sobota, 28 maja 2016

Nadzieja Bittel-Dobrzyńska, „Jak wiedźma Agrypicha znachorstwa mnie uczyła”



„Jak wiedźma Agrypicha znachorstwa mnie uczyła” to piękna, stylizowana gawęda z Kresów wschodnich. Jej autorka, Nadzieja Bittel-Dobrzyńska, repatriantka „zza Buga”, była znaną w Gdańsku lekarką o specjalności endokrynologia. Swoją autobiograficzną opowieść spisała w 1967 roku, choć jej publikacja została wydana wiele lat później.

Jest to książka z gatunku wspominkowych. Rzecz dzieje się w powiecie oszmiańskim, w okolicy Wiszniewa, Krewa i Smorgoni, w latach 1929-1930. Młoda polska panienka Jadźka (porte parole autorki) spędza wakacje na wsi, jeżdżąc po łąkach i lasach na swej płochliwej klaczce Lady. Podczas tych wędrówek spotyka wiejską zielarkę (szeptunkę!) Agrypichę uważaną przez ludzi za wiedźmę. 

„Agrypicha wiedźma ważna jest i znachorka nie byle jaka, po polach i łąkach ciągle chodzi i zioła zbiera. Jedne zbiera rano, przy rosie, drugie w południe, kiedy południczki szumią, inne nad wieczorem, kiedy cień słońca długi, a jeszcze inne przy pełni księżyca. Mówio, w chacie u niej od zapachu ziół aż w nosie kręci. Na wszystko zioła ma: i na kaszel, i na ciężki dech, na kolki w boku i na babskie choroby, a w szczególności na poruszenie. A jak która dziewczyna wzajemności nie ma, to i lubczyku u niej wyprosić czasem może.”

A to jest czarcie żebro (ostrożeń warzywny), ulubiona roślina Agrypichy:





Jadźka interesuje się przyrodą, roślinami, zwierzętami i chce pomagać ludziom. Na jej prośbę Agrypicha zgadza się pokazywać jej lecznicze zioła i opowiadać o sposobach ich zbioru, suszenia i leczenia. Ich spotkania wyglądają dziwnie, nigdy nie umawiają się wcześniej, ot, stara kobieta ni z tego, ni z owego wyrasta nagle przed Jadźką gdzieś na leśnej drodze czy na łące, jakby wiedziała, gdzie jej szukać. Obie unikają ludnych miejsc, ale szybko po okolicy niesie się wieść, że dziewczyna chodzi po polach z wiedźmą. Z jednej strony, ludzie zaczynają patrzeć na nią podejrzliwie, ale z drugiej - oczekują pomocy w różnych kłopotach zdrowotnych. Dziewczyna idzie śladem swojej matki, pani ze dworu, która od lat leczyła przychodzących do niej chłopów różnymi tradycyjnymi metodami. Agrypicha dzieli się z nią swoją bogatą, skomplikowaną wiedzą, bo nie ma potomków, a chce, by ta stara wiedza nie zginęła razem z nią. Uczy dziewczynę nawet zamawiania chorób, m. in. róży i silnych krwotoków. Cała ta edukacja Jadźki przypomina nieco opowieści amerykańskiego antropologa Carlosa Castanedy o spotkaniach z indiańskim szamanem Don Juanem.  

Uczennica starej wiedźmy zostaje później lekarzem i weryfikuje różne wiadomości przekazane jej przez starą zielarkę. Po latach przydadzą się jej nawet umiejętności zamawiania chorób, zdarzy się bowiem młodej lekarce, że będzie musiała zatamować okropny krwotok u chorych w szpitalu. Raz zrobi to z własnej woli (bo nic innego nie pomaga), drugim razem na polecenie ordynatora. Nie wiadomo, jak działa to zamawianie, ale działa! Bardzo silne krwotoki, na które nie pomagają żadne leki, ustają po wypowiedzeniu słów zaklęcia… Rzecz  nie do wiary! A jednak! 

Książka pisana jest zróżnicowanym, stylizowanym na kresowy językiem: inaczej mówi stara Agrypicha, inaczej narratorka, jeszcze inaczej brzmią komentarze dorosłej i doświadczonej lekarki endokrynologa, która porównuje wiedzę zdobytą u Agrypichy z osiągnięciami najnowszej medycyny. Trudno jest traktować tę publikację jako poradnik zielarski, niemniej naprawdę warto uważnie wczytać się w opowieści Agrypichy na temat różnych ziół i ich działania. 

