mnie swoją ekscentrycznością i manierą zachowania w stylu klasycznej starej panny, niczym z angielskich kryminałów. Podoba mi się to, że kiedyś stare panny mogły sobie pozwolić na różne dziwactwa i nikt nie miał do nich żadnych pretensji z tego powodu, a nawet, co więcej, oryginalność charakteru to była cecha pożądana u takich dam.

Książkę Magdaleny Jastrzębskiej czyta się szybko, lekko i przyjemnie, choć – aby dobrze zapamiętać poszczególne damy – dobrze jest przeczytać ją parokrotnie (albo po prostu mieć pod ręką i czasem do niej wracać, ja już czytałam ją dwa razy). Historie przedstawionych bohaterek utrzymane są w klimacie retro, napisane spokojnie, ale z uwzględnieniem różnych sensacyjnych smaczków, w które obfitowały ich życiorysy. Książka zawiera indeks osobowy i porządną bibliografię, z której miłośnicy historii Polski mogą sobie spisać parę ciekawych tytułów.

Myślę, że Autorka tej książki, wyrasta na godną następczynię takich popularyzatorów historycznych biografii jak Gabriela Pauszer-Klonowska („Pani na Puławach”, rzecz o Izabeli Czartoryskiej), Zbigniew Kuchowicz („Barbara Radziwiłłówna”), Janusz Roszko („Awanturnik nieśmiertelny”, rzecz o Beniowskim) czy Marek Ruszczyc (różne biografie), którymi zaczytywali się ludzie w PRL-u. W każdym razie, w tę stronę idzie to pisarstwo, które jest bardziej pogłębione i oparte na szerszej dokumentacji historycznej niż tak popularne dzisiaj książki autorów piszących o historii w stylu prymitywnych tabloidowych ciekawostek.




Alicja Łukawska




Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko


niedziela, 11 grudnia 2016

Tadeusz Zubiński, Ogień przy drodze






„Ogień przy drodze” Tadeusza Zubińskiego to kolejna współczesna powieść polska o tematyce kresowej. Jej akcja rozgrywa się na Podolu w osadzie Hallerówka i miasteczku Rudawka w latach 1939-1945.

Nauczyciel Łukasz Winnicki, rodem z kieleckiego, osiadł na Podolu w okresie międzywojennym i ożenił się z tamtejszą krasawicą, młodą Ukrainką o imieniu Aleksandra, z ukraińskiej wsi Tuzubińce. Urodził im się syn Wiktor, który – według tamtejszych zwyczajów – powinien być Polakiem. Na kresach wschodnich było bowiem tak, że w mieszanych rodzinach polsko-ukraińskich córki dziedziczyły narodowość i religię po matce, a synowie po ojcu. Jednak Wiktor nie chce być Polakiem, pociąga go bowiem ukraińskie dziedzictwo. Bywa często w Tuzubińcach, gdzie nasiąka ukraińską kulturą i mentalnością, zwłaszcza czuje się związany z bratem matki, wujem Fiedką, który jest wyznawcą ideologii banderowskiej i należy do UPA. Na początku powieści Wiktor ma zaledwie 16 lat, ale już dokonał wyboru narodowego i religijnego. W niedzielę woli iść z matką do cerkwi niż z ojcem do kościoła.

„Ogień przy drodze” zaczyna się latem 1939 roku. Na Podole dochodzą wieści o zbliżającej się wojnie. Do notariusza Olgierda Podkańskiego z pobliskiego miasteczka Rudawka przyjeżdża nieoczekiwanie 17-letnia bratanica Wanda z Warszawy. Rodzice wysłali ją tu, by skryła się u stryja, bo wojna z Niemcami na pewno zagrozi stolicy. Myślą sobie, że na dalekich kresach można będzie bezpiecznie przeczekać wojenną zawieruchę.

Jakiś czas wszyscy żyją w oczekiwaniu na nadchodzącą wojnę. A kiedy ona wreszcie się zaczyna, to robi się taki zamęt, jakiego nie oczekiwano. Na Podole docierają zaledwie jakieś strzępy wiadomości, telefony nie działają, radio też, bo nie ma prądu. Coś tam wiadomo od kogoś, kto ma jeszcze radio na baterie… Po okolicy plątają się jacyś uchodźcy z głębi kraju, jakieś oddziały wojskowe. Panuje chaos i bałagan. Łukasz Winnicki przygarnia do domu jednego z wędrowców, którym okazuje się sędzia śledczy Ferdynand Uxakowski, który w momencie wybuchu wojny jechał sobie pociągiem na imieniny Stefana (2 września) do Krzemieńca, ale wojsko zatrzymało pociąg i skierowało na Tarnopol. A potem zaczął się błąkać w poszukiwaniu jakiejś władzy. Ale żadnej władzy polskiej już nie ma.

