poniedziałek, 29 stycznia 2018

Andrzej Rostworowski, Ziemia, której już nie zobaczysz. Wspomnienia kresowe






Projekt „Kresy zaklęte w książkach”, który rozpoczął się w 2014 r. wciągnął mnie do tego stopnia, że nie wyobrażam sobie roku bez przeczytania przynajmniej kilku lektur „kresowych”, mimo moich obecnych ograniczeń czasowych.

Andrzej Rostworowski (1899-1980) to przedstawiciel szlacheckiej rodziny herbu Nałęcz. Jego ojcem był Tadeusz Maria Rostworowski, znany wileński architekt. Dzieciństwo i wakacje spędzał na Polesiu, w Narowli i Rudakowie, które należały do jego krewnych.

Przed I wojną światową Autor uczęszczał do gimnazjum w Chyrowie, a w czasie wojny chodził do gimnazjów w Warszawie i Moskwie. W 1917 r. wstąpił do I Korpusu Polskiego gen. Józefa Dowbora-Muśnickiego, następnie brał udział w walkach z bolszewikami. Po wojnie osiadł w majątku Kobejki w województwie nowogrodzkim, gdzie gospodarował do 1939 r. Potem uczestniczył w obronie Warszawy, dostał się do niewoli, a w 1945 r. wrócił do kraju i zamieszkał w Krakowie. W 1961 r. zaczął spisywać swoje wspomnienia nie mając nadziei, że kiedykolwiek będą opublikowane. Na szczęście, wspomnienia Rostworowskiego przetrwały. Dzięki jego niewątpliwemu talentowi literackiemu możemy się przenieść w czasie na Polesie, do Wilna, Chyrowa i wszystkich tych miejsc, gdzie przebywał jako chłopiec, młodzieniec i dorosły mężczyzna.

Szczególnie interesujące są, w moim przekonaniu, wspomnienia z okresu nauki w Zakładzie oo. Jezuitów w Chyrowie, który cieszył się zasłużoną renomą placówki edukacyjnej kształtującej polską inteligencję. Autor dzieli się z nami informacjami o przebiegu edukacji w zakładzie, o dniu codziennym uczniów, wspomina charakterystycznych, niezapomnianych nauczycieli, co pozwala nam wyobrazić sobie potencjał i różnorodność tego niezwykłego miejsca.

Im więcej wspomnień kresowych czytam, tym częściej spotykam się z miejscami, ludźmi i rodzinami opisanymi przez innych kronikarzy. W Chyrowie przecież pobierali nauki – już w II RP – bracia Pruszyńscy, o czym pisała ich matka w swoich wspomnieniach. Z kolei rodzinę Horwattów, majątek w Narowli spotkałam na kartach wspomnień Antoniego Kieniewicza wielbiącego Polesie.

Co prawda, Rostworowscy swoje bogactwo zawdzięczali w dużej mierze pracy twórczej i interesom ojca Andrzeja, ale niewątpliwie należeli do tego ziemiańskiego świata, który opisał Autor. I chwała mu za to, bo to kolejna cegiełka pokazująca tamten zaginiony świat, jego tradycje i codzienność, często niełatwą i hartującą charaktery!

Warto pochwalić wydawnictwo za piękną oprawę graficzną (twarda okładka, fotografie, bardzo dobrej jakości papier i druk) oraz świetne opracowanie redakcyjne (rozbudowane, ciekawe przypisy). Dla wszystkich miłośników „małej historii” i Kresów Wschodnich powinna to być lektura obowiązkowa!
 
 
Autor: Andrzej Rostworowski
Wydawnictwo: Czytelnik
Liczba stron: 512
Rok wydania: 2015
 
Tekst ukazał się na blogu Notatnik Kaye

sobota, 20 stycznia 2018

Adrian Carton de Wiart, Moja Odyseja: awanturnik, który pokochał Polskę



 