Książka opatrzona jest posłowiem pióra gdańskiego pisarza Zbigniewa Żakiewicza. Pisze on, że właśnie lud z ziemi oszmiańskiej był „najczyściej słowiański” ze wszystkich ludów Europy, że był przy tym konserwatywny i odporny na wszelkie nowinki,  i że właśnie dlatego tam najlepiej zachowały się stare, przedchrześcijańskie jeszcze tradycje ludowe, w tym także medyczne. Żakowski pochodzi z tych samych okolic Wileńszczyzny, co autorka tej książki, wspomina, że jako dziecko też się leczył ziołami, wiedział, „od czego ratuje krwawnik, od czego są korzonki poziomek, kiedy się przykłada liść młodej olchy lub babki, jakie zioła są na poty, a jakie na biegunki.”  

Doktor Nadzieja Bittel-Dobrzańska już nie żyje. Zmarła parę lat temu. Podobno znana była w Trójmieście z tego, że do swojej praktyki lekarskiej chętnie włączała ziołolecznictwo. Pod koniec książki sama podaje taki oto przypadek medyczny: w 1955 roku w klinice dziecięcej leżał chłopiec nazwiskiem Kamiński, jego stan był już beznadziejny z powodu marskości wątroby. „Wodobrzusze było tak ogromne, że co drugi dzień trójgrańcem przebijaliśmy powłoki brzuszne i wypuszczaliśmy trzy i pół litra płynu. Profesor, który wiedział o moim entuzjazmie dla ziołolecznictwa, zaproponował, żebym zastosowała znane mi  zioła, mówiąc, że nie mamy nic do stracenia. Już pod dwudziestu czterech godzinach chłopiec zaczął oddawać niesamowite ilości moczu, a jego stan poprawiał się z dnia na dzień. Został wypisany z kliniki w stanie dobrym z zaleceniem dalszego stosowania ziół. W roku 1967 pan Kamiński odwiedził mnie w szpitalu, żeby pochwalić się, że czuje się doskonale i nadal popija ziółka.” (s. 138-139)

Dlaczego dzisiaj oficjalna medycyna całkowicie zrezygnowała z ziół? Dlaczego nie leczy się chorych starymi, sprawdzonymi sposobami, a do tego tanimi? Dlaczego studenci medycyny w trakcie studiów nie mają ani jednej godziny nauki o ziołach? Jak odpowiedzieć na te pytania? Czy chodzi o to, że koncerny farmaceutyczne walcząc za pomocą nieuczciwej konkurencji doprowadziły do zepchnięcia ziołolecznictwa na margines? 

Chce się westchnąć: jaka szkoda, że dzisiaj nie ma już takich lekarzy jak doktor Bittel-Dobrzańska, która nie wahała się leczyć pacjentów ziołami! Z chęcią powierzyłabym swoje zdrowie opiece takiego lekarza! No i jaka szkoda, że coraz mniej prawdziwych zielarek, takich jak Agrypicha!  A może gdzieś tam, na Kresach, są jeszcze takie wiedźmy, tylko mu o nich nic nie wiemy? Zna ktoś odpowiedź?   

Bittel-Dobrzyńska Nadzieja, „Jak wiedźma Agrypicha znachorstwa mnie uczyła”, wyd. Graf, Gdańsk 1991

Alicja Łukawska

Oryginalny tekst ukazał się na blogu: archiwummeryorzeszko.blogspot.com/

środa, 25 maja 2016

Maria Rodziewiczówna, Klejnot






Już kiedyś doszłam do wniosku, że istnieją dwa niepodważalne prawa czytelnicze (które sprawdzają się przede wszystkim w moim przypadku) - najdalej nam do książek z własnej półki oraz ... znajomość klasyki bywa kulawa. W przypadku tej książki boleśnie potwierdziło się prawo wymienione przeze mnie jako drugie. Było to moje pierwsze spotkanie z Marią Rodziewiczówną. I jak to przeważnie u mnie bywa - z uprzedzeniami jej dotyczącymi pożegnałam się na zawsze. 

Mamy tutaj historię pewnego małego miasteczka i okolicznych gospodarstw - XIX wiek, Kresy Wschodnie. Przekrój przez społeczeństwo - kompleksowy. Są chłopi, jest zubożała szlachta, są Żydzi, są dorobkiewicze, jest tak zwany "element". Wieś u Rodziewiczówny to nie tylko pola, lasy, łąki, zboża etc., ale przede wszystkim ludzie. Autorka doskonale portretuje mieszkańców - przede wszystkim psychologicznie. Nie wyczytamy tutaj wygładzonych opisów chłopstwa, wyidealizowanego obrazka szlachty -wszystko tak jak natura stworzyła - prawdziwie, bez lukru i cukierkowatości.

