środa, 30 listopada 2016

Tadeusz Olszański, Stanisławów jednak żyje







Stanisławów Andrzeja Potockiego
Tadeusz Olszański zaskoczony szeroką reakcją czytelników na swą wspomnieniową książkę „Kresy Kresów. Stanisławów” wydał następną pod tytułem „Stanisławów jednak żyje”. Znalazły się w niej reminiscencje byłych stanisławowian oraz dzieje polskiego niegdyś Stanisławowa, założonego przez Andrzeja Potockiego herbu Pilawa w 1662 roku. Trzysta lat później szczątki założyciela miasta sprofanowali komuniści niszcząc rodowe krypty Potockich w ufundowanej przez nich kolegiacie!


Ateny Pokucia za Krakowem i Lwowem
Stanisławów, jaki pozostał w sercu i pamięci Tadeusza Olszańskiego był trzecim co do wielkości, po Krakowie i Lwowie, miastem Galicji. Tętniło w nim życie tolerujących się nawzajem narodowości: polskiej, żydowskiej, rusińskiej, niemieckiej, ormiańskiej i innych. Przedsiębiorczy obywatele stolicy Pokucia wybudowali nowoczesne fabryki, sklepy, szkoły, szpitale, elektrownie. Wspomnienia Tadeusza Olszańskiego dotyczyły również spraw bliskich młodemu pokoleniu. Obszernie opisane zostały dzieje stanisławowskiej edukacji od założenia w XVII wieku Kolonii Akademickiej, która zyskała określenie „Ateny Pokucia”. Sport w Stanisławowie zasłynął przede wszystkim dwoma klubami i drużynami piłkarskimi: Górką i Rewerą, o których autor publikacji opowiedział z dziennikarską pasją.

„Tragiczna konspiracja”
Stanisławów, jak wspomina Tadeusz Olszański, był miastem szczególnie mocno przywiązanym do Ojczyzny, więc zareagował bardzo emocjonalnie na brunatną i czerwoną okupację. Stanisławowscy Polacy konspirowali i w szeregach Armii Krajowej i poza Nią. Pozostawała to jednak „tragiczna konspiracja” z powodu wielu denuncjacji, jakich dopuszczali się ukraińscy i żydowscy współobywatele. Mimo tego, autor napisał wiele dobrego o Żydach, stanowili oni przecież znaczną część społeczności Stanisławowa; okresowo mieszkało ich tylu, co Polaków. Mieli też bohaterskie karty w dziejach Pokucia. Oddział żydowskiej partyzantki Panteleria zlikwidował m.in. lokalnego szefa gestapo hauptsturmführera Tauscha. Niestety, dowódca jednostki Anda Luft zginęła razem ze swym maleńkim dzieckiem.
Wacław Chowaniec - syn
Wacław Chowaniec - syn
Tadeusz Chowaniec - syn
Tadeusz Chowaniec - syn
Stanisław Chowaniec - ojciec
Stanisław Chowaniec - ojciec
  

Drukarz, prezydent, dyrektor banku
Wierny syn Stanisławowa przywołał na kartach książki pamięć kilku jego krajan. Moje szczególne zainteresowanie wzbudziły trzy nazwiska: Chowaniec, Łukoski, Gutt Mostowy.
Stanisław Chowaniec był prężnie działającym właścicielem drukarni, a najstarszy z jego synów Wacław nawet prezydentem miasta. Stanisławów zawdzięcza mu rozwój infrastruktury miasta i obiektów użyteczności publicznej. Wacław Chowaniec pełnił w późniejszym czasie funkcję dyrektora banku we Lwowie. Uciekająca ze Lwowa do Generalnej Guberni rodzina Wacława znalazła oryginalny schowek na brylanty mające im uratować życie - jubiler powklejał je w pazurki futerka z lisa. Polak potrafi!
Wacław drukarnię przekazał bratu Tadeuszowi, który doprowadził ją do rozkwitu. Tadeusz Chowaniec został aresztowany przez NKWD i zamordowany w Charkowie w 1940 roku.


Legiony Polskie, Wojsko Polskie, Batalion "Zośka" Armii Krajowej 

Niezwykłym bohaterstwem wykazała się rodzina Łukoskich. Kazimierz Orlik-Łukoski służył w Legionach Polskich, był generałem Wojska Polskiego, walczył w kampanii wrześniowej i brał udział w obronie Lwowa. Aresztowany przez NKWD został zamordowany w Charkowie po pobycie w obozie w Starobielsku w 1940 roku. Jego synowie, Andrzej ps. „Blondyn” i Jerzy ps. „Żereń”, żołnierze Batalionu „Zośka” walczyli w Powstaniu Warszawskim. Andrzej zginął 18 sierpnia 1944 roku.
Andrzej Łukoski - syn
Andrzej Łukoski - syn
Jerzy Łukoski - syn
Jerzy Łukoski - syn
Kazimierz Orlik Łukoski - ojciec
Kazimierz Orlik Łukoski - ojciec


Mord w Czarnym Lesie i gestapowskie psy 


Równie tragicznie zakończone życie doktora Jana Gutta Mostowego pochodzącego z Poronina mogło by stanowić kanwę dla scenariusza filmu akcji. Półwiecze dzielnego Polaka obfitowało w nieoczekiwane wydarzenia i zwroty akcji: była nauka w Krakowie, służba w austriackim wojsku, praca w Niemczech, pobyty we Francji i Belgii, studia medyczne w Szwajcarii, europejska kariera zapaśnicza, zaciąg do Armii Hallera, praktyka lekarska w Stanisławowie. W sierpniu 1941 roku zamordowany został w siedzibie Gestapo (prawdopodobnie przez psy Hansa Krügera) . Kilka dni wcześniej gestapo pod dowództwem Hansa Krügera zamordowało ponad dwustu pięćdziesięciu przedstawicieli inteligencji Stanisławowa. Ich masowe groby – doły śmierci w Czarnym Lesie odkryto dopiero w 1988 roku! Podobnie we Lwowie na Wzgórzach Wuleckich uśmiercono kilkudziesięciu profesorów w lipcu 1941 roku.