Adrian Carton de Wiart to Belg, który został Anglikiem i Anglik, który prawie został Polakiem. A przynajmniej przez całe dwudziestolecie międzywojenne mieszkał w Polsce, na kresach wschodnich, w miejscowości Prostyń w okolicy Pińska i był tam szczęśliwy. Wariat, awanturnik, żołnierz, sportsmen i myśliwy w jednej osobie. Niedawno ukazało się polskie tłumaczenie jego wspomnień. Znakomita lektura. Przeczytałam jednym tchem i jeszcze będę wracać!
Autor tej ksiażki urodził się w 1880 roku w Belgii w arystokratycznej rodzinie, uczył się w typowej brytyjskiej szkole dla chłopców z wyższych sfer, rozpoczął studia w Oxfordzie, ale bardziej ciągnęła go wojaczka, więc uciekł stamtąd na wojnę z Burami, którą Wielka Brytania prowadziła w Poludniowej Afryce. I tak zaczęła się jego kariera żołnierza w armii angielskiej. Potem była służba wojskowa w Indiach, walki z Szalonym Mułłą w Somalii, I wojna światowa i jej zachodni front we Francji oraz brytyjska misja wojskowa w Polsce zaraz po zakończeniu I wojny. Był obserwatorem wojskowym z ramienia aliantów podczas wojny polsko-ukraińskiej w 1919 roku i wojny polsko-bolszewickiej w roku 1920. 
W Polsce zatrzymał się na dłużej, bo spodobał mu się kraj, ludzie i możliwości polowania. Miał swój dom w Prostyniu/Prostyni (?) na Polesiu, gdzie mieszkał szczęśliwy przez parę wiosenno-letnich miesięcy w roku w towarzystwie swego brytyjskiego ordynansa i stajennego. Na resztę roku wyjeżdżał do Anglii lub podróżował. Przyjaźnił się ze znanymi Polakami, takimi jak Józef Piłsudski i książę Karol Radziwiłł, który podarował mu ten właśnie kawałek ziemi i dom na Polesiu, do którego można było dostać się tylko łodzią. Posiadłość Cartona de Wiart była położona niedaleko granicy polsko-sowieckiej. Prócz tego, że tam sobie polował i żył samotnie, zgodnie z naturą, pracował w tym czasie dla brytyjskiego wywiadu.   
II wojna światowa przyniosła kres jego poleskiej sielance. Znowu wrócił do wojska. W 1939 roku uciekł z Polski przez Rumunię, potem walczył w Norwegii i w Afryce, gdzie Włosi wzięli go do niewoli. Po uwolnieniu na zlecenie Winstona Churchilla pracował jako doradca wojskowy chińskiego przywódcy Czang Kaj Szeka. Zmarł w 1963 roku w Irlandii. 
Pozostawił po sobie arcyciekawe wspomnienia, pełne przygód i opisów wojskowych potyczek. Napisał je w stylu literackim, jaki najbardziej lubił, to jest w stylu przygodowych powieści dla młodzieży. Czyta się je lekko i sprawnie, choć czasami, oprócz szybkiej akcji spotkać można tam myśl, która poraża swoją głębokością. 


Oto, co Adrian Carton de Wiart, wieczny żołnierz, napisał o wojnie:
„Najcenniejsza lekcja, jaką wyniosłem z wojny, dotyczyła ludzi. Wojna działa na ludzi egalitarnie, zrównuje ich pod wieloma względami, ukazując ich takimi, jakimi są naprawdę, a nie takimi, jakimi chcą być, lub jak chcieliby być postrzegani przez innych. Pokazuje ich nagimi, przeplatając wielkość z marnością. Mimo, że zdarzyło mi się przeżyć wiele rozczarowań, to z nawiązką były one rekompensowane przez zaskakujące niespodzianki za sprawą zwykłych ludzi, którzy potrafili zdobyć się na rzeczy wielkie.” 
Najbardziej zaszokowało mnie to, że przez większość część życia autor tej książki był kaleką. Wiele bojowych czynów dokonał jako osoba naprawdę niepełnosprawna. Wyliczmy: na wojnie stracił oko, rękę i dostał postrzał w głowę (kula przeszła mu przez czaszkę z tyłu na wylot), potem jeszcze spadł ze schodów i złamał sobie kręgosłup. Ale wyżył i zawsze starał się powracać do pełnej sprawności.
Przy tym wszystkim był całkiem niebrzydkim mężczyzną. Nie nosił szklanego oka, tylko czarną opaskę niczym romantyczny pirat.
To jest jego portret namalowany przez Williama Orpena:
Źródło ilustracji: Wikipedia, File:Sir Adrian Carton de Wiart by Sir William Orpen.jpg
Carton de Wiart, Adrian, „Moja Odyseja: awanturnik, który pokochał Polskę”, tłum. Krzysztof Skonieczny, wyd. Bellona, Warszawa 2016