A o czym traktuje powieść? Głównym bohaterem jest Seweryn Sokolnicki. Boryka się on z niemałymi problemami finansowymi, które łata to pożyczkami u Żydów, a to pędzeniem wódki. Ostatecznością przed którą broni się zaciekle jest sprzedanie majątku rodzinnego. Próby ochrony ojcowizny wspiera wiernie jego prawa "ręka" - Szymon Łabędzki, przyjaciel i leśniczy. Podobne problemy napotyka Basia z sąsiedniego majątku - ratują ją lichwiarskie pożyczki, za które poręcza jej wuj - sknerowaty do cna. Pojawia się piękna i wartościowa kobieta Nina Zagrodzka - uwielbiająca wyścigi konne, bogata, ale i nie stroniąca od bezinteresownej pomocy. Zakochuje się w Sewerynie, on jednak zbyt dumny jest na to, aby związać się z kobietą bardziej majętną od siebie ... 

Sięgając po tę książkę zdałam sobie sprawę z faktu jak długi czas nie miałam styczności z dawną polszczyzną. Piękną, dawną polszczyzną. Maria Rodziewiczówna nie była gruntownie wykształconą pisarką - skończyła zaledwie kilka klas szkoły, jednak styl jej pisania - surowy, prosty - przypadł mi do gustu. Momentami archaiczne sformułowania, szyk zdania czy określenia zmuszały do skupienia się nad treścią. "Klejnot" powstał w 1897 r., czyli nieco ponad 100 lat temu - język polski zmienił się w tym czasie bardzo. I przyznam, że niemałą przyjemnością było czytać powieść, która klimatycznie pachniała mi liceum ...

Rodziewiczówny w kanonie lektur dla żadnej ze szkół nie ma. Szkoda - mam wrażenie, że jest bardziej przyswajalna niż, chociażby nieszczęsne "Nad Niemnem" (wiem - "NN" można kochać bądź nienawidzić), a tematyka i tło społeczne są bardzo podobne. Dzieje się tu jednak więcej - mamy morderstwa, kłótnie, bijatyki (jak mawiała moja prababcia - nie ma dobrej historii bez trupa w tle). Z drugiej strony jest romans, uczucie. Jest też opis codziennych problemów ówczesnej zubożałej szlachty - spłata weksli, troska o majątki. Historia żyje - nie jest odrealnionym zlepkiem opisów stanów emocjonalnych etc., postaci są nakreślone tak realnie, a ich język jest równie autentyczny. 

Na szczególną uwagę zasługują dwie bohaterki - Barbara i Nina. Obie to nowoczesne kobiety - nowoczesne w naszym rozumieniu. Niezależne, samodzielne, dbające o swoje gospodarstwa. Nie czekające na to, co przyniesie im los z założonymi rękoma. Inspiracji do opisania tych postaci autorka zapewne odnalazła w swoim życiorysie - sama zarządzała majątkiem ojca i uchodziła za kobietę silną i nowoczesną - Maria Rodziewiczówna obcięła włosy na krótko i nosiła krótką spódnicę. Kobiety odgrywają sporą rolę w "Klejnocie" - mężczyźni liczą się z ich zdaniem, szanują radę. Ciekawostką, na poły feministyczną, jest postać Ihnatowej - siostry głównego bohatera. W momencie kiedy jej mąż sprzedaje gospodarstwo, ona urażona lekceważeniem jej zdania w trakcie podejmowania decyzji o pozbyciu się ojcowizny - opuszcza go na zawsze. 

Powieść polecam szczerze - zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie. W interesujący i prawdziwy sposób przedstawia życie na Kresach Wschodnich w XIX wieku. Doskonałe portrety bohaterów, interesująca fabuła - to sprawdzone składniki dobrej powieści. A że klasykę i to w dodatku polską warto czytać - to chyba przekonywać nie trzeba. Warto oderwać się od współczesnej literatury, żeby nasiąknąć piękną, starą polszczyzną. I powtórzę - szkoda, że takich powieści nie było w kanonie lektur szkolnych - wiele wątków poruszonych w "Klejnocie" mogłoby doprowadzić do bardzo ciekawych dyskusji podczas lekcji języka polskiego. I na pewno nie będzie to moje ostatnie spotkanie z Marią Rodziewiczówną ...

 
Tekst ukazał się na blogu Bazgradełko

czwartek, 19 maja 2016

Żanna Słoniowska, Dom z witrażem





„Dom z witrażem” okazał się najlepszą powieścią w konkursie wydawnictwa Znak Literanova. Taką decyzję podjęło jury, w którym zasiadła
m.in. pisarka Sylwia Chutnik, Justyna Sobolewska, dziennikarka „Polityki” i „Tygodnika Kulturalnego” czy Jarosław Czechowicz, który prowadzi blog krytycznoliteracki „Krytycznym okiem”. I rzeczywiście debiut Żanny Słoniowskiej, Ukrainki o polskich korzeniach, robi ogromne wrażenie.

