środa, 29 kwietnia 2015

Tadeusz Chrzanowski, Kresy, czyli obszary tęsknot




MISZKULANCJE GAWĘDZIARZA

„Kresy, czyli obszary tęsknot” to zbiór ośmiu gawęd profesora Tadeusza Chrzanowskiego (1926–2006), znanego krakowskiego historyka sztuki. Są to kolejno: „Kresy południowo-wschodnie”, „Góry i pogórza”, „Lwów”, „Województwo ruskie, Podole i Wołyń”, „Białoruś”, „Litwa – czyli sny o potędze”, „Wilno” oraz „Kowno – Inflanty Polskie. Pożegnania”. Przyświeca im zbożne przekonanie autora, że wytyczone po II wojnie światowej granice „nie dzielą, lecz łączą, że nie dzieli, ale łączy historia – jakkolwiek była krwawa i okrutna”. Niestety, opowieści te mogą być interesujące tylko dla kogoś, kto z tematyką kresową styka się po raz pierwszy. Czytelnika bardziej wymagającego zrażą powierzchowność wykładu, liczne dłużyzny, banały i powtórzenia. Autor w znikomym stopniu czerpał swą wiedzę z autopsji, opierając się przeważnie na starej literaturze, niewiele wnosząc nowego, może poza opisami niektórych kresowych zabytków.

Mimo że obecne wydanie ukazało się po ośmiu latach od pierwszego, zabrakło choćby przypisów aktualizujących informacje zawarte w książce, nie poprawiono też wielu błędów rzeczowych. Dalej więc czytamy o odbudowie Cmentarza Orląt i o muzeum religii w kościele Dominikanów we Lwowie, nie odnotowano rekonstrukcji dolnego zamku w Wilnie itd. Grody Czerwieńskie autor lokalizuje koło Tomaszowa Lubelskiego, akcję „Wisła” (której bynajmniej nie potępił żaden rząd RP) wiąże z przemieszczeniami ludności ukraińskiej również na teren Związku Sowieckiego, kodeński obraz Matki Bożej według Chrzanowskiego miał jakoby pochodzić z meksykańskiej Gwadelupy (sic!), błędnie są datowane bitwy pod Kircholmem i Guzowem (s. 112); architekci sowieccy występują jako rosyjscy (s. 182), a słynne wileńskie Żagary jako Zagary (s. 218). Liczne błędy literowe i ortograficzne świadczą, że książka nie miała korekty.

Co zaskakujące, to kolejna publikacja historyczno-geograficzna – w dodatku kresowa – do której nie dołączono żadnej mapy ani indeksu miejscowości.

ANDRZEJ W. KACZOROWSKI
(w: „Wiedza i Życie” 11/2009)


Tadeusz Chrzanowski, „Kresy, czyli obszary tęsknot”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009.

 
 

 

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Wołyńska "epopeja wielkiej miłości"

Moja opowieść, aczkolwiek w szczegółach sfabularyzowana, jest w wielu fragmentach swoistym reportażem z przebiegu życia i toczących się wydarzeń, poczynając od okresu międzywojennego do końca drugiej wojny światowej. Jest również fotografią mojego losu w tym okresie, gdyż żyłem równolegle z moimi bohaterami, znałem ich, byłem bezpośrednim świadkiem i uczestnikiem wielu opisanych wydarzeń. Tak więc w prawdziwe tło historyczne opowieści wpisałem również prawdziwe postacie bohaterów, a ich los […] w szczegółach tylko sfabularyzowałem.


(Feliks Trusiewicz, Słowo wstępne w: Hawryłko, 2009)
Kolejna po Duszohubce (o której pisałam TUTAJ) opowieść o wojennym losie mieszkańców Wołynia uderza w najczulsze struny, wywołując wiele refleksji i emocji, nie tylko dzięki dokumentalno-reportażowej warstwie, o której wspomina Feliks Trusiewicz we Słowie wstępnym, lecz także żywemu, prostemu i gładkiemu stylowi, doskonałym szkicom psychologicznym bohaterów oraz umiejętnemu artystycznemu „ubieraniu” zapamiętanych w dzieciństwie i młodości szczegółów w fabularną osnowę.

Sceną tragicznych wydarzeń uczynił autor tym razem Zofiówkę (w książce pisaną jako Zofijówka) - małe miasteczko żydowskie położone w północnej części Wołynia, blisko granicy z Polesiem, w powiecie łuckim. Jak wspomina autor,
obserwując Zofijówkę od strony zachodniej, w oddali widziało się długi rząd domów malowanych na niebiesko, krytych gontem lub blachą. Patrząc dalej w tym kierunku, widziało się zieloną ścianę lasu, a na jego tle strzelisty dach drewnianego kościoła.

Otaczały to miasteczko lasy należące do księcia Radziwiłła, a także kolonie: Józefin, w którym mieszkali Niemcy, oraz Przebraże zamieszkane przez Polaków. W usytuowanej na obrzeżu kniei radziwiłłowskiej zagrodzie gajowego, jakby na łonie bujnej natury, wychowywał się główny bohater - sierota, na którego mówiono „znajda”, a nazywano Hawryłką.

O ile Duszohubka roztacza przed czytelnikiem na pierwszych kartach niemal sielankowy obraz harmonijnego i pracowitego życia sąsiadów różnych narodowości, o tyle Hawryłko wprowadza nas w piekło wojny niemal od razu. To początek końca świata Kresów. Makabrycznego końca. To kolejne cenne świadectwo eksterminacji wołyńskich Żydów i Polaków. Autor opisuje masakrę Żydów zgromadzonych w getcie w Zofijówce, dokonaną z inicjatywy niemieckiej, ale rękami ukraińskich „szucmanów” (głównie z okolicznego Trościańca, gdzie znajdowała się szkoła ukraińskiej policji), a następnie horror masowej zagłady ludności polskiej będącej wynikiem szalonego programu ukraińskich nacjonalistów, którzy głosili fizyczną eliminację z terenów Ukrainy wszystkich „czużyńciów”, czyli mieszkańców, którzy nie są Ukraińcami. Najlepiej jest w tym miejscu oddać głos świadkowi rzezi wołyńskiej - będącej obok holokaustu symbolem ludzkiego zwyrodnialstwa. Jak wspomina Feliks Trusiewicz,

[…] ten szalony program miał być realizowany drogą eksterminacji przede wszystkim Polaków i Żydów. Takie wieści docierały do Polaków, ale nie dawano im wiary. Trudno było wyobrazić sobie, aby bratni słowiański naród, obok którego żyli Polacy od wieków, był zdolny do ludobójstwa. […] niespodziewany masowy akt ludobójstwa skierowany na całkiem bezbronną ludność polską był straszny i jego skala nie miała precedensu w historii tej ziemi. Cały Wołyń znalazł się w ogniu okrutnego terroru, wszędzie płynęła niewinna krew polskich dzieci, matek i ojców.

Będący osią sfabularyzowanej opowieści wątek miłosny to prawdziwe love story. To piękna historia miłości aryjskiego chłopca i żydowskiej dziewczyny: Hawryłki i Rebeki (ocalałej z masowej rzezi Żydów w Zofijówce), a więc młodych ludzi pochodzących z silnie odgrodzonych od siebie światów pod względem kulturowym, społecznym i religijnym. Autor w Posłowiu zaznacza, że Hawryłko nie jest postacią fikcyjną, ale że znał go osobiście. Jak dodaje, faktem jest również, że w czasie holokaustu uratował młodą Żydówkę, która później została jego żoną. Uważający siebie w zasadzie za Polako-Ukraińca Hawryłko z ogromnym poświęceniem pomagał znajdującej się w getcie żydowskiej rodzinie swojej ukochanej, zanosząc im w nocy z narażeniem życia żywność. Gdy do ojca Rebeki dotarła wieść, że mogą ją wywieźć do domu publicznego działającego w Łucku (z tego rozrywkowego lokalu korzystali Niemcy i oficerowie policji ukraińskiej), postanowił poprosić Hawryłkę o ukrycie jej przed ukraińskimi „szucmanami”. Zakochany w żydowskiej dziewczynie od czasów przedwojennych, ale ukrywający swoje uczucia Hawryłko nie waha się i postanawia ją ratować. Zaoferował przy tym Jośkowi, ojcu Rebeki, że może przechować całą jego rodzinę, ale Żyd się nie zgodził, stwierdzając, iż jedną osobę będzie chłopcu łatwiej ukryć. Przez cały czas okrutnego terroru, masowej eksterminacji Żydów, oraz potem, kiedy płonęły osiedla polskie, a ich mieszkańców mordowano, Hawryłko ofiarnie i odpowiedzialnie, ale nie bez strachu ukrywał dziewczynę w gajówce, którą zarządzał niewtajemniczony w to Ukrainiec.