Panuje takie bezkrólewie, że nagle wszystko wolno. Nawet zabić człowieka. Pewnej nocy ktoś zabija Łukasza Winnickiego. Kto? Dlaczego? Można tylko podejrzewać. Polacy sądzą, że zrobili to Ukraińcy, a Ukraińcy mówią, że winni są Polacy, którzy zamordowali Łukasza za to, że wstawiał się za nimi. W tej sytuacji nie ma już nikogo, kto by utrzymał Wiktora przy polskości. W domu Winnickich zaczyna się oficjalnie, na co dzień mówić po ukraińsku. Do tej pory był tam w użyciu język polski. Po ukraińsku tylko się śpiewało i kłóciło. I to jest już początek końca polskiego Podola.

No, a potem to już wiadomo: 17 września na Kresy, a trochę później także na Podole, wchodzą Sowieci. Potem, w 1941 roku, wchodzą Niemcy. A jeszcze później banderowcy zaczynają masowo zabijać mieszkających tam Polaków. Napadają także na Hallerówkę. A koleje losu bohaterów plączą się coraz tragiczniej… Dalej nie piszę, kto ciekaw, niech czyta!

Przyznam się, że bałam się trochę lektury tej książki. Od dawna czytam głównie wspomnienia i pamiętniki, przeplatane czasem dla urozmaicenia dość prostymi historyjkami fabularnymi. Jestem już w takim wieku, że męczy mnie fikcja i wymyślone relacje książkowe. Nie ciągnie mnie ani do trudnej prozy, ani tym bardziej do poezji. A tu masz! Poznałam Autora na FB i obiecałam, że przeczytam tę książkę. Słowo się rzekło. Trzeba wykonać! Wypożyczyłam tę powieść z biblioteki. Była trochę złachana, a to już dobry prognostyk. Znaczy, ludzie czytają. Znaczy, da się! Ale przeraziły mnie pochwalne zdania zamieszczone na skrzydełku powieści , że „Zubiński to rasowy epik”, że korzysta z tradycji literackiej Buczkowskiego, Kuśniewicza, Odojewskiego, Turczyńskiego i Haupta. Cóż, Buczkowskiego i Kuśniewicza to miałam na liście z literatury współczesnej na polonistyce w latach 1980. By zaliczyć egzamin, trzeba było przeczytać „Czarny potok” i jedną powieść Kuśniewicza. Powiem tak: Kuśniewicza jeszcze dało się czytać. Ale książki Buczkowskiego to nie przeczytała ani jedna osoba z mojego roku. Nie dało się po prostu! Do Odojewskiego podchodziłam parę razy i nic. Nie chwyciło. Tych dwóch ostatnich w ogóle nie znam. Tja… Do tego na skrzydełku okładki straszy pochwalne zdanie w wykonaniu Berezy. Henryka Berezy, znanego profesora, który budził grozę w studentach polonistyki. Brrr! W sumie, to nie była dla mnie dobra rekomendacja. Ale skoro wydał to Zysk i S-ka, więc chyba książka będzie do czytania? Taką miałam nadzieję, zaczynając lekturę.

Ogólnie – nie mam żadnych zastrzeżeń do „Ognia przy drodze”, jeśli chodzi o treść. Fabuła powieści jest interesująca, choć z drugiej strony – dość typowa. To jedna z wielu kresowych opowieści, świetnie uzupełniająca to, czego dowiedziałam się o śmierci polskich kresów z książek, które czytam od paru lat. Na pewno zachowam ją długo w pamięci.