Słoniowska mieszka obecnie w Krakowie. Jest dziennikarką i tłumaczką, nic więc dziwnego, że język jest dla niej istotnym narzędziem pracy i wyrażania myśli, uczuć. Jej polszczyzna jest naturalna. Autorka porusza się w jej obrębie bardzo swobodnie, kształtuje na swój użytek. Bez względu na to, czy nacechowana jest rzeczowością, czy służąca bardziej poetyckiemu odmalowaniu świata. Zwracam na to Waszą uwagę, ponieważ to właśnie język jest obok opisywanej rzeczywistości głównym atutem tej powieści.

„Dom z witrażem” to intymna opowieść rodzinna z szerszym tłem, opowiedziana przez jedną osobę. Nie od razu jest to oczywiste, ale w tej historii niebagatelne znaczenie ma miejsce zamieszkania. Ono staje się tym czynnikiem, który determinuje losy poszczególnych osób z tej samej rodziny – Prababki, Aby, Marianny i narratorki, przedstawicielki najmłodszego pokolenia. Lwów oczywiście jest w tej opowieści najważniejszy jako punkt docelowy, gdzie w końcu po wojennych perypetiach dotarły Prababka z córką Abą. Tu urodziły się Marianna, a potem jej córka, najważniejsza postać „Domu z witrażem”. I gdzie potem wszystkie cztery we wspólnej przestrzeni mieszkania dzieliły urazy i wspomnienia. Pamiętając o polskim pochodzeniu, ale bez nadawania mu praktycznego wymiaru. Znamiennym przykładem jest tu Marianna, śpiewaczka operowa, dla której naturalnym jak oddychanie był wybór ukraińskości. Albo Aba, którą polska część rodziny ukarała zerwaniem kontaktów po wyjściu za mąż za Rosjanina.

Akcja „Domu z witrażem” balansuje pomiędzy przeszłością dalszą i bliższą, tą osobistą i tą przynależną ogółowi. Jest przy okazji zapisem przemian, którym Lwów podlega jak żywy organizm. Ma swoje legendy i powiększający się panteon miejscowych bohaterów. Szczęście do historycznych postaci, których narodowość z czasem staje się mniej ważna niż przynależność do miejsca. I coraz to nowe elementy, które składają się na oblicze miasta, także te nie zawsze trafione czy gustowne. W narracji Żanny Słoniowskiej miasto istnieje nierozerwalnie z ludźmi, którzy je zamieszkują i współtworzą jego najnowszą historię. To nie jest już ten Lwów, który zakodował się w zbiorowej pamięci Polaków i który przestał istnieć w tej postaci po przymusowych wysiedleniach na Zachód po drugiej wojnie światowej. Posiada on swój ciąg dalszy, nowych mieszkańców. Tym razem dzielących się na miejscowych, czyli Ukraińców i nierozumiejących ich aspiracji przybyszy z głębi Związku Radzieckiego. Nowe granice państwowe, w który go wtłoczono, powodują, że pamięć narratorki przechowuje inne obrazy niż gdyby wychowała się w PRL-u. Najbardziej uderzyła mnie w „Domu z witrażem” właśnie ta inność – doświadczeń, oczekiwań, zapamiętanych smaków i szczegółów, a nawet przebiegu demonstracji i pieśni. Inne są tu przyczyny konfliktów i inny klucz do ich rozwiązania.

I jeszcze na koniec nie mogę nie wspomnieć o tym pięknym postulacie sformułowanym przez Mikołaja - osoby znaczącej w życiu Marianny, a jeszcze ważniejszej dla jej dorosłej córki - o tym, że powinna istnieć „narodowość lwowska”, która kumuluje w sobie to, co najlepszego pojawiało się przez wieki we Lwowie. I którą każdy powinien móc sobie wybrać za własną.
 
 
Tekst ukazał się na blogu Łowisko książek

sobota, 14 maja 2016

Kristina Sabaliauskaite, Silva rerum




Silva rerum to tetralogia (w Polsce wydano dotychczas tylko pierwszy tom), która opowiada o losach polskiej szlachty, rodziny Narwojszów. Elżbieta i Jan Maciej uciekają z kozackiej masakry w Wilnie. Od tej pory śmierć zawsze czai się w okolicy, a bliźnięta, Urszula i Kazimierz, z dziecięcą ciekawością zaglądają jej w oczy. Szybko odkrywają, co dzieje się z ciałem po śmierci i ta wiedza nie pozostaje bez wpływu na ich młodzieńcze decyzje. Tłem dla ich dziejów jest siedemnastowieczna Litwa i nasza wspólna burzliwa historia.