Stanisławów, Opole, Iwano-Frankiwsk 

Polski Stanisławów skonał 27 lipca 1944 roku wraz z wkroczeniem Armii Czerwonej. Kolejne wywózki i wysiedlenia ludności polskiej w ramach tzw. repatriacji, a w rzeczywistości depatriacji miały charakter czystki etnicznej; prowadzone były systemowo i na masową skalę. Stanisławowianie osiedleni zostali na Ziemiach Odzyskanych, głównie w Opolu, ale również niektórzy z nich rozjechali się po całym świecie. W miarę możliwości spotykają się raz do roku w swym „kraju lat dziecinnych” i wspominają...


Stanisławowa już nie ma! Po trzystu latach istnienia jego miejsce na mapach zajął Iwano-Frankiwsk.



Tekst ukazał się na blogu Czytam Po Polsku


niedziela, 27 listopada 2016

Mamert Stankiewicz, Z floty carskiej do polskiej




Autor tych wspomnień, kapitan Mamert Stankiewicz, jest znany szerokim kręgom polskich czytelników jako tytułowy bohater kultowej książki Karola Olgierda Borchhardta „Znaczy kapitan”. Jego niezwykłe i barwne koleje losu możemy poznać z autobiograficznej pozycji „Z floty carskiej do polskiej”.

Mamert Stankiewicz był człowiekiem Kresów. Jego rodzina wywodzi się z dawnego województwa wileńskiego (ze strony ojca z powiatu brasławskiego, ze strony matki z dziśnieńskiego). Urodził się w Mitawie (dzisiaj Jełgawa) w 1889 roku jako syn carskiego oficera (ojciec skończył szkołę wojskową w Rydze i służył w mitawskim pułku piechoty). Dość liczna rodzina Stankiewiczów mieszkała więc na stałe w Mitawie, a na lato wyjeżdżała do majątku dziadków (rodzice matki) położonego nad rzeką Dziśnieńką, gdzie jechało się pociągiem z Mitawy do Rygi, potem do Dyneburga, a stamtąd do stacji Borkowicze, gdzie czekały już konie i powóz wysłane przez dziadka.

Mamert i jego bracia skończyli rosyjską szkołę początkową w Mitawie. Czytać, pisać i modlić się po polsku nauczyła ich matka. Potem była szkoła realna w Mitawie, w końcu Korpus Kadetów Morskich w Petersburgu, słynna szkoła wojskowa z tradycjami, no i służba w carskiej flocie na Bałtyku. Mamert ożenił się z siostrą swojego kolegi szkolnego, Heleną Jankowską, swoją pierwszą miłością, w której kochał się od 12. roku życia.

Najciekawszy okres opisany w tych wspomnieniach to czas rewolucji październikowej i tego, co nastąpiło później, a zwłaszcza podróż autora dookoła świata, z Rosji do Polski (inaczej w tamtym czasie się nie dało, bo drogę zagradzał niemiecki front). W 1918 roku Mamert w przebraniu uciekł z ogarniętej rewolucją Rosji (przepustkę na wyjazd dawał mu towarzysz Załkind, który w czasie spotkania w Pałacu Zimowym strzelał sobie z pistoletu w ścianę, ot, tak, dla rozrywki) i przez Finlandię i Szwecję udał się statkiem do Ameryki. Miał zamiar w taki czy inny sposób dostać się do Polski. W Rosji pozostawił żonę z dzieckiem. W Stanach Zjednoczonych najpierw nie mógł znaleźć zatrudnienia, potem pracował jako sekretarz w rosyjskim konsulacie w Pittsburghu. Potem udało mu się sprowadzić zza oceanu żonę z córeczką. W 1919 roku został zwolniony z konsulatu i dostał polecenie dołączenia do rządu admirała Aleksandra Kołczaka na Syberii. Stankiewiczowie wraz z córką ruszyli więc pociągiem na zachód Ameryki, stamtąd popłynęli statkiem do Japonii, potem zaś znowu pociągiem do Omska, gdzie w tym czasie rezydował rząd białych Rosjan admirała Kołczaka. Ich odyseja przypominała nieco przygody opisane w powieści „W 80 dni dookoła świata” Juliusza Verne’a. Zdążyli zagospodarować się w Omsku, kiedy przyszedł rozkaz ewakuacji na wschód, bo z zachodu zbliżał się front bolszewicki. Trzeba było szybko uciekać. Ale jak?

Sytuacja rodzinna była dramatyczna, bowiem dokładnie w tym czasie Helena Stankiewiczowa była wysoko w ciąży. Miała rodzić, dosłownie już, lada dzień! Nie było wiadomo, co robić w tej sytuacji: czekać w Omsku na poród, narażając się na późniejsze, ewentualne bolszewickie represje, czy też uciekać pociągiem wraz z białymi Rosjanami. Stankiewiczowie wybrali w końcu to drugie rozwiązanie, żona z córką pojechały wcześniejszym pociągiem, mąż późniejszym, potem się spotkali. W końcu jednak, na skutek zdrady czeskich żołnierzy prowadzących straż na linii kolejowej, i tak wszyscy razem z Kołczakiem wpadli w ręce czerwonych. Ostatecznie, Mamert znalazł się w więzieniu w Irkucku, gdzie uwięziono również admirała Kołczaka, który wkrótce został zgładzony przez bolszewików. Naszemu kapitanowi również groziła śmierć, jednak zamiast tego trafił do obozu koncentracyjnego na Syberii, później został wypuszczony na wolność. W międzyczasie, w trakcie tych dramatycznych wydarzeń, jego żona urodziła drugą córkę. Dopiero w 1921 roku, po zawarciu traktatu w Rydze, Stankiewiczom udało się cudem, przez Moskwę, przedostać do Polski. I tak zakończyła się trwająca trzy lata dramatyczna podróż dookoła świata. Stracili wszystko, co posiadali wcześniej i byli całkowicie zrujnowani finansowo i obdarci. W wolnej Polsce musieli dorabiać się od zera.