Osadzona na tle dramatycznych wydarzeń „epopeja wielkiej miłości”, jak sam Feliks Trusiewicz to określa, jest symboliczną przeciwwagą nienawiści. Miłość pokonuje zło zawsze i wszędzie, nawet jeśli wydaje się, iż zło obezwładnia i nie ma przed nim ratunku - zdaje się nam mówić autor. Przyświecają mu dwa cele - uniwersalna przestroga przed tym, do czego zdolny jest człowiek działający pod wpływem nienawiści, oraz danie świadectwa prawdzie i uczenie ofiar aktów ludobójstwa. Stara się przy tym pokrzepić i wskazać na te wartości, które ocalają i są drogowskazem nawet w obliczu okrutnych i przerażających sytuacji.
Innym walorem książki jest przejmujący obraz bohaterskiej obrony Polaków w Przebrażu. Ten wątek także jest opowiedziany z perspektywy naocznego świadka, gdyż Feliks Trusiewicz był członkiem załogi działającej w tej miejscowości placówki samoobrony. Próbując ukazać jej znaczenie, autor nazywa Przebraże „enklawą wolności narodowej” i „dryfującą łodzią rozbitków, walczących o utrzymanie się na powierzchni wzburzonego oceanu”. Nie bez powodu przebrażanie określali swoje małe państewko mianem „Polska Rzeczpospolita Przebrażańska”.

Autor w końcowych partiach książki wyraża pogląd, że

[…] nacjonalistyczny ruch ukraiński akceptowany przez część społeczeństwa ukraińskiego żyjącego w Polsce, zwłaszcza w zestawieniu z całym narodem ukraińskim, był ruchem marginalnym, który nie odegrałby żadnej roli, gdyby nie miał poparcia ze strony hitlerowskich Niemiec. Właśnie w warunkach, jakie stworzyły Niemcy, odegrał niestety rolę tak tragiczną dla ludności polskiej, a haniebną dla narodu ukraińskiego.

Ocalały z rzezi wołyńskiej Feliks Trusiewicz, mieszkający dziś we Wrocławiu, odnosząc się do współczesności, zauważa z niepokojem, że w niepodległej Ukrainie, tam, gdzie drzemią opuszczone mogiły naszych braci, ofiar barbarzyńskiego terroru UPA, można spotkać pomniki wzniesione ku czci zbrodniarzy spod tego znaku.
Feliks Trusiewicz pozostaje wierny tematyce kresowej. Duszohubka i Hawryłko to swoiste memento i artystyczny apel o to, aby nie zapominać o ofiarach eksterminacji. Obydwie książki ukazują bezmiar okrucieństwa, cierpienia oraz dramat ludobójstwa, ale i zarazem potęgę miłości, odwagi, wysokiej kultury duchowej i wierności najwyższym wartościom. To kawał polskiej historii rozgrywającej się na Kresach. Przesłanie spisanych opowieści sprowadza się do wniosku o zagubionej pamięci albo niepamięci zarówno Polaków, jak i Ukraińców. Polacy pamiętają za mało, nasi sąsiedzi i – tak naprawdę przecież – słowiańscy bracia od wieków, swoją pamięć oparli na fundamencie kłamstwa. Są niestety obszary, w których nienawiść wciąż triumfuje, bo stawiane są pomniki zbrodniarzom.

Cenną pod względem dokumentalnym, historycznym i artystycznym książkę zamykają Posłowie autora opatrzone archiwalnymi zdjęciami otrzymanymi od „ziomków z Wołynia” oraz swoisty epilog opowiadający o niezwykłym spotkaniu we Wrocławiu syna maszynisty parowozu w Cumaniu, o którym jest mowa w Hawryłce. Rezultatem tego spotkania są Wspomnienia z lat chłopięcych spędzonych w Cumaniu, napisane przez Kazimierza Pastuszka na prośbę autora, który dołączył je do książki wraz z fotografiami. Warto także nadmienić, że na okładce Hawryłki zamieszczono fotografie krajobrazów północnego Wołynia pochodzące ze zbiorów p. Kaliny Sroczyńskiej, wykonane w okresie międzywojennym przez jej ojca, badacza wołyńskich torfowisk, inżyniera Stefana Mataszewskiego.





Recenzja ukazała się na blogu Szczur w antykwariacie

niedziela, 26 kwietnia 2015

W poszukiwaniu korzeni rodzinnych - Zadarnowscy na cmentarzu katolicko–prawosławnym w Kobryniu

Cerkiew św. Jerzego na katolicko-prawosławnym cmentarzu

Cmentarz Katolicko–Prawosławny jest położony w dzielnicy znajdującej się za Muchawcem i linią kolejową – jego część centralną stanowi drewniana kaplica-cerkiew św. św. Piotra i Pawła, w której modlą się przedstawiciele obu wyznań. Na cmentarzu chowano od I połowy XIX wieku głównie przedstawicieli lokalnych elit: wojskowych, lekarzy, ziemian i duchownych. Znajdują się tu kwatery Kościuszków (wśród spoczywających jest m.in. Antonina z Kościuszków Trauguttowa Mickiewiczowa, żona Romualda Traugutta i Franciszka Mickiewicza) oraz Mirosław Kościuszko, według legendy ostatni ze sławnego rodu kresowego (zm. 1914). Godny uwagi jest także nagrobek rodziny Dziekońskich – najstarszy zachowany na cmentarzu, pochodzący z 1832.[Wikipedia]

Droga do cmentarza katolicko-prawosławnego w Kobryniu

W lipcu 2010 roku dotarliśmy do cmentarza. Upał był niemiłosierny. Na Dolnym Śląsku, gdzie mieszkam, nie ma tak upalnych dni podczas lata. Zaczynam powoli rozumieć rodzinne opowieści, w których zawsze doszukiwałam się przesady w opisie pogody - upałów i srogich zim. Wiadomo, świat dzieciństwa oraz młodości zawsze był lepszy, piękniejszy i bardziej kolorowy niż ten, w którym żyjemy obecnie. Tymczasem, jeśli chodzi o aurę, opowieści nie były przesadzone. Żar lejący się z nieba wprost na głowę nie miał nic wspólnego z angielską pogodą miejsca, w którym się wychowałam.


Studnia koło cmentarza katolicko-prawosławnego w Kobryniu na Białorusi
                                                                         

Znowu ratuje nas łyk zimnej, pysznej wody ze studni znajdującej się vis a vis cmentarza. 



Nekropolia jest owszem, zacieniona gęstymi drzewami, ale pokrzywy sięgają nam ramion, a pod liśćmi kryją się ogromne komary. Przedzieranie się przez te zasieki stanowi nie lada wyzwanie, ale zostaje uwieńczone sukcesem: znajdujemy rodzinne groby. W dodatku, o dziwo, na polskich nagrobkach pokrzywy są ścięte sierpem. Ktoś dba o ten fragment, ale nie dowiadujemy się, kto to jest.

Cerkiew od strony cmentarza

Groby rodzinne Zadarnowskich i Chorążyczewskich w Kobryniu - 1936 r. i 2010 r.


Po lewej stronie znajduje się grób Elżbiety Zadarnowskiej z domu Grodzkiej (1848-11.03.1913), matki Kazimierza Zadarnowskiego. Po prawej stronie jest grób Leonarda Chorążyczewskiego (prawnuka Elżbiety). 



Leonard Chorążyczewski, urodził się w 1932 roku. Żył dwa latka, zmarł 18 III 1934 roku (gruźlica). Z tyłu jest grób Marii Chorążyczewskiej z domu Zadarnowskiej, matki Leonarda, wnuczki Elżbiety, córki Kazimierza i Antoniny z Jahołkowskich Zadarnowskiej. Zmarła 12 VIII 1936 roku w wieku 24 lat (gruźlica).


Groby rodzinne w 2010 r.

Groby rodzinne Zadarnowskich i Chorążyczewskich w Kobryniu ok. 1936 r.



Wpis pojawił się wcześniej na blogu Zadarnowo i okolice.


piątek, 24 kwietnia 2015

Zofia Kossak-Szczucka, Pożoga



"Pożoga" to zapis zbrodni, jakiej dopuszczono się w latach 1917-1919 na Kresach. Począwszy od napadów o charakterze rabunkowym, poprzez mordy i pogromy, aż do próby wymazania z pamięci ludzkiej faktu istnienia na tej ziemi świata innego niż bolszewicki autorka opisuje zdarzenia, których była świadkiem jako żona administratora jednego z majątków na Wołyniu.