Ale ta forma! Mój Boże! Forma tej powieści była dla mnie okropnie trudna i zanim wgryzłam się w nią, to trochę trwało. Najtrudniejsze było pierwsze 50 stron. Potem już jakoś poszło. Chodzi o to, że autor mówiąc o prostych sprawach używa bardzo złożonego, poetyckiego języka, do którego naprawdę trudno się przyzwyczaić. Na szczęście zdania są krótkie. Ale czasem są tak przeładowane różnymi metaforami, że trzeba je czytać po parę razy, by dojść, o co w ogóle chodzi. A ja takich tekstów nie czytuję na co dzień. Całe lata pracowałam „w języku”, ale tak, że zajmowałam się głównie eliminowaniem zbędnych przymiotników i pisaniem lub poprawianiem czyjegoś pisania tak, by było „prosto i jasno” i by to było zrozumiałe dla ludzi. Mój Boże, dobrze, że autor nie trafił na mnie jako na redaktora. Połowę metafor bym mu pewnie wykreśliła :)))

A tu masz! Obiecałam, trzeba było czytać i nie marudzić. No, cóż, jestem ambitna i pracowita jak pszczółka i jak się naprawdę zawezmę, to przeczytam prawie wszystko. No, więc udało się! Przedarłam się przez tę powieść! Sukcesem jest dla mnie, że ogólnie wiem, o co chodzi i jak potoczyły się dalsze losy bohaterów.

Z pewnością czytelnicy lubiący poezję mogą rozsmakować się w tej prozie, mogą chłonąć jej malarskość i sensualność. W końcu – nie wszyscy ludzie czytający książki mają alergię na poezję, tak jak ja. Bo pan Tadeusz Zubiński naprawdę dobrym pisarzem jest! A o Kresach pisze tak, jakby tam, na tym Podolu faktycznie był latem 1939 roku i zapamiętał wszystkie tamtejsze barwy, zapachy i smaki.

Ogólnie, mimo mojego wcześniejszego marudzenia, przyznać muszę, że to jest dobra powieść pod względem artystycznym. Z pewnością lepsza niż ostatnio okrzyczane, nagradzane teksty lansowane przez „salon” i okolice (ja takie też czytam, tylko o nich nie piszę na blogu, by mnie do prokuratury nie podali za wyzwiska i inne rzeczy). Szkoda, że o „Ogniu przy drodze” jest tak cicho. Nie zajmuje się tym tekstem krytyka, milczą też blogerzy książkowi. A jest to powieść godna lektury. Miłośnicy Kresów mogą ją postawić na jednej półce z takimi kresowymi utworami jak „Ukraiński kochanek” Stanisława Srokowskiego czy „Lwowska noc” Wiesława Helaka. Podobny klimat, podobna fabuła, bohaterowie itd.


Zubiński Tadeusz, „Ogień przy drodze”, Wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2009

Alicja Łukawska

Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko

sobota, 3 grudnia 2016

Piotr Zychowicz, „Pakt Piłsudski-Lenin, czyli jak Polacy uratowali bolszewizm i zmarnowali szansę na budowę imperium”





„Pakt Piłsudski-Lenin” Piotra Zychowicza to lektura obowiązkowa dla wszystkich miłośników Kresów wschodnich, choć Autor nie lubi tej nazwy i konsekwentnie nie używa jej w swojej książce, zastępując ją nazwą „Polska”. Dla Zychowicza bowiem słowo „kresy” oznacza marginalizowanie całych terenów, na których kiedyś żyli Polacy. Powołuje się przy tym na cytat z pamiętników Michała K. Pawlikowskiego, który pisał tak:

„Wyraz „Kresy” oraz urzędowe „Ziemie Wschodnie” po prostu mnie mierżą. Do roku z grubsza 1914 mówiliśmy Polska albo Rzeczpospolita Obojga Narodów, albo Korona i Litwa. I oto nagle po roku 1918 ograniczyliśmy pojęcie Litwy do małego obszaru dawnej guberni kowieńskiej, a pojęcie litewski do jakiegoś miliona ludzi posługujących się wyłącznie językiem litewskim. Ten lęk przed nazwą „Litwa” i ukucie niezgrabnych eufemizmów „Ziemie Wschodnie” lub „Kresy” trącą zaściankiem i kompleksem niższości. Dla mnie istnieją: Korona i sfederowane z nią Wielkie Księstwo Litewskie. Nie możemy z dnia na dzień zmieniać terminologii, która wytrzymała pięćsetlenią próbę historii.” (Zychowicz, s. 31)