Na początku lat 1920. Mamert zaczął pracować w powstającej właśnie szkole morskiej w Tczewie i wychowywać nowych marynarzy. I ta jego właśnie działalność została opisana piórem kapitana Borchardta. Rodzina osiadła ostatecznie w Tczewie, gdzie wynajęła pięciopokojowe mieszkanie (Helena Stankiewiczowa wraz z córkami została usunięta z Tczewa przez Niemców jesienią 1939 roku, kiedy hitlerowcy wysłali całą ludność napływową z Pomorza do Generalnego Gubernatorstwa).

W okresie międzywojennym kapitan Stankiewicz pływał na m/s „Piłsudski”. Wtedy też, w wieku niespełna 50 lat, spisał swoje wspomnienia, które zakończył w 1937 roku. W przededniu wybuchu II wojny światowej, 24 sierpnia 1939 roku, dostał rozkaz, by wyprowadzić z Gdyni do Wielkiej Brytanii statek „Kościuszko”, który w tym czasie był kompletnie pozbawiony wszelkiego wyposażenia i już przygotowany do sprzedaży na złom. Kapitan musiał uczynić go sprawnym do żeglugi, szybko zebrać załogę i zdążyć wydostać się z Bałtyku, zanim wybuchnie wojna. „Kościuszko” wypłynął z Gdyni dosłownie w ostatniej chwili, 28 sierpnia wieczorem. Przepłynął Morze Północne i 2 września dotarł do Anglii.

W listopadzie 1939 roku Stankiewicz objął dowództwo na transportowcu wojskowym m/s „Piłsudski”. Miał dołączyć z tym statkiem do konwoju. Jednak 26 listopada okręt został storpedowany przez Niemców. Kapitan został na pokładzie do końca, ewakuował się wraz z ostatnimi marynarzami na małej tratwie. Kiedy po paru godzinach rozbitków uratował brytyjski niszczyciel, kapitan był już w takim stanie wychłodzenia, że nie udało się go uratować. Jego pogrzeb odbył się 29 listopada w Hartlepool.

Wspomnienia Mamerta Stankiewicza w postaci maszynopisu ofiarowały Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni jego córki, Anna Tomaszewska i Irena Małecka. Po raz pierwszy zostały wydane w latach 1990. Ja czytałam drugie wydanie. Podobno w oryginale tekst był o wiele dłuższy, ale przez wydawcę został znacznie skrócony i zredagowany. Jednak wiele to nie pomogło w odbiorze całości. Kapitan Stankiewicz miał widocznie naturę pedanta, gdyż pisał tak, aby wszystko było dokładnie i szczegółowo. Nie dbał wcale o to, by było ciekawie czy interesująco. Jak ognia unikał wszelkiej sensacji. Nawet swoje niezwykłe przygody w Ameryce i na Syberii przedstawił w konwencji prawie urzędniczego sprawozdania. Opowieści Stankiewicza daleko na przykład do sensacyjnej fabuły przygodowej opowiedzianej przez Ferdynanda Ossendowskiego, który mniej więcej w tym samym czasie kręcił się po Syberii i Mongolii (był w otoczeniu szalonego barona, czyli generała Romana Ungern von Sternberg) i napisał potem książkę „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”.

Autobiografię Stankiewicza czyta się tak sobie... Jakby nie chodziło o wspomnienia Kresowiaka i epizod amerykańsko-syberyjski, pewnie dałabym sobie w ogóle spokój z tą lekturą. Wiele miejsca poświęcił Stankiewicz opisom statków, rejsów i innych kwestii około marynarskich, do tego napisał o tym w sposób tak nudny, że całe fragmenty tej książki zaledwie przekartkowałam. Być może mogą one być interesujące dla historyków polskiej floty wojennej czy handlowej, ale zwykłemu czytelnikowi trudno jest przedzierać się przez te rozważania.

Aaaa, właśnie, rozważania! Rozważania filozoficzne kapitana Stankiewicza! Tego w tej książce nie brakuje! Autor jawi się w niej jako szlachetny człowiek honoru, naśladowca Conrada, a jego wspomnienia mają nieść naukę młodym pokoleniom polskich marynarzy. Obala przy tym związane z zawodem żeglarza mity, zwłaszcza mit wiecznej przygody i niezwykłego powodzenia u kobiet (zdaniem Stankiewicza, nieprawdą jest, że marynarz ma żonę w każdym porcie, a kwestie lupanarów po prostu go mierżą).

Warto tu przypomnieć, że bardzo interesujące wspomnienia o Stankiewiczu pozostawił jego wychowanek ze szkoły morskiej w Tczewie, Karol Olgierd Borchadt, autor książek „Znaczy kapitan”, „Krążownik spod Samosierry”, „Szaman morski” i innych. Opisał w nich Mamerta jako ekscentrycznego nauczyciela morskiego fachu, który w każde prawie zdanie wtrącał słowo „znaczy”.