 

Debiut pisarski pani Kossak-Szczuckiej wywołuje we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony "Pożoga" budzi uczucie wdzięczności z powodu utrwalenia pewnego okresu dziejów, który, być może, gdyby nie zapisy świadków rozmyłby się w historii, jako niebyły, lub li tylko, jako zbiór suchych faktów. Z drugiej strony sposób pisania (emfatyczny, metaforyczny, trochę infantylny) powodował momentami zgrzytanie zębami.

Za największy walor książki uważam jej wartość dokumentalną, danie świadectwa obrazu zbrodni i ludzkiego zwyrodnienia, świadectwa zniszczenia świata na Kresach. Moja wiedza na ten temat - przyznaję - była niewielka.

 
Po niezwykle urokliwym wstępie, będącym fotografią arkadyjskiej krainy ziemiańskiego dworku, oazy radości, piękna, ostoi kultury, sprawiedliwości, sielskiego dzieciństwa i młodości autorka przenosi czytelnika w świat chaosu, rabunków i mordów. Obraz przechodzenia z rąk do rąk ziem kresowych od ukraińskich chłopów, poprzez bolszewików, Niemców, do działających pod różnymi sztandarami Ukraińców oraz obraz grabieży, rzezi i pogromów jest niezwykle poruszający, żeby nie powiedzieć wstrząsający. Bardzo żałuję, iż po raz kolejny książkę poznałam w formie audio, bowiem nie mogłam zamknąć uszu na opisy bestialstwa katów (dorównujące w swym okrucieństwie i zwyrodnieniu jedynie opisom średniowiecznych tortur).

Kossak – Szczucka pisze w sposób niezwykle emocjonalny, co z jednej strony jest zaletą książki; daje autentyczny obraz przeżyć, z drugiej pozbawia jasnego osądu zdarzeń i powoduje jednostronność sądów (kiedy np. idealizuje ziemiaństwo przedstawiając je, jako pozbawione wad zbiorowisko ludzi szlachetnych, kulturalnych i sprawiedliwych, albo kiedy dokonuje osądu zachowań poszczególnych nacji, któremu to osądowi często brakuje konsekwencji).

Mimo wszystko, uważam, iż książkę warto przeczytać, choćby ze względu na jej wartość poznawczą. Jako relacja naocznego świadka wydarzeń ma nieocenioną wartość historyczną.


Tekst oryginalny ukazał się na blogu Moje podróże

czwartek, 23 kwietnia 2015

Stanisław Rembek, W polu




Przytrzaśnięty ciszą
(o Stanisławie Rembeku i jego "W polu")


Poniższy tekst jest rozszerzoną i przeredagowaną wersją recenzji opublikowanej na BiblioNETka.pl pt. "Remark, Rembeque..." (została tam nawet recenzją miesiąca sierpnia 2009 r.). Poczucie nieukończenia, które mam w związku z nim, powoduje, że co jakiś rozrasta się on o kolejne zdania. I nadal nie mogę stwierdzić, że o Rembeku napisałem już wszystko co chciałem...]


Krzyk jeden pomknął wzdłuż granicy
I zanim zmilkł - zagrzmiały działa:
To w bój z szybkością nawałnicy
Armia Czerwona wyruszała.
(J. Kaczmarski)[1]


Osamotnienie

Moim myślom o Stanisławie Rembeku zawsze towarzyszy przygnębienie. Los tego zapomnianego dzisiaj pisarza jest smutnym świadectwem skuteczności cenzury prewencyjnej PRL - ale w przypadku Rembeka to nie o politykę chodzi, ale o wyjątkowy, cichy i głuchy tragizm jego losów. To nazwisko mało kto dziś w ogóle kojarzy, nie wspominając już o przyznaniu należnego mu honorowego miejsca w szeregu polskich literatów międzywojnia. A należy mu się miejsce szczególne, nawet biorąc pod uwagę fakt, że dramatyczne koleje życia w jakimś stopniu sparaliżowały rozwój jego talentu. Ale może właśnie dlatego, w imię spóźnionego zadośćuczynienia, trzeba oddać Rembekowi sprawiedliwość. Pomnika nie ma (jest za to patronem ulic w Piotrkowie Trybunalskim i Grodzisku Mazowieckim, w których mieszkał), ale najbardziej szkoda, że nigdy nie trafił do kanonu lektur. Powinien. I byłby chętnie czytany.

W odróżnieniu od całej galerii młodszych kolegów po piórze, na których piętno odcisnęła II wojna światowa, doświadczeniem które ukształtowało Rembeka jako pisarza, była wojna polsko-bolszewicka. Idący w 1919 roku na wojnę z Sowietami Rembek to rówieśnik Baczyńskiego z 1939 roku. Doświadczenia frontowe stały się dla niego tym, czym Powstanie Warszawskie dla „pokolenia kolumbów”. Już debiutancka powieść "Nagan" z 1928 roku zwróciła na niego uwagę ówczesnej krytyki, choć nie wzbudziła jednogłośnego entuzjazmu. Patrząc z perspektywy czasu można chyba powiedzieć, że Rembek wyprzedził swoją epokę. Mianowicie sięgnął po takie środki literackiego obrazowania, do których literatura – nie tylko polska - dojrzała dopiero po II wojnie światowej. Doświadczenie 1920 roku spowodowało, że został naznaczony wojną wcześniej, niż większość polskiego świata literackiego. Dziś można próbować postawić go obok Borowskiego czy Nałkowskiej, ale takie porównania nie oddadzą jego pisarskiej indywidualności i literackiego osamotnienia. Osamotnienia wypływającego zresztą nie tylko z faktu, że sam jeden pisał o wojnie z bolszewikami. Otóż Rembek jest bodaj jedynym w Polsce nowoczesnym pisarzem batalistycznym. Takim jak na gruncie amerykańskim dwadzieścia lat później Norman Mailer ("Nadzy i martwi") i przede wszystkim James Jones ("Cienka czerwona linia"). I, zdaje się, jedynym tej klasy batalistą pozostał do dzisiaj. A "Nagan" był tylko przygrywką.


Po szosie bębnił huraganowy ogień
Opublikowana w dziewięć lat później powieść "W polu" to jego opus magnum. Otrzymał za nią nagrodę Fundacji im. F. S. Lewentala i nagrodę miasta Kalisza. Sama Maria Dąbrowska zgłosiła "W polu" do nagrody "Wiadomości Literackich". Wśród zachwyconych dziełem byli Karol Irzykowski, Julian Krzyżanowski i Kazimierz Wyka[2]. Także Czesław Miłosz – wiele lat później – określi "W polu" mianem najlepszej wojennej powieści dwudziestolecia[3]. O co cały ten szum?

Otóż Rembekowskie "W polu" jest dziełem w literaturze polskiej zupełnie osobnym i bezprecedensowym. Nasza tradycja rozumienia wojny ukształtowana została studwudziestoletnim okresem zaborów. Czyn zbrojny był u nas zawsze rozumiany jako walka wyzwoleńcza: z najeźdźcą, zaborcą, okupantem. To bój chwalebny i heroiczny. I niewątpliwie - jest to jakaś część historycznej prawdy, natomiast na pewno nie jest to prawda cała. Po pierwsze, postać czy to w maciejówce, czy z orzełkiem na czapce, czy z biało-czerwoną opaską, od dawna zastygła w świadomości potomnych w pomnikowej pozie, której patos skutecznie odbiera poczucie autentyzmu i realności. Po drugie, my sami – współcześni – dość kurczowo trzymając się bogoojczyźnianej wizji historii, tracimy z oczu szczegóły i niuanse, na które nie ma miejsca w monolicie narodowej chwały.  


A Stanisław Rembek pokazał wojnę z zupełnie innej perspektywy: w maksymalnym zbliżeniu, w detalu, w skali mikro. Pisze właśnie nie o spiżowych bohaterach, ale o żywych ludziach - z reguły zresztą żywych do czasu. Kontekst polityczny właściwie go nie interesuje - pojawia się w powieści marginalnie, a szersze spojrzenie na mapę fontu nie występuje w ogóle. Za to od początku do końca towarzyszymy kilkudziesięcioosobowej gromadzie żołnierzy: jest to jedna z kompanii X Dywizji Piechoty gen. Żeligowskiego. Tej zbieraninie typów ludzkich, pochodzących ze wszystkich chyba warstw społecznych i regionów II Rzeczypospolitej, towarzyszymy w odpieraniu sowieckiej ofensywy w lipcu 1920 roku gdzieś na terenach dzisiejszej północnej Białorusi. Towarzyszymy dosłownie: autor wrzuca nas w sam środek okopu, pokazując wojnę w całej jej grozie i znoju. Rytm wyznaczają tu bezładne odwroty i desperackie kontrataki, nawroty tyfusu i kolejne dezercje. Napady przyprawiającego o obłęd strachu sąsiadują ze zrywami niebywałej odwagi. W błocie, pocie, krwi i łzach padają ludzie i konie, płoną chyba wszystkie napotkane wsie i z rozwojem wypadków ma się coraz silniejsze wrażenie, że wygrywa nie tyle Armia Czerwona, co rozszalały żywioł wojny, niosący iście apokaliptyczną zagładę, punktowaną powracającym jak refren lapidarnym zdaniem: Po szosie bębnił huraganowy ogień.