Tematem tej książki jest tajny (właściwie jakby utajniony przez oficjalną wersję historii po dziś dzień!) układ pomiędzy Józefem Piłsudskim a bolszewikami, na mocy którego Piłsudski dwa razy wstrzymał wojska polskie, które miały szansę ruszyć na pomoc konającej armii białej Rosji i ostatecznie dobić bolszewików. Taka możliwość pojawiła się po raz pierwszy w 1919 roku, kiedy to wojska bolszewickie zostały z trzech stron otoczone przez armie białych Rosjan i Polaków. Z południa znajdowała się armia generała Antona Denikina (przypomnijmy, był to pół-Polak, syn polskiej krawcowej z Włocławka i rosyjskiego wojskowego), ze wschodu armia Aleksandra Kołczaka, z północy armia generała Jewgienija Millera, z północnego wschodu armia generała Nikołaja Judenicza. I to wszystko razem parło na Moskwę. Gdyby tylko jeszcze dopomogło polskie wojsko idące w tym samym momencie z zachodu, można było dobić „czerwoną zarazę” (jak pisze autor) od razu. Wystarczyłoby tylko, by Polacy zajęli miasto Mozyrz na Polesiu i zadali ostateczny cios sowieckiej 12. Armii, a śmiertelny pierścień wokół wojsk Lenina-Trockiego zamknąłby się raz na zawsze. Między Polakami a Moskwą nie stała wtedy żadna poważna siła.

Piłsudski wstrzymał jednak pochód polskich wojsk na wschód, choć o pomoc błagał go wtedy generał Denikin. Piłsudski nie chciał jednak pomagać carskiemu generałowi, bo ten wypowiadał się za przywróceniem dawnego imperium rosyjskiego, a Polskę widział na jej etnicznym terytorium. I bez tej polskiej pomocy wojskowej, wiosną 1920 roku, w Noworosyjsku nad Morzem Czarnym armia Denikina została dobita. Ale wcześniej, w trakcie wstrzymania polskiego frontu (dokładnie w dniach 22 -30 lipca 1919 roku), w Białowieży odbyła się pierwsza runda rozmów polsko-bolszewickich. Ze strony radzieckiej brał w nich udział polski komunista Julian Marchlewski. Sowieci obiecywali, że w zamian za zaniechanie dalszego pochodu wojsk polskich, gotowi są zrzec się na naszą korzyść całej Litwy i Białorusi, czyli terytorium dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego.

Druga runda tych rozmów odbyła się 19. października 1919 roku w Mikaszewiczach (powiat łuniniecki) na Białorusi, na zapleczu polskiego frontu. Tym razem Marchlewski przywiózł ze sobą żonę i córkę, a także kilku innych komunistów. Ze strony polskiej w rozmowach brali udział Michał Kossakowski oraz dwóch zaufanych oficerów Piłsudskiego: kapitan Ignacy Boerner i porucznik Mieczysław Birnbaum (jako oficer wywiadu polskiego był tam obecny Stanisław Baczyński, ojciec poety Krzysztofa Kamila Baczyńskiego). Piłsudski wolał układać się z bolszewikami niż z Denikinem, bo chciał, by dawna, carska Rosja została dobita. Zresztą, jako były socjalista, miał jakąś dziwną słabość do czerwonych, z których zresztą wielu znał osobiście. Siedział przecież jako więzień polityczny na zesłaniu za udział w spisku mającym na celu zabicie cara Aleksandra II (mordercą cara był brat Lenina, Aleksander, a jego towarzyszem był brat Piłsudskiego, Bronisław). Socjaliści znali się także z rozmaitych spotkań i zjazdów partyjnych. W pewnym więc sensie bolszewicy byli starymi znajomymi Piłsudskiego.

Ta decyzja układania się z czerwonymi przyniosła taki efekt, że zdążyli okrzepnąć po walce z białymi i latem 1920 roku ruszyli na Polskę, niszcząc wszystko po drodze i niosąc na zachód światową rewolucję. W sierpniu 1920 roku Polacy zwyciężyli bolszewików pod Warszawą i popędzili ich z powrotem na wschód. A potem sytuacja się powtórzyła. Front polski na wschodzie w pewnym momencie stanął, mimo, że o pomoc błagał teraz Polaków generał Piotr Wrangel, dowódca Sił Zbrojnych Południa Rosji, zwany Czarnym Baronem. Warto zaznaczyć, że Wrangel obiecywał Polakom więcej niż Denikin, jeśli chodzi o nasze ziemie wschodnie. Ale i tym razem Piłsudski był nieugięty wobec carskiego wojskowego. Nie ufał bowiem rosyjskim generałom. Zdecydowanie wolał bowiem bolszewików. I tak, 12 października 1920 roku zawarty został rozejm wojskowy i wstępny traktat pokojowy między Polską a bolszewikami. Dzięki temu mogli oni, nie obawiając się ciosu z zachodu, spokojnie zająć się unicestwieniem armii generała Wrangla. 12 listopada czerwoni wdarli się na Krym, który był ostatnim bastionem carskiej Rosji.