Tu kawałeczek Borchardta na zachętę:

„Uroczysta zbiórka wyznaczona była na godzinę jedenastą. Po pobudce i podniesieniu wielkiej gali poszliśmy na śniadanie. Jeszcze tylko ostateczne porządki w miedzypokładzie. Po podniesieniu stołów międzypokład zamienia się w bawialnię. Przebieramy się w wyjściowe, granatowe mundury i stajemy na zbiórce.
Na przemian prószy drobniutki suchy śnieg i wygląda słońce. Od pierwszego maja obowiązują białe pokrowce na czapkach. Nakrochmalone i wyprasowane jeszcze w domu rękami matek i sióstr - wyglądają naprawdę bardzo uroczyście.
Z pokładu rufowego zstępuje kapitan w asyście wszystkich oficerów.
- Baczność! Na prawo patrz!
- Czołem, uczniowie! - wita nas kapitan, stojąc przed nami na baczność i salutując.
- Czołem, panie kapitanie! - skandujemy.
Kapitan przechodzi teraz na prawą burtę i wita się z załogą stałą statku. Po chwili znów wraca na lewą burtę. Że zacznie przemówienie od słowa „znaczy” - nikt nie ma wątpliwości, że tych „znaczy” będzie więcej niż innych słów - też wiadomo. Ale co powie? Z jakiego podręcznika przygotował przemówienie? Kartki nie widzimy, nauczył się pewnie na pamięć.
Przyglądamy się kapitanowi z wielką uwagą. Widać, że jest niezadowolony z roli, jaka mu dzisiaj przypadła w udziale. Kapitan czerwienieje. Jego wydatna szczęka wysuwa się w ten sposób, jak gdyby miał nam udzielić surowej nagany za wielkie przewinienia. Szczęka coraz groźniej przesuwa się do przodu. Nagana będzie silna i płomienna.
Kapitan zaciska zęby i mówi:
- Znaczy, rozumiecie! Znaczy, praojcowie nasi konstytucję ułożyli! Znaczy, dzisiaj obchodzimy takie święto narodowe. Rozumiecie?... Znaczy, dzisiaj jest jeszcze takie podwójne święto. Papież, znaczy Ojciec Święty, Matkę Boską królową Korony Polskiej zrobił! Rozumiecie?... Znaczy, dzisiaj jest jeszcze takie trzecie, małe święto! Znaczy, wyście dołożyli swojej małej inteligencji i statek przygotowaliście do podróży... Znaczy, dzisiaj jest takie POTRÓJNE święto: Znaczy, praojcowie - konstytucje, papież - Matkę Boską, a wy - statek! Znaczy, Rzeczpospolita Polska niech żyje!
- Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje!”


A tu jest fragment dziecięcych wspomnień kapitana Stankiewicza, w którym opowiada o wakacjach u dziadków w dziśnieńskim powiecie:
Dzieciństwo i nauka - Cyfroteka.pl


Stankiewicz Mamert, „Z floty carskiej do polskiej”, wyd. Iskry, Warszawa 1997

Alicja Łukawska
 

Tekst pochodzi z bloga Archiwum Mery Orzeszko


środa, 23 listopada 2016

Teresa Siedlar-Kołyszko, Między Dźwiną a Czeremoszem



Od Szarych Szeregów do "Reportaży z ziem I i II Rzeczpospolitej" 

Pozostaję pod wielkim wrażeniem talentu gawędziarskiego pani Teresy Siedlar-Kołyszko, której książkę zatytułowaną „Między Dźwiną a Czeremoszem” przeczytałam ostatnio. Dzięki serwisowi internetowemu obejrzałam także relację filmową ze spotkania z autorką, jakie miało miejsce w Collegium Maius UJ w Krakowie, pod hasłem „Spadkobiercy Unii Horodelskiej - Polacy na Ziemiach Kresowych”. Obydwie formy kontaktu pani Siedlar-Kołyszko z kręgami głodnymi wiedzy o Wschodnich Kresach Rzeczypospolitej, pozwoliły jej wykazać się niebywałą erudycją i umiejętnością przekazywania swej wiedzy innym. Piękne i wartościowe karty swego losu rozpoczęła jako nastolatka walcząc podczas okupacji w Szarych Szeregach - była łączniczką o pseudonimie „Skierka” i „Bystra”. Absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim parała się dziennikarstwem radiowym i prasowym. Autorka ”Reportaży z ziem I i II Rzeczpospolitej” (wydanych po raz pierwszy w Londynie w 1998 roku) w latach osiemdziesiątych XX wieku rozpoczęła wędrówkę po terenach dzisiejszej Litwy, Białorusi i Ukrainy, docierając do trwających na placówkach Polaków, którym zabrano Polskę przesuwając jej granice na zachód przez „Sowietów, których szatański, brudny paluch pomieszał wszystko”.

Zbiorowe gwałcenie Kresów przez Wielką Trójkę 


Dziennikarka przemierzając krainy dawnej Rzeczypospolitej dostrzegła, niby powielone przestarzałą kalką, scenariusze losów ziem, wyrokami historii skazanych na zbiorowe gwałcenie przez bolszewickich oprawców, którym kibicowali uczestnicy konferencji teherańskiej, jałtańskiej i poczdamskiej. Zagarnięte przez najeźdźców obszary poddane zostały „zemście na wszystkim, co polskie lub Polskę i Polaków przypomina”. Polaków zamieszkujących rejony od Litwy do Ukrainy wymordowano lub wypędzono, kościoły katolickie zabrano, ich księży zgładzono lub zesłano na Sybir „Ruscy zajęli, wymordowali kogo chcieli”. Miejsce rodowitych mieszkańców Kresów Wschodnich zajęli kolonizatorzy z głębi Związku Sowieckiego, dewastując co się dało, „bo przecież na tej ziemi jest polska historia, tradycja i kultura, więc przybyszów to zupełnie nie interesuje”, co najwyżej „Między wzgórzem uczonych [cmentarz – MP] a parkiem i pałacem ostatni dyrektor kołchozu zbudował świniarnię” (sic!).