Wszystko to opisane jest bez cienia zadęcia i fałszu, i - wbrew zawężeniu fabuły do losów jednej tylko kompanii - wprost dyszy epickim oddechem. Rembek pokazuje się jako fantastyczny narrator-batalista: jego styl jest obrazowy, ale oszczędny w słowach; dramatyczny, ale pozbawiony patosu; wreszcie - naturalistyczny na niespotykaną w polskiej literaturze skalę. Ale nigdy nie wpadający w puste efekciarstwo, bo celem Rembeka nie jest epatowanie wojenną makabrą. Jego opowieść czasem przypomina swoją rzeczowością bezlitosny reportaż frontowy, ale o jej sensie stanowi pogłębiona analiza psychologiczna jednostki rzuconej w tryby machiny wojennej. Jest to zresztą naczelny temat całej jego twórczości, także
tej dotyczącej powstania styczniowego i okupacji. Tu zaś większość wydarzeń oglądamy oczami porucznika Paprosińskiego, zastępcy dowódcy kompanii. Paprosiński na naszych oczach zmaga się z panicznym strachem, od którego jeżą się włosy na głowie. Na naszych oczach dokonuje też bohaterskich kontrataków, dowodząc, że strach i odwaga to często dwie strony tego samego medalu. Do niego też należą najgłębsze refleksje – te o wojnie i te o ludziach w nią zaplątanych.

Milczenie

Gdyby szukać porównań dla dzieła Rembeka, to najbliższym punktem odniesienia byłoby "Na zachodzie bez zmian" Remarque’a, do którego zbliża go antywojenne przesłanie i bardzo (bardzo!) pesymistyczna wymowa, ale którego przewyższa dramatyzmem narracji. Po publikacji "W polu" Maria Dąbrowska stawiała je wyżej niż dzieło niemieckiego pisarza[4], a i inni krytycy byli zgodni, że powieść jest wybitna. Przed Rembekiem przyszłość stała otworem, ale w rok po jego wielkim sukcesie nadeszła wojna, a po niej sowiecka okupacja – i Rembek stał się z oczywistych względów pisarzem zakazanym, skreślonym. Dziś, czytając o jego powojennym losie, wydaje się, jakby został pogrzebany za życia: co prawda wydano mu "Balladę o wzgardliwym wisielcu i dwie gawędy styczniowe" poświęcone powstaniu styczniowemu, oraz okupacyjny "Wyrok na Franciszka Kłosa", jednak czterdzieści powojennych lat upłynęło mu na zmaganiach nawet nie tyle z cenzurą, co z powszechnym wokół niego milczeniem. Być może zabrakło mu siły przebicia, być może nastąpił splot kolejnych nieszczęśliwych okoliczności, ale przede wszystkim jako piewca wojny, której oficjalnie nie było został z premedytacją wymazany z krajobrazu literackiego PRL przez oficjalne czynniki. O reedycji "Nagana" i "W polu" nie mogło być oczywiście mowy, a podejmowane przez kilku filmowców próby ekranizacji "Wyroku" i "Gawęd styczniowych" spełzły na niczym. Nigdy też nie posunął się – jak wielu współczesnych mu pisarzy - do wysługiwania się swoim piórem systemowi. Koniec końców zmarł w 1985 roku jako człowiek, którego ciężkiej ciszy przytrzasnęły drzwi: w nędzy, przygnieciony zniechęceniem, schorowany, uzależniony od alkoholu i morfiny i kompletnie zapomniany przez wszystkich poza rodziną. I poza Juliuszem Machulskim, który po 10 latach usiłowań, w 1992 roku nakręcił według jego prozy swój najdojrzalszy film – "Szwadron". Przypomniany dopiero przez Joannę Siedlecką, która napisała o nim w "Wypominkach", został odkryty przez Grzegorza Łatuszyńskiego. Ten założył wydawnictwo "Agawa" specjalnie po to, by opublikować całą spuściznę Rembeka, ratując go przed całkowitym zapomnieniem[5]. W ten sposób na przełomie wieków, poza reedycjami czterech istniejących pozycji, ujrzały światło dzienne niepublikowane wcześniej "Dzienniki": okupacyjny i z 1920 roku, nieznana wcześniej powieść o Józefie Wybickim, oraz teksty niedokończone, odnalezione w rodzinnym archiwum i Bibliotece Narodowej. Wśród nich jednak najjaśniejszym światłem błyszczy "W polu" – największe arcydzieło polskiej prozy batalistycznej. I nigdy dość przypominania o nim.

Z szacunku dla Rembeka uparłem się na przedwojenne wydanie "W polu". Chciałem mieć to wydanie, którym i on, jak sobie lubię wyobrażać, cieszył się w 1937 roku - trzydziestosześcioletni pisarz, fetowany przez największe nazwiska ówczesnej krytyki. Nic szczególnego: szara, tekturowa oprawa, obecnie mocno postrzępiona. Na karcie tytułowej rozmyty, nieczytelny podpis atramentem. Czyj - nigdy się nie dowiem. 

 
Michał Stanek

 ---
[1] J. Kaczmarski, „Ballada wrześniowa”, [w:] tegoż: „Ale źródło wciąż bije...”, wyd. Marabut, 2002, s. 473.
[2] T. Burek, „Posłowie”, [w:] Stanisław Rembek, „Nagan”, wyd. Agawa, 2006, s. 204.
[3] C. Miłosz, „Historia literatury polskiej do roku 1939”, wyd. Znak, 1993, s. 484.
[4] W. Chmielewski, „Posłowie”, [W:] Stanisław Rembek, „W polu”, wyd. Agawa, 2006, s. 356.
[5] Por. wypowiedź G. Łatuszyńskiego: tamże, s. 361-362.

 Tekst oryginalny ukazał się na blogu Za okładki płotem

środa, 22 kwietnia 2015

Stanisław Rembek, W polu





Zapomniana powieść Stanisława Rembeka „W polu” opowiada o epizodzie z wojny polsko-bolszewickiej, kiedy to polskie wojsko pod dowództwem generała Lucjana Żeligowskiego, cofało się, a raczej uciekało przed bolszewikami na zachód, na Warszawę. Akcja utworu rozgrywa się na Białorusi, a dokładnie na obszarze pomiędzy rzekami Berezyna, Auta i Wilia. Fabuła opowiada o losie jednej kompanii strzelców, którą jakieś fatum zaczęło prześladować od momentu śmierci kaprala Górnego poległego podczas patrolu. Ten szereg nieszczęść sprowadził na kompanię przyjaciel zabitego, który rzucił klątwę na kolegów, obwiniając ich o śmierć Górnego. I to życzenie spełniło się.

Rembek, który sam brał udział w tej wojnie, posiadł zdolność niezwykle realistycznego ukazania tego, co dzieje się „w polu”. Mamy tu więc krew, pot, okopy, obolałe od marszu nogi, ludzi zmęczonych do ostatecznych granic i latające nad głową pociski. W powieści nie ma podziału na sceny i bohaterów pierwszo- i drugoplanowych, wszystko jest równie ważne. Całość przypomina raczej reportaż historyczny z pola bitwy niż powieść. Nie ma tu żadnych nawiązań do obecnej w polskiej literaturze tradycji epiki wojennej, ani też do tradycji heroikomicznej w stylu wojaka Szwejka. Wiele jest scen brutalnych, pokazujących wojnę z jej najgorszej strony. Przy tym całym realizmie wojennym, zdarzają się w tym tekście epizody wręcz mistyczne, niczym z tekstów romantyków, np. widzenie żołnierza na polu bitwy, w którym ukazuje mu się zmarły kolega.

Mimo niezaprzeczalnych walorów literackich, powieść ta jest bardzo trudna, wręcz nieprzyjemna w odbiorze. Po cóż więc przez nią brnęłam? Ano dlatego, że jest to jeden z najważniejszych w naszej literaturze tekstów o wojnie polsko-bolszewickie, obok powieści „Lewa wolna” Józefa Mackiewicza. Z tym, że Mackiewicz pisał z tzw. oddechem epickim, rysując szerszą perspektywę wydarzeń, zaś Rembek skupił się na losie prostego żołnierza w okopach i w trakcie odwrotu. Porównywano „W polu” z „Armią konną” Izaaka Babla, który także brał udział w tej samej wojnie, tylko z drugiej strony, czyli jako bolszewicki komisarz.