„Walka o wolną Rosję była przegrana. Obóz białych – który można porównać z naszymi żołnierzami wyklętymi lub francuską Wandeą – poniósł ostateczną klęskę. Rosja przestała istnieć na zawsze” (Zychowicz, s. 195)

Autor tej książki uważa, że gdyby w październiku 1920 roku Piłsudski ponownie nie wstrzymał pochodu polskich wojsk, Polacy wraz z Wranglem weszliby do Moskwy i ostatecznie zwyciężyli bolszewików. Ale tak się nie stało. Zamiast triumfalnego zwycięstwa (to hipotetyczne wzięcie Moskwy przez Polaków zostało opisane na początku książki w konwencji political fiction) był traktat w Rydze, traktat, w którym strona wygrana (Polacy) robiła ustępstwa na rzecz strony przegranej (bolszewików). Traktat ten nazywa Zychowicz czwartym rozbiorem Polski, bo Polska zrzekła się wówczas sporej części swojego terytorium, oddając zamieszkałych tam Polaków na pastwę czerwonego terroru. Traktat ryski był też swojego rodzaju rozbiorem Litwy, Białorusi i Ukrainy pomiędzy Polskę a Sowdepię.

No i te błędne decyzje Piłsudskiego krwawo się potem zemściły. Ale nie na nim, bo zdążył już umrzeć. Zemściły się na Bogu ducha winnych Polakach. Czyżby była to jakaś karma, jaką musimy odcierpieć za to, że spowodowaliśmy cierpienia innych (zarówno Polaków, jak i Rosjan, Rusinów, Białorusinów i Litwinów)?

Konsekwencje traktatu ryskiego były straszliwe. W jego efekcie bolszewicy wyniszczyli w latach 1930. Polaków z tzw. dalszych kresów wschodnich, weszli do Polski we wrześniu 1939 roku, no dalej nie ma co pisać, bo wszyscy to wiedzą. Skutkiem traktatu ryskiego były wywózki na Syberię, do Kazachstanu, zamordowanie Polaków w Katyniu, w końcu całkowite odebranie nam Kresów wschodnich po II wojnie światowej i to wszystko, co działo się dalej.

To nie jest popularna czy też kanoniczna wersja historii. Wiele z powyżej przedstawionych faktów jest celowo przemilczanych lub inaczej interpretowanych przez historyków głównego nurtu. Paktowanie Piłsudskiego z wysłannikami Lenina i Trockiego było przemilczane już w okresie międzywojennym. Zychowicz napisał tę książkę pod prąd oficjalnej wersji, opierając się na dokumentach z epoki, wspomnieniach i pamiętnikach, których lista jest bardzo długa. Najważniejsza z nich jest książka Józefa Mackiewicza „Lewa wolna”, która w konwencji literackiej opowiada o paktowaniu marszałka z Sowietami na zgubę Polski.

Znałam wcześniej ten utwór Mackiewicza, czytałam także niektóre z cytowanych przez Autora memuarów z epoki. Ale wszystko zebrane razem w postaci jasno zrozumiałego wykładu zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Przeczytałam tę emocjonalnie napisaną książkę jednym tchem, wspólnie z Autorem rozpaczając dzisiejszej nocy nad tragicznymi konsekwencjami błędnych decyzji marszałka Piłsudskiego, który lekką ręką oddał na zmarnowanie ogromne terytorium należące niegdyś do Polski wraz z mieszkającymi tam ludźmi, a także zaprzepaścił niezwykłą szansę na odrodzenie imperium polskiego w granicach przedrozbiorowych.

Zychowicz pisze o sobie, że jest polskim patriotą imperialnym i należy temu przyklasnąć. Dlaczego nie wykorzystać szansy, by zostać państwem wielkim i niezwyciężonym? Piłsudski tę szansę zaprzepaścił! Powstaje pytanie: czy ten człowiek naprawdę zasługuje na to, by stawiać mu pomniki i nazywać jego imieniem ulice i inne rzeczy? To jest temat pod rozwagę.

A Zychowiczowi za tę książkę należy się miejsce nie tylko w kresowym panteonie ale również w kresowym raju, jaki zapewne istnieje na tamtym świecie. Brawo ten pan!

Zychowicz Piotr, „Pakt Piłsudski-Lenin, czyli jak Polacy uratowali bolszewizm i zmarnowali szansę na budowę imperium”, wyd. Rebis, Poznań 2016.

Alicja Łukawska


Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...