„Krajobraz po bitwie” - byłby właściwym określeniem stanu faktycznego, jaki zastała Teresa Siedlar-Kołyszko odwiedzając miejscowości położone na wschód od Bugu w początkach lat osiemdziesiątych. Ruiny kościołów zajmowane na magazyny i fabryki, garstki rodaków przyznających się do narodowości polskiej a poza tym wszechobecną biedę, nieporządek i prowizorkę.

Sambor - Kościół św. Stanisława
Sambor - Kościół św. Stanisława
Łuck - katedra św.św. Piotra i Pawła
Łuck - katedra św.św. Piotra i Pawła


Tu zaszła zmiana! 

Nie minęło dziesięć lat, gdy reporterka ponownie odwiedziła znane już sobie miejsca i mogła tylko wznieść okrzyk za Adamem Mickiewiczem i Marią Dąbrowską: „Tu zaszła zmiana!” – skutek pierestrojki. Po wielu staraniach, księżom i wiernym, udało się odzyskać część świątyń, a pozostali przy życiu Polacy pokonując odwieczny strach zaczęli głośno mówić po polsku i „wyśpiewywali odwagę do bycia Polakami”. Nadludzkimi siłami odbudowywano polskie kościoły, aby jak „najszybciej usunąć ten popiół sowiecki przykrywający wszystko”. Tworzono stowarzyszenia i związki Polaków, których głównym zadaniem było zadbać o nauczanie języka polskiego, ponieważ „naród żyje, jeżeli żyje jego język. Mowa jest sercem Polaków; jeśli wydrze się mowę, wydrze się serce i nie ma narodu”. Jednoczący się Polacy umacniali się nawzajem w dziele czuwania „na straży naszych narodowych pamiątek”. 

Pińsk - pałac Butrymowiczów
Pińsk - pałac Butrymowiczów
Równe - willa secesyjna
Równe - willa secesyjna













Aby język giętki powiedział wszystko 


Teresa Siedlar-Kołyszko pisała reportaże o ziemiach rozpostartych „Między Dźwiną a Czeremoszem” piękną, jasną polszczyzną ze wszelkimi jej barwami. Jej „język giętki” mówił

„wszystko, co pomyśli głowa:
A czasem był jak piorun jasny, prędki,
A czasem smutny jako pieśń stepowa”, jak pisał syn tej ziemi – Juliusz Słowacki. Polonistka z wykształcenia, a patriotka z wychowania czerpała z bogactwa naszej klasyki, cytując i odnosząc się do tekstów Mickiewicza, Słowackiego, Sienkiewicza, ale sama również tworzyła udatne frazy:

„jak do kościoła wejdziesz, wtedy wszystko polskie masz wokół siebie… Dusza odpoczywa”
„a tam już było wszystko jak dawniej, jak za Polski”
„duże dzwony spoczywały zakopane w ziemi, oczekując swego zmartwychwstania”
„A tu by się przydał ktoś od remontu dusz naszych, przez komunizm powykrzywianych”
„jak szatan nie z ogonem, ale z sierpem, młotem i gwiazdą na dodatek pomiesza, to już nikt nie może rozplątać”.


Teresa Siedlar-Kołyszko odznaczona Krzyżem Kawalerskim Polonia Restituta postawiła sobie, nam, historii, retoryczne pytania: „Cośmy zrobili, co się stało, jakie fatum oderwało, odebrało wszystko, czym byliśmy, co stanowiło nas jako naród. Gdzie szukać, na jakiej mapie ojczyzny Mickiewicza”, Słowackiego, Moniuszki, Kościuszki, Traugutta, Piłsudskiego? Stojąc przed domem Wieszcza, zadumała się słowami jednego z bohaterów książki:
„może kiedyś przyjdzie tu jeszcze Polska”…


Tekst ukazał się na blogu Czytam po polsku



poniedziałek, 21 listopada 2016

Maciej Kledzik, Litwa Sienkiewicza Piłsudskiego Miłosza



Maciej Kledzik, autor książki "Litwa Sienkiewicza Piłsudskiego Miłosza" wyruszył w 1992 roku na Litwę w towarzystwie Czesława Miłosza. Noblista wracał do swej rodzinnej ziemi po przeszło pół wieku nieobecności. Towarzyszyło mu w tym sentymentalnym powrocie wiele osób, między innymi autor esejów, dla którego wyprawa ta nie skończyła się, bowiem wrócił w te miejsca, a następnie odkrył nowe, rok później. Wówczas to - jak sam pisze - "uzbrojony w notes, dyktafon i aparat fotograficzny, wyruszyłem tymi śladami."
Śladami Sienkiewicza, którego Trylogia była dla wielu, także i dla autora tych esejów, fascynującą lekturą dzieciństwa, ale także śladami Piłsudskiego.
Wynikiem reporterskiej wędrówki, spotkań z miejscami, ziemią, ludźmi stała się ta książka. Autor - historyk i dziennikarz z pasją oprowadza nas po dawnych ziemiach Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Wiedza historyka i dociekliwość reporterska splata się, by w zajmujący sposób opowiedzieć o ludziach i czasach dawnych, o wielkich postaciach z naszej historii i o tym, co po nich pozostało i o tym, czego już nie ma.