Sięgnęłam po ten tekst na fali lektur dotyczących Kresów. Akcja powieści Rembeka rozgrywa się bowiem na terenach, z których polska ludność albo uciekła przed bolszewikami, albo była przez nich gnębiona. Nie zaszkodzi także poczytać o tym, co niektórzy z bohaterów „W polu” opowiadają o działaniach Czerwonych w innych, opanowanych przez nich wcześniej rejonach, np. w Kijowie: „Otóż przyjechała do nas, panie święty, żonina siostra, która wyszła za tutejszego obywatela ziemskiego, niejakiego Żyszkiewicza. Ten Żyszkiewicz był oficerem carskim i bolszewicy zakatrupili go zaraz na początku rewolucji. Uważa pan, wracał do domu z Besarabii i w Kijowie zaczepił go, panie święty, jakiś drab i – „Dawaj, panie święty, szyniel!”. A szwagier, że to była odważna bestia, plunął mu, panie święty, w zęby z nagana. Zaraz go zabrali do czerezwyczajki: „Szpion, kontrrewolucjonier!” Głodzili go, panie święty, poniewierali – nic nie wydobyli, chociaż podobno, jak jego żona mówi, był peowiakiem. Więc go w końcu, panie święty, rozstrzelali. Był chory na tyfus tak, że nie mógł ustać na nogach, to się, panie święty, trzymał wagonu, bo go na stacji rozstrzeliwali. To ci dranie, te bolszewiki, co? Podobno (podczas zimy!) wodę ze studni na niego, panie święty pompowali. Od tego dostał tyfusu…”

Po raz pierwszy powieść Rembeka była wydana w 1937 r. Spotkała się wówczas z zachwytami krytyki, a nawet zdobyła dwie nagrody literackie. W okresie PRL-u z była zakazana z powodu tematyki jaką poruszała. Wydawano ją na emigracji, zaś w kraju wznowiono dopiero w latach 90. Jednak nie wywołało to jakiegoś specjalnego zainteresowania twórczością Stanisława Rembeka. Tyle było wówczas tekstów, które przywrócono do obiegu czytelniczego, że ta skromna powieść jakoś nie wybiła się na plan pierwszy. Warto po nią sięgnąć, jeśli ktoś interesuje się kwestią wojny polsko-bolszewickiej na Kresach. Ostrzegam, że to lektura dla odpornych!


Alicja Łukawska

Rembek Stanisław, „W polu”, wyd. Towarzystwo Upowszechniania Czytelnictwa, Warszawa 1996



Tekst oryginalny ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Lucie Di Angeli-Ilovan, Żniwo gniewu





Mieliście czasem wrażenie, że Wasze serce rozsypało się niczym puzzle i rozpadło się na miliony kawałeczków? Pytanie chyba retoryczne, bo zapewne większość była w takiej sytuacji. Powodem, dla którego serce Magdaleny znalazło się w takim stanie, była najpierw śmierć matki, a potem wiadomość, że wcale nie jest córką kobiety, którą przez całe życie uważała za matkę.

Wszystko zaczyna się od tajemniczego testamentu, który zmusił bohaterkę do szukania odpowiedzi na dramatyczne pytania. To listy, e-maile, strzępy dzienników, zapachy kresowych domów, wspomnienia, tęsknoty.

Siostry Kaszmira i Maruszka miały zupełnie odmienne charaktery. W dzieciństwie kłóciły się i kochały. Były o siebie zazdrosne, ale zafascynowane swoją innością. Maruszka była pilną uczennicą, Kaszmira- łobuzem. Maruszka czytała żywoty świętych i chciała iść do klasztoru, Kaszmira nigdy nie potrafiła odnaleźć swojego miejsca. Kaszmirę jednak los poratował okrutniej. Najpierw jako trzynastolatka trafiła na służbę, gdzie była molestowana, potem zakochała się w Antku, który ją bił i gwałcił. Musiała usunąć ciążę. Wtedy poznała Żyda-Szuryka. Szuryk choć ją kochał, był zagorzałym komunistą i ponad wszystko wielbił Stalina. Maruszka miała więcej szczęścia. Zakochała się z wzajemnością w arystokracie i oficerze Wojska Polskiego - Zygmuncie, którego wszyscy szanowali i uwielbiali.

Wybuch wojny jednak przesądził ich los. Straciły wszytko: matkę, domy, mężów. Zostały same z małymi dziećmi - Markiem i Olą - dziećmi Maruszki. A wokół pełno Rosjan, Niemców, Żydów, Ukraińców i Białorusinów, którzy donosili, zabijali, niszczyli i gwałcili. Tak się zaczęła tułaczka sióstr od kresowych miasteczek, przez wsie i napotykanych w lasach partyzantów, po przymusową pracę na folwarku niemieckim, "wyzwolenie" Rosjan i osadnictwo na Ziemiach Odzyskanych.

Kto jest większym bohaterem? Żołnierze z pierwszej linii frontu, czy pozostawione kobiety, które musiały walczyć o własne życie i życie swoich dzieci? W obliczu okrucieństwa człowiek dziczeje, uwalniają się najbardziej pierwotne instynkty, wielu mężczyzn zmienia się w bestie. Byli jednak tacy, którzy potrafili zachować ludzkie oblicze.

"Żniwo gniewu" to nie tylko świadectwo życia Kaszmiry i Maruszki, ale wielki ukłon w stronę tysięcy kobiet, które przeżyły wojnę, okupację i "wyzwolenie". Znosiły one okropne poniżenia, prawdziwe dramaty, tragedie, żeby przetrwać i odzyskać człowieczeństwo. Los każdej z tych kobiet nadawałby się na wielostronicową powieść. Jestem pełna podziwu dla ich siły, dla ich woli przerwania. Nie stały one na linii frontu, a również wygrały wojnę. Chroniły rodzinę i ocaliły coś ważniejszego: wspomnienia, ciepło i miłość.

"Żniwo gniewu" to nie tylko powieść, to dokument i lekcja historii. Jedynie do czego mogę się przyczepić, to tego, że autorka nie zapanowała chyba nad narracją. Zaczyna się od narracji pierwszoosobowej, czyli relacji autorki-Magdaleny, potem pojawiają się urywki dzienników, niewysłane listy, korespondencja e-mailowa, na końcu powieść Magdaleny - taki trochę chaos.

Jednak w tym przypadku treść przesłania formę, więc można autorce wybaczyć, czyta do się wszystko z zapartych tchem.



Tekst oryginalny ukazał się na blogu Gorąca czekolada z cynamonem
 

niedziela, 19 kwietnia 2015

Podróż na Kresy



Twierdza w Chocimiu
fot. Mariusz Świerczyński


Podróż na Kresy była dla mnie wielką niespodzianką. Może powinienem napisać, że spełnieniem marzeń, ale w czasach mojej młodości, jeszcze za PRL, taka wyprawa wydawała się niemożliwa. Pozostawała raczej podróż w wymiarze baśniowym, mitycznym, napędzana wyobrażeniami zaczerpniętymi z literatury i filmu. I nagle legenda, rzeczywistość historyczna, odgrodzona i zapomniana, stała się historią wskrzeszoną, podróżą do miejsc, które ożyły, a które przecież były tam i są cały czas. Pisząc o Kresach, mam świadomość jak bardzo przybliżyły się do nas. To nie jest tylko Sicz, Zaporoże, ujście Dniepru, bezkres. Z dzisiejszej perspektywy to także bezpośrednie sąsiedztwo, to Żółkiew i Lwów, skąd kiedyś dopiero ruszało się na Kresy.


„Kto by myślał, kto by się spodziewał,
Że gdzieś za światem w bodziakach czehryńskich,
Że gdzieś na kresach niegdyś ukraińskich
Taki świat dzielny i uroczy bywał ?”


Wincenty Pol

Największym zaskoczeniem było to, iż zachowały się całe założenia urbanistyczne, krajobraz historyczny. Obraz, który ukazał się naszym oczom to sylwetki miast jak dawniej z Kościołem, z basztą zamkową górującą nad otoczeniem, z kilometrami wolnej przestrzeni pomiędzy nimi. To nie pojedyncze obiekty zabudowane współczesnością. Przyjmowaliśmy to z niedowierzaniem … z przyspieszonym biciem serca i ściśniętym gardłem. To, co miało być podróżą do miejsc, w których być może są jakieś ślady dawnej historii, dawnej wielkości, okazało się wspaniałą niezapomnianą przygodą, podróżą do miejsc, w których jest tak jak dawniej, w których nic się nie zmieniło.