Sam opis fabuły mówi niewiele, ale dajcie mi chwilę, a przekonam Was, że Silva rerum naprawdę zasługuje na uwagę.

Zacząć trzeba od tajemniczego tytułu. Sylwy istniały naprawdę i były to księgi, w których spisywano historię rodziny. Każde ważne wydarzenie było skrzętnie odnotowywane, ale do takiego pamiętnika trafiały też różnego rodzaju błahostki, łącznie z wprawkami poetyckimi autorów. A jeśli dodać do tego relacje z podróży, cytaty i zabawne anegdoty, okazuje się, że silva rerum to daleki przodek Facebooka.

Książki Kristiny Sabaliauskaitė to sylwa podwójna – taką księgę tworzył Jan Maciej, ale i sama powieść jest zapisem historii Narwojszów. Musicie wiedzieć, że autorka włożyła mnóstwo pracy w to, żeby była to opowieść jak najbardziej wiarygodna. Rzecz jasna jest to fikcja, ale osadzona w prawdziwych wydarzeniach, a niektóre postaci istniały naprawdę. Sabaliauskaitė wertowała archiwa, wczytywała się w prawdziwe sylwy i weryfikowała różne wersje historii Litwy.

Wilno stało się właściwie jednym z bohaterów tej książki. Barwne, wielokulturowe i bogate miasto zostało w niej odtworzone tak pieczołowicie, że czytelnik może niemal usłyszeć zgiełk tych starych uliczek. Miasto litewskie, ale po trochu też rosyjskie, niemieckie i polskie, ciągle szukające swojej drogi było czymś więcej niż tłem dla losów Narwojszów. Różne odsłony, przemiany Wilna szczególnie współgrają z rozwojem jednego z bliźniąt, Kazimierza. Silva rerum jest jego bildungsroman, a momentami nawet powieścią przygodowo-awanturniczą.

BAROK I BALANS

Fabuła jest ciekawa, ale Silva rerum najbardziej zaskakuje formą. Musicie wiedzieć, że autorka jest historykiem sztuki i szczególnie fascynuje ją barok. Chciała dać temu wyraz w powieści i doprowadzić do balansu między przepychem i ascezą. Zauważycie to w treści, ale w formie moglibyście wcale nie zwrócić na to uwagi. A to dlatego, że wszystko w niej doskonale gra! Ogromna w tym zasługa Izabeli Korybut-Daszkiewicz, która przełożyła kunsztowna prozę litewskiej pisarki.

Gwarantuję, że przez kilkadziesiąt pierwszych stron można nie zorientować się, że w tej książce w ogóle nie ma dialogów! Można nie zauważyć, że zdania są niespotykanie długie i ciągną się przez całe strony. A najlepsze jest to, że książka napisana tak rzetelnie przez naukowca (autorka jest historykiem sztuki), ani trochę nie jest przeintelektualizowana. Czuje się, że to jest dobra literatura, ale czyta się przyjemnie.

Odczytacie ją na kilka sposobów, zobaczycie w niej powieść historyczną albo przygodową. Może zwrócicie uwagę na opowieść o życiu ówczesnych kobiet. Prawdopodobnie wyczujecie nutkę realizmu magicznego w swojskiej odsłonie o oczach bazyliszka. Ale jedno jest pewne – będziecie chcieli więcej.
 
 
Tekst ukazał się na blogu Ekruda - blog o literaturze
 
 

wtorek, 10 maja 2016

Jadwiga Skibińska-Podbielska, Epopeja wołyńska 1913-1945




„Epopeja wołyńska 1913-1945” to obszernych rozmiarów saga rodzinna opowiadająca o losach Polaków mieszkających w okolicy Łucka na Wołyniu w czasie zakreślonym w tytule. Opowieść zaczyna się przed I wojną światową, w okolicy Bożego Narodzenia 1913 r. W tym czasie rodzi się pierwszy syn Adama i Róży Korzeniowskich. Wokół mieszkają Ossolińscy, Kraszewscy, Bujalscy…
Część z Polaków została przesiedlona na Wołyń na mocy ukazów carskich po powstaniu styczniowym. Nie wolno im kupować ziemi. Jeśli chcą powiększyć swoje gospodarstwo, kupują ziemię na nazwisko zaprzyjaźnionych Ukraińców. Przed I wojną żyją sobie jednak dostatnio i zamożnie.