Maciej Kledzik wędruje tropami żyjących potomków bohaterów Trylogii. Jedzie do Kiejdan, o których Skrzetuski mawiał, że to "zacne miasto". Na miejscu dawnego zamku Radziwiłłów stoi dziś ... dom kultury. Dokładnie na fundamentach rezydencji możnego rodu. Odwiedza gospodarstwo Gasztowtów. To Pakosza Gasztowta córki wyszły za Butrymów, a trzy młodsze doglądały powracającego do zdrowia Wołodyjowskiego. 
Autor jedzie do Mitrun, które należały do Billewiczów, Wodoktów... Współczesność przeplata się z literackimi odniesieniami. Gdy autor pojechał na Litwę kolejny raz szukać pierwowzoru Oleńki z "Potopu" trafił na ród Piłsudskich. Znów kolejna wędrówka, badanie drzewa genealogicznego, odwiedzanie cmentarzy, jazda po leśnych drogach...
Trzecia cześć książki to wędrówka z Miłoszem do miejsc jego młodości. Mógł skonfrontować obecny krajobraz z tym dawnym, zapamiętanym z dzieciństwa. W Kalifornii pisał "Dolina Niewiaży, samo serce Litwy. Kto nią jechał, po obu stronach widział białe dwory". Ale po dworach nic nie zostało, Sowieci rozebrali do fundamentów wszystkie, zrównali z ziemią, wycieli sady, tak by nie pozostał po nich ślad. 
Dojechali też do Szetejni. Z dworu nic nie pozostało, ale z jednego z domków wyszedł na spotkanie z poetą stary człowiek odświętnie ubrany - Mateusz Sipowicz, który niegdyś pracował u matki poety. Spotkało się dwóch starych już ludzi. Miłosz wówczas mający 81 lat i dawny służący, lat 85. Na pytanie Miłosza, czy jeszcze ktoś z dawnej służby tam mieszka otrzymał odpowiedź: "Wszyscy wokoło wymarli, ja jeden zostałem".


Taka to książka. Pełna powrotów, gdzie współczesność miesza się z przeszłością, gdzie historia splata się z literaturą. Kto lubi takie wędrówki powinien po nią sięgnąć.


***
Książka zawiera czarno-białe zdjęcia, przypisy, bibliografię, indeks osobowy, spis ilustracji. 
Okładka miękka, stron 182.
Wydawnictwo LTW, 2015.



środa, 16 listopada 2016

Irena Domańska-Kubiak, Zakątek pamięci. Życie w XIX-wiecznych dworkach kresowych.


Zakątek pamięci. Życie w XIX-wiecznych dworkach kresowych autorstwa Ireny Domańskiej – Kubiak to książka, która pokazuje świat, który nie można już wykreować w żadnym czasie i miejscu. Być może, dlatego czytałam książkę z wielkim sentymentem i nostalgią. Taki ziemiański świat znany mi jest jedynie z kart książki. Świadoma również jestem, że gdyby dane mi było przenieść się w przeszłość i poznać przodków, na pewno nie trafiłabym na żaden dwór, ale raczej pod strzechę. 

Autorka charakteryzuje życie codzienne we dworze ziemiańskim. Przedstawia podział ról w małżeństwie, zajęcia domowe, przeznaczenie pomieszczeń we dworze i wystrój wnętrz. Jak podkreśla, dwór był bowiem zarówno mieszkaniem, jak i miejscem pracy, ośrodkiem zarządzania majątkiem ziemskim i miejscem nauczania dzieci. To salon był pomieszczeniem reprezentacyjnym, choć to w mniejszym, obok usytuowanym saloniku rodzina gromadziła się na wspólnych wieczorach. Kobieta zawsze spędzała czas na robótkach (hafty, mereżki, koronki), mężczyzna lub dorastające dzieci głośno czytały. W bogatszych dworach obok salonu była jeszcze oranżeria. We dworze mieściły się również biblioteka, buduar pani domu, jadalnia z przyległym kredensem, sypialnie, kancelaria, pokoje dzieci, czasem pokój do gry w bilard, garderoby oraz pokoje gościnne. Nie zapomnieć należy o kuchni, pokojach dla służby i rezydentów oraz o łazienkach. Ciekawostką jest, że kąpiel uważano za ryzykowne przedsięwzięcie, z którym wiąże się ryzyko przeziębienia i osłabienia. Unikano też otwierania okien, bowiem pomieszczenia były ciągle niedogrzane.

Autorka opisuje życie codzienne w ziemiańskim dworze i podział zajęć. W ciepłych miesiącach roku to wiele czasu spędzano w parku i ogrodzie. Natomiast jesienią i zimą, życie rodzinne skupiało się w salonie. Życie we dworze zależne było od pór roku. Pan domu zarządzał majątkiem, pani pilnowała spraw dotyczących gospodarstwa. Autorka zwraca uwagę, że były dwa przeciwstawne typy kobiet: jedna z pań cały dzień pracowała we dworze, a druga miała za zadanie podobać się i uprawiać różne rodzaje sztuk. Autorka zwraca uwagę na jadłospis mieszkańców dworu, wychowanie dzieci, charakteryzuje poszczególne zajęcia, które nadzorowała pani domu: pranie, sprzątanie, przygotowywanie przetworów. Poznać można zabawy towarzyskie, gry, wspólne muzykowanie, żywe obrazy. Autorka opisuje jak przyjmowano gości, jak wyglądały polowania, uroczystości rodzinne. Nie zapomina o ślubach i działalności kół ziemianek.

 W tekst książki wplecione zostały fragmenty z literatury pięknej powstałej w XIX wieku oraz zachowanych wspomnień. Wśród nich znaleźć można: „Pamiętnik Wacławy” Elizy Orzeszkowej; „Inne czasy, inni ludzie”, Joanny Żółtowskiej; „Nad Prypecią, dawno temu…”, Antoniego Kieniewicza; „Noce i dnie” Marii Dąbrowskiej; „Panienka” i „Dwór w Haliszkach” Emmy z Jeleńskich Dmochowskiej; „Europa w rodzinie” Marii Czapskiej. Są również fragmenty poradników Lucyny Ćwierciakiewiczowej i książek Klementyny z Tańskich Hoffmanowej.

Tekst książki dość niecodziennie został umieszczony w podwójnej szpalcie na stronie. Jedyny mankament to dość niekonsekwentne podpisy pod zdjęciami. Nie wiem skąd, nie wiem kto (jeśli było wiadome) i często też nie wiem gdzie. W większości podpisy dotyczą tego, co dane zdjęcie przedstawia np. salon, panienki uczące się, wieczór w salonie.