Poza cerkwiami i drewnianymi pomalowanymi na biało i niebiesko chałupami, dominuje typowo polska architektura, a jej natężenie jest ogromne. Co się na to złożyło? Brak modernizacji, inwestycji przez całe lata, zapomnienie? Nie tylko wartościowa, ale bliska sercu architektura. Powstawała z inspiracji włoskiej, czerpiąc z naszego ducha, w czasach szczytowych możliwości, wielkości państwa, z rozmachem. To tam hetmani, kanclerze, książęta wznosili swoje siedziby, rezydencje, tam osiedlał się odważny żywioł Rzeczypospolitej. Stawiane przed zamkami i pałacami pomniki czerwonoarmistów, a teraz kozaków, tylko ten charakter podkreślają. Są tam po prostu elementami obcymi, takimi, jakimi byłyby np. pomniki Kim Ir Sena na Wawelu czy na Jasnej Górze.

Widać gołym okiem, jakie to ziemie. Pamiętajmy, że ta historia nie rozpoczęła się za Jagiellonów, ale wcześniej (Ruś Czerwona za Kazimierza Wielkiego), czy na samym początku, co najmniej od pierwszych Piastów (Grody Czerwieńskie). Gdyby zlikwidować wszystkie znaki, tablice informacyjne i poruszać się bez mapy, to bez trudności można by wskazać, gdzie była Rzeczpospolita, gdzie jej granice, jeszcze te sprzed pierwszego rozbioru. Taka jest siła, taka moc, takie oddziaływanie. Zdałem sobie z tego sprawę w Winnicy i Humaniu, w drodze powrotnej przez Cherson z Krymu. Bez żadnej przesady możemy powiedzieć, że to nie tylko polska kultura materialna, także niematerialna, która pozostała w zwyczajach, zachowaniach, ale to cywilizacja założona przez naszych przodków. Nawet nazwa Ukraina, która ma się odróżniać państwowo od Rzeczypospolitej jest polska i oznacza właśnie Kresy (u kraia to na Kresach przecież). Prawdy nie da się oszukać.

Pierwszy raz wybraliśmy się tam kilkanaście lat temu z grupą przyjaciół z Zamościa i Biłgoraja. Jednego roku przez Lwów do Kamieńca, a rok później ponownie aż na Krym przez Mołdawię, Odessę. I tak to się zaczęło. Przejechaliśmy Kresy latem dwoma busami w grupie dwunastu osób, podróżując przez całą mityczną Krainę. Każdy miał jakieś zadanie. Było dwóch kierowców zawodowych, dwóch silnych twardzieli, pani doktor z apteczką dużą jak walizka, w której to walizce znajdował się nawet zestaw chirurgiczny do zszywania ran. Ja miałem robić zdjęcia.

Przed wyjazdem na Krym w antykwariacie w Alejach Ujazdowskich w Warszawie udało mi się zdobyć „Sonety Krymskie”, specjalnie stare wydanie, oprawione, wytarte … żeby poczuć przy lekturze, trzymając w ręku tomik, jak to jest „sunąć przez suchego przestwór oceanu, gdzie łódź nurza się w zieloność i jak łódka brodzi, śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi, omijać koralowe ostrowy burzanu …”. Sięgnąłem po nie w drodze z Odessy na Krym… Mickiewicz miał rację, to morze, to ocean, ogromna, przestrzeń, zdaje się nieograniczona, bezkres… I wszystko czekało na nas, Akerman, Bakczysaraj z pałacem Chanów Krymskich, sławnych Gerejów, Ałuszta, Bałakława, Ajudah, Czatyrdah.

Kresy to raj dla miłośników fotografii. Kolory, barwy natury: czerń, brązy i beże ziemi, kamienia, drewna…, lazury rzek i nieba…, zielenie drzew, lasów…, biel, siwe szarości murów i czerwień ceramiki…, rozmaitości pagórków i dolin, przyrody, krajobrazów, a wszystko rozgrzane, rozświetlone południowym słońcem…, światło i cień, światłocień…. Bez sztucznych, zabawkowych, intensywnych kolorów nowoczesności, przejaskrawień, blichtru, tandety, plastiku. Pokryte patyną czasu, starzejące się ze znakiem wielkości, z godnością i dumą, nabierające urody, piękne, szlachetne wiekiem, niepokonane przez czas i modę. Zamki, pałace, Kościoły, mury, ruiny, detale, freski, portale, ołtarze. Świadectwo potęgi i chwały, najlepsza wizytówka, signum temporis, powód do dumy, źródło wzruszeń, pokrzepienie serc.

Co zapamiętałem z tych kilku podróży? Lwów europejskie miasto z prawdziwą substancją, prawdziwe, niemakietowe kamienice, mury, prawdziwy bruk. We Lwowie Kościoły różnych obrządków wszystkie pod wezwaniem Wniebowzięcia NMP jako symbol zgody między ludźmi. Polkę sprzedającą własnego wypieku bułki z winogronami (takie jak znane nam jagodzianki). Rodaka ofiarującego nam zrobione przez siebie pamiątki, kartki, mapki, pocztówki. Naszą Katedrę, od której i wokół której aż bije od polskości i „Boże coś Polskę” śpiewane w Niej 15 sierpnia. Rozmowę z opiekującymi się cmentarzem Łyczakowskim rodakami i wstążeczki, tasiemki biało-czerwone na pomnikach na Cmentarzu Orląt nakładane co roku w listopadzie. Język polski wyryty w kamieniu i mowę polską słyszaną na ulicy we Lwowie, w Kamieńcu, w Winnicy… Zachwycające wnętrze Katedry Ormiańskiej z malowidłami, freskami Mehoffera i Rosena. Potęgę niedużej dziś Żółkwi, krajobraz Oleska, usytuowanie Zamku w Podhorcach, wąwóz Krzemieńca i górę Zamkową Królowej Bony, senny spokój Trembowli, ruiny w Skale, uginające się pod ciężarem owoców gałęzie dorodnych, soczystych grusz i śliw na Podolu, a w Kamieńcu uśmiechniętych ormiańskich chłopców i targ w środku nocy i suszone ryby. Meandry Dniestru i jar Smotrycza, Naddniestrze i samozwańczy uzbrojony po zęby oddział, żądający okupu za przeprawę przez most. I wreszcie Morze Czarne, szerokie na kilka kilometrów rozlewisko ujścia Dniepru i Krym…, i klimat coraz cieplejszy i łagodniejszy…

Tu było to, a tu było to… Wielka historia jest na każdym kroku, bo Kresy były teatrem, miejscem, gdzie rozgrywały się największe wydarzenia tamtych czasów. Przemierzając je, możemy wymieniać jednym ciągiem: tu składał Śluby Jan Kazimierz, a tu urodził się król, który ocalił Europę przed islamską potęgą, tu spoczywa hetman, jedyny Europejczyk, który podbił i okupował Moskwę, a tu rozegrała się największa bitwa ówczesnego świata. To największy ogród w Europie założony dla najpiękniejszej kobiety tamtej epoki. Tu urodził się Juliusz Słowacki, a tu spoczywa Maria Konopnicka i Gabriela Zapolska. Tu kręcono „Potop”, a tu „Pana Wołodyjowskiego”. A to są takie zamki i takie twierdze, które i dzisiaj niełatwo byłoby zdobyć.

Patrząc przed odjazdem na Zamek w Kamieńcu, miałem nieodparte wrażenie, że trzeba tu wracać, przyjeżdżać jak najczęściej. Widoki, krajobrazy, ludzie, zdarzenia, sytuacje, wspomnienia i marzenia. Dokumentujmy, opisujmy, dzielmy się z innymi i pamiętajmy, bo to nasza historia, nasze dzieje …

Mariusz Świerczyński

Tekst był publikowany na tej stronie oraz w „Polskich Kresach” z marca 2015 r., dodatku do "Polski Niepodległej”. Jest to jedyny stały dodatek tematyczny w polskich tygodnikach poświęcony Kresom.


piątek, 17 kwietnia 2015

Sergiusz Piasecki, Człowiek przemieniony w wilka




Wilno w czasie II wojny światowej. Okupacja sowiecka i litewska. Zagubiony w tym mieście Józef, bohater powieści (porte parole autora), który na fałszywych papierach, udając uchodźcę z Warszawy, pomieszkuje u znajomych kobiet, a na chleb zarabia pozowaniem do aktów studentom Akademii Sztuk Pięknych.

Z ciekawostek: wśród otaczających bohatera kobiet jest Helena porzucona przez mężczyznę zwanego tu Narcyzem. Józef nie kocha Heleny, ale przyjaźni się z nią. Ponieważ wszystkie postaci w książkach Piaseckiego są znaczące, także i ta nie jest przypadkowa. Naprawdę chodzi o Jadwigę Waszkiewiczównę, córkę wileńskiego lekarza. Ów Narcyz, który ją uwiódł i porzucił w ciąży, to Czesław Miłosz, którego Piasecki całe życie nie znosił, a w latach 50. napisał o nim słynny tekst „Były paputczik Miłosz”. Owocem romansu Waszkiewiczówny i Piaseckiego był syn.