Dalej - mamy tu opisaną I wojnę światową, wojnę polsko-bolszewicką, okres międzywojenny z zarysowującymi się tarciami pomiędzy Polakami a Ukraińcami, pierwsze wejście Sowietów i ich ucieczkę w 1941 r.. „Za pierwszych Sowietów” wielu miejscowych Żydów zaczyna wysługiwać się nowej, radzieckiej władzy, zaś część Polaków zostaje wywieziona w głąb Związku Radzieckiego, m. in. na Ałtaj i na Kołymę. Potem jest ucieczka bolszewików i wejście Niemców. W czasie niemieckiej okupacji mężczyźni z rodziny Korzeniowskich zostają aresztowani za posiadanie broni i grozi im kara śmierci. Poza tym, do głosu dochodzą współpracujący z Niemcami Ukraińcy, którzy zaczynają czystkę etniczną mającą na celu całkowitą eliminację Polaków. 

Autorka przedstawia dramatyczne wydarzenia, jakie miały miejsce w 1943 r. na Wołyniu, czyli mordowanie Polaków przez ich ukraińskich sąsiadów, palenie domów i wypychanie Polaków z ziemi, na której mieszkali od pokoleń. Opisała słynną krwawą niedzielę, jaka zdarzyła się 11 lipca 1943 r., kiedy to Ukraińcy dokonali masakry ludzi w wielu wołyńskich wioskach. Przedstawiła m. in. zbrodnię w Kisielinie w powiecie horochowskim, gdzie rezuni z UPA zaatakowali ludzi wychodzących po mszy z kościoła. We wnętrzu świątyni zabito wówczas około setki Polaków. Uratowała się część z nich, która uciekła na piętro dobudowanej do kościoła plebanii. Przez wiele godzin plebania była oblegana przez upowców, zginęło kilku Polaków, ale reszta uszła z życiem.

Główni bohaterowie książki, czyli Korzeniowscy, także cudem uratowali się od śmierci z rąk rezunów, choć ich dom był oblegany przez Ukraińców. Udało im się uciec, a potem repatriowali się do Polski.

Dużym walorem tej powieści jest szczegółowe przedstawienie historii Wołynia w XX wieku. Zachwycają opisy życia codziennego, świąt kościelnych, prac polowych, jedzenia, ubiorów i zwyczajów na wołyńskiej wsi. Jest tutaj świetnie zarysowane tło społeczno-historyczne (choć drażniły mnie peany na cześć Piłsudskiego). A do tego wszystko zostało opowiedziane pięknym językiem.
Skibińska-Podbielska Jadwiga, „Epopeja wołyńska 1913-1945”, wyd. Norbertinum, Lublin 2013


Alicja Łukawska



O zbrodni w Kisielinie jest w polskiej Wikipedii:

Zbrodnia w Kisielinie – Wikipedia, wolna encyklopedia


Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko


piątek, 6 maja 2016

Stanisław Sławomir Nicieja, Kresowa Atlantyda, tom III





Po raz kolejny profesor Nicieja zabiera nas w podróż po zaginionym i barwnym świecie Kresów Wschodnich. Tym razem przenosimy się do Zaleszczyk, Kosowa Huculskiego, Chodorowa i Kałusza. Swoistym bonusem jest ostatni rozdział poświęcony chorwackiemu kurortowi Abacji (obecnie Opatija), do którego zjeżdżały tłumy galicyjskich Polaków, aby spędzić tam wypełniony słońcem i ciepłem urlop lub zadomowić się na dłużej poprzez kupienie tam posiadłości.

W charakterystycznym stylu Autor opowiada nam historie ludzi zamieszkałych w opisywanych miastach, przypomina sławnych i lubianych, którzy mieli związki z tym, miejscem, a wszystko na tle wielkiej historii, która w ostatecznym rozrachunku zniszczyła ten świat. Gdy czyta się tę gawędę pojawia się mnóstwo nieznanych szerzej nazwisk, które jednak stanowiły o bogactwie danego regionu. Za przykład niech posłuży choćby nazwisko doktora Apolinarego Tarnawskiego, twórcy słynnego uzdrowiska w Kosowie Huculskim, czy Aleksandra Bachmińskiego, malarza, garncarza i kaflarza, którego dzieła są do dziś poszukiwanymi rarytasami z zakresu tzw. ceramiki huculskiej.

Słoneczne Zaleszczyki były w II Rzeczpospolitej prawdziwą mekką dla turystów spragnionych słońca i ciepła. Ale było to też zagłębie sadów, które rodziły dojrzałe, smaczne, napęczniałe słońcem owoce. Zapach owoców wręcz przyprawiał o zawrót głowy, a w połowie września rozpoczynało się winobranie, co również przyciągało rzesze gości.