Alicja Łukawska

Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko

niedziela, 7 stycznia 2018

Helena z Jaczynowskich Roth, Czasy, miejsca, ludzie. Wspomnienia z kresów wschodnich






„Czasy, miejsca, ludzie” Heleny z Jaczynowskich Rothowej (1893-1980) to bardzo obszerne wspomnienia z czasów dzieciństwa i młodości autorki, która połowę swego życia spędziła na kresach wschodnich. 

Helena z Jaczynowskich Rothowa pochodziła z ziemiańskiej rodziny. Jej dziadkowie mieli jeszcze majątek w Wierzchowicach na Kresach, ale już ojciec, Stanisław Jaczynowskim herbu Jacyna, był carskim urzędnikiem, a dokładnie sędzią w Petersburgu. Helena urodziła się właśnie tam, w dawnej stolicy carów. Później rodzina zamieszkała w Grodnie, gdzie ojciec pracował jako adwokat. Mała Helena miała tam okazję poznać sędziwą już pisarkę Elizę Orzeszkową.

W 1913 roku Helena wyszła za mąż za swego kuzyna, Konstantego Rotha. Warto tu przytoczyć, jak wyglądała wyprawa ślubna zamożnej panny w tym okresie. Wiele z tych rzeczy kupowanych było w domu towarowym Hersego w Warszawie. 
„Od razu szyto mi cztery kostiumy. (…). Suknia ślubna – biała haftowana z żakietem. Płaszcz popielaty, angielski podróżny, płaszcz wieczorowy z jakiegoś pięknego materiału w kolorze śliwkowym, na białej flaneli z kołnierzem z białego lisa. Żakiet karakułowy trzy czwarte z mufką. Dacha na oposach, kryta źrebakami (kołnierz oposowy, czapka z foki), została przywieziona z Moskwy od Michajłowa. Poza tym, futerko na popielicach, trzy czwarte długości, i z tego materiału kostium sportowy na polowania itd. Nie przypominam sobie sukien, było ich kilka: wizytowa, zimowe, letnie. Dodać do tego kapelusze, toczki, rękawiczki, obuwie zimowe i letnie, codzienne i wieczorowe, torebki – i macie obraz w skrócie, którego koszt wyniósł 15 tysięcy rubli. A jeszcze etola z niebieskiego lisa do wyprawy.”

Do wyprawy należały także meble do salonu, fortepian, firanki, dywany, story, srebro stołowe na 24 osoby (z herbem Jacynów, a platery z inicjałami H. J.). „Porcelana i szkło na 24 osoby. Obrusy i serwety śniadaniowe i obiadowe (24 sztuki każdego rodzaju). Pościel. Zimowe i letnie kołdry, koce białe wełniane. Wszystko w najlepszym gatunku i najnowszych modelach paryskich. Prześcieradła, poszewki, jaśki, ręczniki, ścierki w tuzinach. Bielizna osobista w zawrotnych ilościach. Wszystko wykonywane w firmie I klasy Zbraniecka na ulicy Królewskiej w Warszawie. (…) Od babci Jaczynowskiej dostałam skrzynię dużą, śliczną, jesionową, a w niej dziesięć poduszek. Dochodziły wszystkie meble, szafy, komody, stoliki, krzesła, fotele, kanapki itd. – różne rzeczy lampy, kandelabry, lichtarze…”

Po ślubie państwo młodzi wyjechali w podróż po Europie, a zaraz potem wybuchła I wojna światowa. W 1915 roku cała rodzina Rothów i Jaczynowskim musiała ewakuować się na wschód przed nadchodzącym frontem niemieckim. Zatrzymali się w Charkowie, gdzie Helena urodziła pierwszą córkę. Konstanty Roth był wtedy carskim oficerem, służył w wojsku rosyjskim jako telegrafista i został wysłany na placówkę do Krasnowodzka, gdzieś nad Morzem Kaspijskim. W tej sytuacji Helena zostawiła maleńkie dziecko pod opieką swojej matki i ruszyła za mężem w głąb Rosji. Tam zastała ich rewolucja październikowa i zmiana sytuacji politycznej. 