Fabuła powieści – jak zwykle u Piaseckiego, czyli mocno sensacyjna. Powieściowy Józef poznaje różnych ludzi i różne środowiska. Angażuje się m. in. w prace podziemnej organizacji niepodległościowej, jest w komórce zajmującej się egzekucjami. Mamy tu wiele smaczków dla historyków wileńskiej AK.

Ale najbardziej chyba interesujące są trafne obserwacje stosunków narodowościowych w Wilnie w tym okresie. Na przykład o okresie okupacji Wilna przez Litwinów pisze Piasecki tak: „Litwinów było w mieście trzy czwarte jednego procenta ludności. Polaków 66 procent. Żydów 28. Rosjan około 4. Białorusinów nieco mniej niż jeden procent. A pół procentu przypadało na Niemców, Karaimów i Tatarów. Poza tym, dla ozdoby tej żywej mozaiki, był jeden Murzyn. Otóż okazało się, że tylko trzy czwarte procentu ludności litewskiej oraz przyjeżdżający teraz z rdzennej Litwy wojskowi, urzędnicy, kupcy, studenci są tubylcami, natomiast 99 procent są to obcokrajowcy – nawet jeśli się tutaj urodzili, a ich przodkowie żyli w Wilnie od stuleci. Od razu wprowadzono, jako urzędowy i wszystkich obowiązujący język litewski. Zmieniono nazwy ulic na litewskie.”

W tym czasie zdarzały się takie sytuacje, jak ta opisana w powieści, że spotykają się w Wilnie dwaj kuzyni. Jeden z nich uważa się za Litwina, drugi za Białorusina. A kłócą się oczywiście – po polsku!

Bardzo ciepły portret wystawił Piasecki Rosjanom, którym – jego zdaniem – rządy bolszewików zniszczyły duszę. O Rosjanach pisze bowiem tak: „żaden naród nie ma tak pięknych cech duchowych jak naród rosyjski. Nie cech wtórnych, wypracowanych albo wykształconych, lecz naturalnych, takich jak serdeczność, żywe współczucie dla nieszczęśliwych, szczerość, wylewność, zdolność do wielkiej przyjaźni. I wszystko to w nich zabito. Wydarto im nawet instynkt miłości rodzinnej. Pozostał im tylko (przytępiony) instynkt życia.” 

Wracając do powieści… „Człowiek przemieniony w wilka” to pierwszy tom z szeroko zakrojonego cyklu „Wieża Babel”, którego tytuł nawiązuje do ówczesnego pomieszania narodów i języków w Wilnie. Piasecki zdążył napisać tom drugi, czyli „Dla honoru organizacji”. Miała być jeszcze część trzecia, to jest „Upadek Wieży Babel”. Niestety, dalsze prace nad tym cyklem przerwała przedwczesna śmierć autora. Powieść wyszła na emigracji w latach 60. Z uwagi na zakazy PRL-owskiej cenzury, w Polsce mogła ukazać się dopiero po 1989 roku.


Alicja Łukawska



Piasecki Sergiusz, „Człowiek przemieniony w wilka”, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1990

 Tekst oryginalny ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko

środa, 15 kwietnia 2015

Sergiusz Piasecki, Żywot człowieka rozbrojonego





„Żywot człowieka rozbrojonego” Sergiusza Piaseckiego to znakomita, napisana w pierwszej osobie autobiograficzna powieść o człowieku, który w 1920 r. poświęcił życie dla ojczyzny, wstępując do polskiego wojska i broniąc Polski przed bolszewikami, a potem ta ojczyzna kopnęła go w tyłek i wyrzuciła na śmietnik. Stał się człowiekiem niepotrzebnym. Na przykładzie swego bohatera pokazał autor losy całego pokolenia takich Polaków, dla których nie było miejsca w odrodzonej ojczyźnie i aby przeżyć, musieli bardzo rozpychać się łokciami, albo też zejść do przestępczego półświatka.

Wilno, wczesne lata 20. Młody Michał Łubień zostaje zdemobilizowany w kwietniu 1921 r. i nie wie, co ze sobą zrobić. Od momentu wyjścia z wojska błąka się po mieście, prowadząc żywot włóczęgi. Jego dom i krewni zostali po drugiej stronie nowej granicy polsko-radzieckiej, na terenie Sowietów. W Polsce nie ma nikogo. Jest zmęczony, głodny i bezdomny. Aby zarobić parę groszy na jedzenie, sprzedaje handlarzowi starzyzną swoje jedyne kalesony. Jedyną osobą, która udziela mu jakiejś pomocy jest umierająca prostytutka, która przyjmuje go pod swój dach i dzieli się swym posiłkiem.

Przed wojną Łubień skończył Szkołę Nadzorców Telegrafów i pracował jako starszy monter w Mińsku Litewskim. Jego pracodawcą był Zarząd Wileńskiej Dyrekcji Poczt i Telegrafów. Zwolnił się z pracy, by wstąpić ochotniczo do wojska. Dlatego to właśnie tam kieruje swe pierwsze kroki w poszukiwaniu pracy. Jest przekonany, że firma powinna go przyjąć, skoro zrzekł się etatu w celu służenia ojczyźnie. Jest gotów pracować nawet jako prosty robotnik. Ale gdzie tam! Wielokrotne próby nie udają się. Spotyka go tylko upokorzenie. Szuka więc pomocy u swego byłego dowódcy z wojska, który na pożegnanie obiecywał swoim podwładnym, że zawsze mogą na niego liczyć. Dowódca także jest zdemobilizowany i zajmuje wysokie stanowisko w jakimś urzędzie w Wilnie. Brudnemu i śmierdzącemu włóczędze nie udaje się jednak nawet przedostać do jego gabinetu.

Łubień przeżywa gehennę w wileńskim Biurze Pośrednictwa Pracy, gdzie jest stałym gościem i gdzie stoi w tłumie podobnych do siebie biedaków, licząc na łut szczęścia, ale pracy dla nich po prostu nie ma. Jednak w końcu uśmiecha się do niego szczęście. Dostaje propozycję bardzo nietypowego zajęcia: ma być modelem pozującym do zdjęć pornograficznych. Biznes fotograficzny prowadzi Polak-uchodźca z Rosji, który ma już modelkę i szuka odpowiedniego mężczyzny. Fotograf otacza Michała opieką, pomaga mu znaleźć mieszkanie, udziela także pomocy finansowej. No, a potem Michał radzi już sobie sam. Praca modela przynosi mu wymierny sukces finansowy. Następnie pracuje jako naganiacz w lokalu, gdzie gra się w bilard na pieniądze, później sprzedaje Żydom podrobione czeki pieniężne. To ostatnie zajęcie jest bardzo dobrze płatne, ale niezwykle ryzykowne. Przy którejś z kolei próbie sprzedaży, Michał wpada i ląduje na parę miesięcy w areszcie na Łukiszkach. Taki to był żywot człowieka rozbrojonego w Polsce na początku lat 20.

Utwór Piaseckiego pełen jest gorzkich słów na temat świeżo odzyskanej wolności, które wypowiadają jego bohaterowie. Rozgoryczeni są wszyscy zdemobilizowani żołnierze, nie tylko Michał Łubień.

Tu garść cytatów: 

„Pokój zawarty z bolszewikami był początkiem mojej klęski.”

„Kiedy szliśmy przez Warszawę na front, w sierpniu 1920 roku, obrzucano nas kwiatami. Dawano papierosy, czekoladę. Całowano. Jakaś dziewczyna zawiesiła mi na szyi kilkadziesiąt srebrnych medalików z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej. Rozdzieliłem je między kolegów. A potem… wyrzucono nas na śmietnik. Zabrano nawet owijacze, płaszcze, koce, zapasową bieliznę. Nie dano młodym ochotnikom możliwości kształcić się dalej. Nie dano punktu oparcia ani miski zupy. Syte i bezpieczne społeczeństwo nie zainteresowało się losem tych, którzy bronili jego wolności.”

„W czasie rewolucji w Rosji widziałem mnóstwo koni bezpańskich. Chodziły głodne, wychudłe, straszne. Nikt ich nie brał, bo nie było paszy. Zdychały na ulicach. Głodna ludność wycinała z padliny kawały mięsa. Ale skazać na los tamtych koni tysiące młodych żołnierzy to zbrodnia!”

 „Sprzedali nas nasi wodzowie w Rydze. Sprzedali jak barana, by prędzej dorwać się do stanowisk, do rządzenia. A żołnierz? Cóż on ich obchodzi? Żołnierz-ochotnik to naiwniaczek, który w imię wzniosłych celów buduje dla różnych kombinatorów pałace, a dla siebie kryminał. Kiedy żołnierz był potrzebny, to była dla niego żywność, ubranie, broń. Gdy spełnił swe zadanie – nie ma dla niego nic. Idź, bohaterze, kradnij, rabuj albo głoduj! Im lepiej się opłaca walczyć ze zbrodniarzami niż ustrzec ludzi od zbrodni.”