Ale Kresy to nie tylko rolnictwo, sentyment i barwna kolorystyka wzmacniana przez tradycję i zwyczaje mniejszości etnicznych. Profesor Nicieja przywołuje w tym tomie pamięć o dwóch miastach, które były przykładami sukcesu gospodarczego. Chodorów słynął z wzorowo prowadzonej cukrowni, jednej z większych w Europie i jest chyba jedynym miastem na świecie, gdzie wzniesiono pomnik... burakowi cukrowemu. Z kolei Kałusz był kolebką polskiego ludwisarstwa, gdzie wytwarzano najpiękniejsze dzwony w Polsce, a prawdziwymi mistrzami w tym fachu była rodzina Felczyńskich osiadła w tym kresowym mieście. Kałusz był również siedzibą Towarzystwa Eksploatacji Soli Potasowej, jednego z największych przedsiębiorstw II Rzeczpospolitej.

Książka jest ładnie wydana z arcyciekawym materiałem ilustracyjnym pochodzącym głównie ze zbiorów Autora*. Jeżeli miałabym coś wytknąć, to raczej korekcie, która nie ustrzegła się przepuszczenia paru literówek, z których najbardziej zapadły mi w pamięć „ceny dubbingowe” zamiast „dumpingowych” (s. 208).

Po przeczytanych już dwóch tomach cyklu kresowego przyzwyczaiłam się do sposobu prowadzenia opowieści i z niecierpliwością oczekuję na kolejne odcinki „małej historii”. Należy przyznać rację profesorowi Nicieji, który powiedział: "Fenomen 'Kresowych Atlantyd' polega chyba na tym, iż udało się za ich pomocą udowodnić, że historię tworzą nie tylko przywódcy - książęta, królowie, oligarchowie. Historię tworzą wszyscy". (źródło) Nic dodać, nic ująć. Na pewno przeczytam kolejne tomy tego wspaniałego cyklu, który liczy sobie na chwilę obecną siedem tomów i – zgodnie z zapowiedziami Autora – to nie koniec.


Tekst ukazał się na blogu Notatnik Kaye


Autor: Stanisław Sławomir Nicieja
Wydawnictwo: MS
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 288


*Nawiasem mówiąc prof. Nicieja przytoczył w wypowiedzi dla Onetu ciekawe interakcje z czytelnikami wzbogacające zawartość treściowa wydanych książek. Wspomniał np. o tym, jak którejś nocy po wydaniu pierwszej "Kresowej Atlantydy" zadzwoniła do niego pochodząca z opisanego w tej książce Stanisławowa mieszkanka Tel Awiwu. Dopytywała o zamieszczone zdjęcie dzieci, które obsiadły elegancką limuzynę. "Powiedziałem jej, że dostałem tę fotografię od mieszkanki Opola, jednej z bohaterek zdjęcia. Samochód należał zaś do właściciela Fabryki Drożdży i Spirytusu w Stanisławowie Filipa Liebermanna. Okazało się, że dzwoniąca też jest na zdjęciu. Jest córką Liebermanna, jedyną z rodziny która przeżyła holokaust”.

poniedziałek, 2 maja 2016

Zofia Kossak, Ku swoim

"Aleja wiodła pod górę do miejsca, gdzie niegdyś stał dwór. Białe jego ściany błyszczące wśród ciemnej zieleni drzew, odbijały się zapewne w wodzie pięknie jak w zwierciadle; dziś jednak na wzgórzu miast dworu sterczało tylko bezkształtne rumowisko gruzów, parę okopconych ścian, świecących dziurami okien, i dwa obdarte kominy..."

Zacytowany fragment rozdziału pierwszego wprowadza nas w świat, który niegdyś istniał na Kresach. Świat polskich dworów.
Akcja powieści rozgrywa się już po pogromie, zniszczeniu szlacheckiej siedziby, zamordowaniu właściciela i wygnaniu jego rodziny - żony wraz z trójką dzieci.  Po 10 latach od wydania pamiętnej "Pożogi" Zofia Kossak ponownie wróciła na Kresy. To był oczywiście literacki powrót.

Powieść dla młodzieży "Ku swoim" Zofia Kossak wydała w 1931 roku. W latach powojennych powieść - podobnie jak reszta książek pisarki - została przez cenzurę objęta całkowitym zakazem. O książce zapomniano...
Po ponad 70 latach  książka ma szanse zdobyć ponownie czytelników wydana nakładem Wydawnictwa LTW.