Po wielu perypetiach udało im się wrócić do Polski i połączyć z rodziną. W okresie międzywojennym Konstanty Roth gospodarował wraz z braćmi w rodzinnym majątku Jancewicze w okolicy Brześcia (dzisiaj to Białoruś). Autorka urodziła jeszcze dwoje dzieci, tuż przed wojną zdążyła jeszcze wydać za mąż najstarszą córkę, która jednak nie miała już tak imponującej wyprawy jak mamusia.

II wojna światowa zmiotła tamten świat na zawsze. Po wejściu Armii Czerwonej na Kresy we wrześniu 1939 roku Rothowie zostali wyrzuceni ze swego majątku. Helena przeżyła, jednak jej mąż został aresztowany przez NKWD i nigdy go już nie ujrzała. Dalszą część wojny Helena Rothowa przebywała pod niemiecką okupacją, pracując jako gospodyni w domach polskich ziemian, którzy jeszcze wtedy byli właścicielami swoich majątków. Mimo nalegań ze strony Niemców, że niby jej nazwisko jest niemieckie, nigdy nie podpisała volkslisty, bowiem czuła się stuprocentową Polką. 
Swoje wspomnienia spisywała na stare lata w Krakowie, gdzie mieszkała u rodziny. Pisała dużo i szczegółowo, dokładnie opisując różne powiązania rodzinne, dawne zwyczaje i obyczaje oraz warunki życia w dawnym dworze ziemiańskim. Miała co pisać, bo wiele widziała i przeżyła.
Mnie najbardziej urzekły opisy dnia codziennego i prowadzenie praktycznie samowystarczalnej gospodarki we dworze. Z uwagą czytałam o pilnowaniu udoju krów, zabawach z centryfugą, kiszeniu kapusty na zimię, hodowli i uboju świń i przyrządzaniu wędlin (mięso na kiełbasy krojone ręcznie, „w perełkę”), ludowej i „dworskiej” medycynie i tak dalej.

Tu macie próbkę:   
 „.. chlewy tak były powymiatane, wybielone, świnie podesłane, szczotkami wyczyszczone, ze robiły wrażenie wykwintu. Obora to samo. Krowy co dzień czyszczone specjalnymi zgrzebłami, dobrze podesłane, ściany parę razy do roku opryskiwaczem bielone, nie były wylęgarnią much i komarów. Każda dojarka (dójka) musiała być w białym (ze swojego, czyli lnianego płótna) płaszczowym fartuchu i białej chusteczce. Specjalna dojarka podmywała krowy (ja potem wymyśliłam polewaczkę do tego dostosowaną) i wycierała specjalną ścierką. Ręce dojarki myły mydłem po każdej krowie letnią wodą, z kranika wyciekającą z rezerwuaru i wycierały ręcznikiem. Mleko ze skopów zlewano na chłodnię (wąż spiralny, wewnątrz woda z lodem, na szczycie miedziane sita, przełożone krążkami waty lub specjalnej ligniny), skąd znowu, przez analogiczne sita, już ostudzone, spływało do konwi. Te codziennie były odkwaszane. Całe mleko z udoju szło do mleczarni, najpierw w Wierzchowicach, a po kupnie Kopły – tam. W mleczarni mleko, podgrzane do odpowiedniej temperatury, przy której najlepiej oddziela się śmietanę, szło na centryfugę, poruszaną ręcznie, potem końmi w kieracie. To samo maselnice i wygniatacze masła. Wysyłano je przeważnie do Kijowa, skąd też rekrutowali się świetni „maślarze”. Odtłuszczone mleko wypijały prosięta i starsze cielęta (bo małe piły mleko pełne), a śmietana szła na przerób na masło. Naturalnie, że przy takiej staranności uzyskiwano przeroby najwyższej jakości.”

Roth Helena z Jaczynowskich, „Czasy, miejsca, ludzie. Wspomnienia z kresów wschodnich”, Wyd. Literackie, Kraków 2009

Alicja Łukawska

Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...