To jedna z tych książek, które z pieczołowitością przypominają o polskim dziedzictwie przeszłości. Znajdziemy w niej niepowtarzalną atmosferę dworów ziemiańskich na Kresach…
 


Irena Domańska-Kubiak, Zakątek pamięci. Życie w XIX-wiecznych dworkach kresowych, wydawnictwo Iskry, wydanie 2004, oprawa twarda, stron 196.



niedziela, 13 listopada 2016

Wołyńska linia Zadarnowskich

Od dawna wiem, że jedna (a może więcej), gałęzi rodziny Zadarnowskich osiedliła się na Wołyniu. Poszukiwałam informacji na ten temat, ale dysponowałam tylko szczątkowymi informacjami. Wreszcie udało mi się zrekonstruować jedną z wołyńskich linii, wyprowadzając ją wprost od Stanisława Ratolda, któremu polski król Zygmunt nadał szlachecki tytuł, ziemię (Zadarnowo), nazwisko (Zadarnowskji) i herb (Sulima).


  1. Stanisław Ratold Zadarnowski
3. Piotr (Peter)

8. Nikołaj [3]

16. Hieronim [8]



24. Iwan (Jan)  [16]              25. Grigorij (Grzegorz)[16]
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

36. Jurij [24]
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

56. Laurenty [36]        57. Grigorij [36]        58. Josif /Osip/[36]       59. Iwan [36]              
60. Michaił [36]           61. Karl [36]

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
86. Wincenty (1789) [58]       87. Iwan [58]     88. Kazimir (1766) [58]  

  89. Ludwig [58] Metryka urodzenia i chrztu: 16 listopada 1833 roku Ludwiga-Leopolda W Wileńskiej   Parafii Wszystkich Świętych; żona Ewa z Chodenickich

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
136.Iwan (1821)  [89]       137. Aleksander (1824)  [89]  Anton?[89]

135. Jan Józef Zadarnowski (zm. 1875); Rodzice: Ludwik i Ewa Z Chodenickich.[89.] żona Celestyna z Chajęckich Wołoszyńska.*

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Bartłomiej Stanisław (1871/16),  żona Weronika z domu Sobieska. Mieszkali w Lubitowie, w domu nad jeziorem nieopodal cerkwi. Stanisław i Weronika zostali zamordowani przez banderowców.    


Anna Maria (1874/1924)

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

synowie Bartłomieja i Weroniki Zadarnowskich: Adam ur. 1922, Bogdan ur. 1924.
 --------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

* Celestyna Chajęcka.- wyszła za mąż za Pieńkowskiego.
Po jego śmierci, została żoną Dionizego Wołoszyńskiego. Dla Celestyny i Dionizego było to drugie małżeństwo.
Dionizy Wołoszyński, 1.03.1853 roku, w wieku lat 20, najpierw poślubił Emilię Kasianowską, lat 20.

19.05.1867 poślubił (w wieku 34 lat) Celestynę z Chajęckich Pieńkowską (32 lata). [ok. rok po ślubie urodziła dziecko - Teofila Erazma, które po kilku miesiącach zmarło, a 1,5 roku po ślubie zmarł Dionizy - zm. 7. 12. 1868 w Lubitowie, parafia Kowel w wieku 41 lat. Wcześniej, 3.08.1868 zmarł ich syn, Teofil Erazm, 0,5 roku.)

Jan Józef Zadarnowski (Rodzice: Ludwik i Ewa z Chodenickich) był trzecim mężem Celestyny, mieli syna Bartłomieja Stanisława i córkę Annę Marię.

Wpis pochodzi z bloga Zadarnowo i okolice.

wtorek, 8 listopada 2016

"Miasto symbol naszej kultury"





Czwarta strona okładki
Ta albumowa książka jest czymś znacznie więcej niż tylko historią miasta - to arras utkany z inspiracji i miłości. Składają się na nią osobiste refleksje autorów nad przeszłością, dziedzictwem, architekturą, społeczeństwem i kulturą Wilna.

Ryszard Jan Czarnowski i Eugeniusz Wojdecki prześledzili transformację miasta na przestrzeni wieków, cofając się do pradziejów, czyli okresu panowania Mendoga, a następnie opisując kolejne epoki aż do czasów najnowszych. Znajdziemy w ich książce niemal każdy zaułek i każdą architektoniczną wspaniałość tego niezwykłego miasta. Wielkie zarazy, pożary i potopy, które nawiedzały Wilno kilkakrotnie, ukazane są przez pryzmat najznakomitszych i zwyczajnych mieszkańców. Do tego dochodzą doskonale dobrane anegdoty, cytaty z literatury naukowej i pięknej oraz prasy, celne komentarze na temat dawnych i współczesnych mieszkańców oraz odwiedzających miasto na przestrzeni epok. Dzięki wirtuozerii pióra oraz świetnie dobranej ikonografii niemal namacalnie obcujemy z duszą tego miasta. Na kartach tej książki Wilno zwyczajnie ożywa.