"Ku swoim" opisuje życie sowieckiej Rosji. Od rewolucji minęło 8 lat. Pani z białego szlacheckiego dworu - Maria Turska - żyje w biedzie w nędznej chacie we wsi Kosobówka. Niegdyś w chacie mieszkała rodzina Mykołów, ale wszyscy zmarli na tyfus, wygnanka z dworu tam znalazła wraz z dziećmi schronienie. Utrzymywała się z szycia, ale także mądrych porad pielęgniarskich. Zyskała szacunek, a rok po "przeprowadzce" z dworu do chaty gospodarze podarowali jej krowę. Była to krowa z jej własnej dawnej hodowli. W tych nowych, tragicznych czasach miała wyjątkowe znaczenie, gdyż stanowiła prawdziwe dobrodziejstwo.

Główna bohaterka wie, że jeśli dłużej zostanie w sowieckiej Rosji jej dzieci zostaną wynarodowione. System działa bezdusznie i sprawnie. 
Pisarka nie szczędzi scen ukazujących codzienne życie w sowieckiej wsi. Kolejki w kooperatywie (spółdzielni), gdzie można było kupić - jeśli starczyło - świece, cukier, pończochy. Pończochy stawały się towarem luksusowym, gdy przychodził transport, szybko się rozchodziły, bo żony komisarzy szybko rozdysponowały je miedzy sobą. W kolejce trzeba było stać karnie, najlepiej cicho, nie pytać, bo to mogło być uznane za burżuazyjne wybrzydzanie i kończyło się nieżyczliwością i drwinami. 
Uprzejmość, dobre wychowanie uznawane były za "burżuazyjne" przeżytki. Gdy starszy syn Marii Turskiej - Włodek, wrócił do domu z Komsomołu na wieczerzę usiadł ciężko za stołem. Rozwalony, mlaskał, jadł byle jak. Matka zganiła go. Zapytała dlaczego tak siedzi, dlaczego tak je, przecież to brzydkie nawyki, cywilizowani ludzie tak nie siedzą, w taki sposób nie jedzą. 
Syn, jeszcze kilka lat temu, panicz ze dworu, teraz członek Stowarzyszenia Komunistycznej Młodzieży stwierdził, że tak jedzą wszyscy, a uwagi matki go nie obchodzą.
Ta krótka wymiana zdań jest bardzo znamienna. Pokazuje rodzenie i utrwalanie bylejakości, wkradanie się jej do codziennego życia, zastępowanie kultury prostactwem i arogancją. 

Jak się wyrwać z beznadziei? Z szarego życia, bez nadziei na zmianę, z urągającej biedy. Starszy syn ulega już sowieckiej propagandzie, młodszy bawi się w ruinach swego dawnego domu, pływa po stawie, gdzie niegdyś utopiono stojący we dworze fortepian i stare zegary. Jaki los czeka córkę, która pójdzie do sowieckiej szkoły?
Z pomocą przychodzi stara służąca, która z pogromu uratowała brylanty pani i schowała w zakamarkach ruin dworu. 
Brylanty odmieniają los rodziny. Pani Turska podejmuje ryzykowną drogę "ku swoim", do Polski.
Droga pełna niebezpieczeństw zakończyła się  w strażnicy Korpusu Ochrony Pogranicza, gdzie na "ścianie bielał i stroszył się orzeł na czerwonej tarczy i uchodźcy przywarli oczami do tej świętości z niedowierzającym radosnym zdumieniem ". Wówczas to najmłodszy syn Janek zapytał matkę:


"- Ale wrócimy tam kiedyś, mamusiu? Obiecałem Sydorowi...
Matka uśmiechnęła się do niego przez łzy."

***

Tak kończy się książka Zofii Kossak. 
To jednak nie koniec tego wydania. Przed nami jeszcze posłowie (przyznam się, że przeczytałam jako pierwsze!) pióra Krystyny Heskiej-Kwaśniewicz.
Posłowie przybliża postać Zofii Kossak, ale przede wszystkim stanowi analizę utworu pisarki. 
Całość kończy nota edytorska zwracająca uwagę czytelnika na fakt, że w wydaniu niniejszym dokonano modernizacji pisowni według najnowszych zasad.

Dlaczego warto przeczytać powieść Zofii Kossak? Posłużę się słowami z posłowia Krystyny Heskiej-Kwaśniewicz, która pisze "Ku swoim - bardzo wartościowa poznawczo i artystycznie, z wartką, niemal sensacyjną fabułą i napisana z pasją, po prostu fascynująca..."

Tekst oryginalny na blogu: O biografiach i innych drobiazgach


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...