Opowiadając o tysiącach lat miłości, codzienności i dramatów ludzi, którzy zmienili niewielką osadę w miasto symbol, legendę i obiekt kultu, autorzy zapraszają do odbycia niezapomnianej wędrówki w czasie i przestrzeni. Stworzyli wielobarwny i wielowymiarowy obraz miasta będącego od 1323 roku stolicą Wielkiego Księstwa Litewskiego. Ze stworzonej przez Ryszarda J. Czarnowskiego i Eugeniusza Wojdeckiego księgi wyłania się Wilno jako miasto w pełnym rozkwicie i energiczne, momentami jako zalęknione i mroczne, niekiedy jako tajemnicze i nostalgiczne w zależności od tła konkretnej epoki. Ryszard J. Czarnowski i Eugeniusz Wojdecki ani przez chwilę nie zanudzają faktami i datami historycznymi czy typowymi dla przewodników turystycznych opisami. Owszem, prezentują historię miasta, sylwetki zapomnianych i zasłużonych dla jego rozwoju postaci oraz cenny zespół zabytków architektury i sztuki o charakterystycznych cechach przenikania się kultur: polskiej, litewskiej, białoruskiej, żydowskiej i niemieckiej, ale czynią to bez wzniosłego patosu, czasami nawet w zawadiacki i humorystyczny sposób. Pozwalają czytelnikowi odpoczywać od martyrologii, od której nie jest wolna historia naszej ojczyzny, i zanurzyć się w mniej dramatycznych opowieściach. Zadali sobie dużo trudu, by znaleźć nieznane szerzej ciekawostki, zwłaszcza biograficzne, literackie czy bibliofilskie. To szperactwo zaowocowało nietuzinkowym i żywym ujęciem Wilna. Odkrywają przed nami wiele sekretów miasta lub po prostu odświeżają naszą pamięć.

Narracja ma charakter gawędziarski, dzięki czemu czytelnik ma nieodparte wrażenie, że autorzy prowadzą z nim dialog, czasami nawet prowokując do dyskusji lub inspirując do zweryfikowania swojej wiedzy. Autorzy wytrącają z utartych schematów myślowych dotyczących Wilna. Wyraźnie widać, że pragną, aby Polacy na nowo ujrzeli i pokochali to miasto, ale z większą dawką wiedzy i z krytycyzmem wobec różnych przekazów na jego temat. Podają także przykłady zadziwiającego (żeby nie powiedzieć, iż absurdalnego) traktowania dziedzictwa miasta przez dzisiejszych Litwinów… Niestety za wszelką cenę chcą zamazać ślady polskości Wilna. Posuwają się nawet do przekręcania albo przekuwania nazwisk na płytach cmentarnych bądź wypędzania polskich turystów z kościołów. Świadczy to o małostkowości i krótkowzroczności Litwinów. Ale polska strona też nie jest bez winy.

Warto wspomnieć, że jeden z autorów, Ryszard Jan Czarnowski, jest praprawnukiem podchorążego Wojska Polskiego - Barbary Bronisławy Czarnowskiej, która jako jedna z nielicznych kobiet walczyła w Powstaniu Listopadowym. Za bohaterską postawę w trakcie bitwy pod Sierpcem została odznaczona Virtuti Militari. Jak piszą autorzy obok zamieszczonego wizerunku tej dzielnej niewiasty, „była trzecią kobietą w historii Polski uhonorowaną tym odznaczeniem” (s. 115).
Skomponowana z licznych grafik oraz napisana ze swadą i z miłości do Wilna księga pozwala w pełni zanurzyć się w jego specyficzny klimat, poczuć dramaturgię przedstawianych kolejno najważniejszych wydarzeń w dziejach miasta oraz poznać bliżej najwybitniejsze osobowości, które odcisnęły silne piętno na jego tkance kulturowej, naukowej i historycznej.



Autorzy zauważają optymistycznie, że "redivivus Kresów jest z roku na rok coraz mocniejszy w świadomości narodu". Myślę, że mają rację. I dodam jeszcze, że między innymi takie, jak wyżej zaprezentowana, książki przyczyniają się do owego odrodzenia.


Dawna dzielnica żydowska Wilno 2009, zdjęcie moje






Wilno 2009, zdjęcie moje

Wilno 2009, zdjęcie moje
Wilno 2009, zdjęcie moje

Tak naprawdę Kraszewski siedział w Wilnie, bo przez pewien czas po zwolnieniu z więzienia miał zakaz opuszczania miasta. Mieszkał vis a vis kościoła św. Janów przy ulicy Zamkowej w pobliżu drukarni i wydawnictwa Gluksberga. To w tej oficynie ukazały się pierwsze powieści [...] Z tygodnia na tydzień stawał się coraz bardziej popularny. (R.J. Czarnowski, E. Wojdecki, Wilno. Dzieje i obraz miasta, Jedność, Kielce 2016, s. 123)
Jedna ze stronic albumu



Recenzja opublikowana pierwotnie na blogu SZCZUR W ANTYKWARIACIE

niedziela, 6 listopada 2016

Kamieniec Podolski.

Kamieniec Podolski (7-8.09. 2016)

wieczór



 noc




ratusz


 ranek dnia następnego




widok z mostu, Jar Smotrycza


widok na most

Jar Smotrycza


 Katedra pw. św. Piotra i św. Pawła z 1483 roku, z dobudowanym w 1750 roku prezbiterium (reorientacja świątyni) oraz Bramą Triumfalną z 1781 roku, wzniesioną ku czci Stanisława Augusta Poniatowskiego.

wejście na teren katedry




Kaplica Najświętszego Sakramentu

odsłonięta tablica 8.10.2016 - ku czci bp kamienieckiego i obraz. Muzeum Romantyzmu w Opinogórze.



ślad po babce Zygmunta Krasińskiego, Antoniny z Czackich, w nawie bocznej katedry

marmurowy nagrobek Laury Przeździeckiej


Kościół pw. św. Mikołaja i klasztor dominikanów zbudowany w stylu barokowym w 1616 r., przebudowany został w 1748 r., a obecnie jest siedzibą paulinów opiekujących się miejscową wspólnotą polską. Za czasów ZSRR mieściło się tu archiwum NKWD. W 1993 r. miał tu miejsce pożar, który zniszczył większą część zachowanego wyposażenia świątyni. Wówczas uległy zniszczeniu także malowidła z Kaplicy św. Dominika. (o pracach konserwatorskich)








klasztor









Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...