Logika bohatera Piaseckiego jest taka: walczyłem za was, za bogatych ludzi w Polsce, broniłem waszych majątków, teraz jestem głodny i muszę jakoś żyć. Nie dajecie mi pracy? To będę kradł i oszukiwał. Michał Łubień staje się przestępcą, ale nie traci przy tych człowieczeństwa. Całe jego postępowanie nacechowane jest chęcią pomocy biedniejszym od niego. Jego dobrych cech nie niszczy nawet kontakt ze spelunkami, burdelami, oszustami i przestępcami w więzieniu.

Los Łubnia/Piasceckiego przypomina los, jaki stał się udziałem innych młodych Polaków, którzy także walczyli w szeregach polskiego wojska z bolszewikami i tę wojnę przegrali, bo ich domy znalazły się za kordonem. Taki los spotkał przecież innych Kresowiaków: Melchiora Wańkowicza (jego majątek pozostał po stronie Sowietów), Floriana Czarnyszewicza (który też po demobilizacji znalazł się w Wilnie, gdzie zaczął pracować w policji, a w końcu wyemigrował za chlebem do Ameryki Południowej), a także Tadeusza Dołęgę-Mostowicza, który po wojnie z przedwojennego panicza stał się pracownikiem warszawskiej drukarni i reporterem uganiającym się za stołecznymi plotkami.

No właśnie – Dołęga-Mostowicz!
Trudno nie porównywać „Żywota człowieka rozbrojonego” z „Karierą Nikodema Dyzmy”. Michał i Nikodem startują z podobnej pozycji, zaczynają od niczego, po drodze dorabiając się sporej fortuny. Obie powieści piętnują system społeczno-polityczny panujący w Drugiej Rzeczpospolitej. Różni je jedno: bohater Dołęgi-Mostowicza to moralna miernota, zaś Michał Łubień to człowiek z natury dobry, którego nie brudzi kontakt ze złem. Może złudzenia Piaseckiego co do natury człowieka były większe niż Dołęgi-Mostowicza? Michał Łubień w niczym nie przypomina cwanego Dyzmy. Jego konstrukcja przywodzi raczej na myśl idealnego bohatera „Nędzników” Wiktora Hugo, Jeana Valjeana, który wyszedł z nędzy i stał się bogaczem, by pomagać biedniejszym od siebie. W całej tej gorzkiej opowieści o świecie przestępczym Wilna, Michał Łubień pozostaje wewnątrz czysty jak łza. Wydarzenia go niosą, a on płynie na fali. Nie kombinuje i nie gra ze światem jak Dyzma.

Powieść Piaseckiego powstała w więzieniu, podobno napisał ją wcześniej niż słynnego „Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy”. Została wydana dopiero po wojnie, na emigracji. Moim zdaniem, jest lepsza od „Kochanka…”, bo głębsza, bardziej drapieżna. Czyta się ją znakomicie. Jest niezwykle wciągająca, i to zarówno z powodu sposobu narracji, a także interesującej akcji, pełnej momentów sensacyjnych (kryminał retro!) oraz romansowych. Jest cenna także dla miłośników Kresów, bo poznajemy dzięki niej półświatek Wilna, czyli społeczność, która już dawno odeszła do historii. A do tego niezwykle aktualna, bo któż nie zna kłopotów z uzyskaniem pracy w Polsce?

„Żywot człowieka rozbrojonego” został po raz pierwszy wydany w Polsce po 1989 r. W latach 90. powstałe jego filmowa adaptacja, w postaci czteroodcinkowego serialu, w którym główną rolę zagrał młody, pełen wdzięku Grzegorz Damięcki. Serial jest dostępny na YT:
Żywot człowieka rozbrojonego 01 Obcy VHSRip - YouTube

Alicja Łukawska


Piasecki Sergiusz, „Żywot człowieka rozbrojonego”, wyd. LTW, Łomianki 2013

Tekst oryginalny ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko


poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Sergiusz Piasecki - polsko-białoruska wojna o pisarza?




Sergiusz Piasecki, to człowiek o skomplikowanym życiorysie, który przez pierwsze ćwierćwiecze żywota kolekcjonował doświadczenia (jako żołnierz- ochotnik, przemytnik, szpieg), następnie przez kilkanaście lat (od 1926 do 1937) miał okazję je trawić pod opieką polskiego systemu penitencjarnego, po czym zabrał się za przelewanie ich na papier. Tak skutecznie, że jego napisany w więzieniu "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy" stał się jednym z większych bestsellerów międzywojnia, a utalentowany więzień kilka lat przed terminem wydostał się na wolność. I pewnie pisałby sobie spokojnie dalej kolejne bestsellery, gdyby nie kolejna wojna, która znów zmusiła go do zbierania doświadczeń (tym razem w ZWZ-AK, między innymi przy tak niewdzięcznej funkcji jak wykonywanie wyroków śmierci sądu państwa podziemnego).

Ale już same początki życia pisarza nie są jasne. Funkcjonują sobie w najlepsze dwie daty urodzenia (różne o, bagatela, 2 lata - 1899 i 1901). No i kwestia przynależności narodowej - Polak, czy Białorusin? Wprawdzie tutaj klucza do potraktowania sprawy dostarcza Józef Mackiewicz (którego członkowie rodziny deklarowali się jako Polacy, Litwini a nawet Rosjanie), który najchętniej traktowałby wszystkich jako obywateli byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Ponieważ jednak taka koncepcja jeszcze by wszystkich pogodziła, do dziś trwa spór o większość kresowych twórców.

Sam Piasecki dość uparcie deklarował, że był zrusyfikowanym Polakiem. Zrusyfikowanym na tyle mocno, że polskiego nauczył się dopiero w czasie dłuższego pobytu w więzieniu, czyli jako około 30-latek. Wcześniej miał jednak do czynienia z licznymi dialektami i gwarami. Znał białoruski (w mowie i w piśmie) oraz ukraiński (raczej biernie, potrafił w tym języku pisać i czytać).

W wojnie polsko-bolszewickiej brał udział jako członek korpusu białoruskiego.

W ankietach personalnych (opublikowanych w zbiorze Autodenuncjacja), podaje wielokrotnie, że ojciec był zrusyfikowanym Polakiem, narodowość matki (Klaudii Kułakowicz), pomija milczeniem, ale pisze, że wychowywał go wyłącznie ojciec. Tymczasem w wikipedii matka figuruje już jako
Kławdia - białoruska chłopka.

Dlaczego tak czepiam się tej narodowości pisarza? Ostatecznie, przynajmniej, jeśli idzie o literaturę, naturę mam dość wielkoduszną, jeśli ktoś jeszcze chce się przyznać do Mickiewicza, to w zasadzie czemu nie, zresztą stosunki narodowościowe na kresach ciężko wymierzyć linijka (w spornych przypadkach najlepiej pewnie przyjąc formułę Mackiewicza i mieć to z głowy)?

Wszystko przez moją wizytę na ubiegłorocznych targach książki historycznej. Otóż największego stoiska nie miała tam wcale IPN wraz z licznymi mutacjami, czy jakieś duże polskie wydawnictwo, tylko Białoruska Izba Książki. Stoisko nie było jakoś bardzo oblężone, więc bez trudu skonstatowałam, iż króluje na nim Сяргей Пясэцкі. Liczne wydania, twarde oprawy, eleganckie obwoluty z artystycznymi portretami autora. Aż bym sobie kupiła, gdybym miała miejsce na przechowywanie książek w celach kolekcjonerskich. Gdyż wydane przez LTW "Sergiusze" warstwą plastyczną jakoś nie porażają.

Trzeba przyznąć Białorusinom, że mają dobry gust. Bo kto królowałby na analogicznych zagranicznych targach na stoisku Polskiej Izby Książki?

No na pewno nie Piasecki. Trzymając się klimatów więziennych to może nudziarz Stasiuk, który kiedyś tam podobno był aresztowany, więc nosi tu palmę męczennika i czasem z niej korzysta. Innych nazwisk nie zaproponuję, choć ciśnie mi się pod klawiaturę cała litania kolejnych producentów literackiej waty.

Białorusini zaś przygarnęli pod swoje sztandary rasowego pisarza, nie jakiegoś producenta konfekcji. I chyba stąd pewne moje poczucie dyskomfortu. nasi sąsiedzi mają pewne prawo przyznać się do tego literackiego skarbu, więc bez żenady to robią. U nas zaś Piaseckiego wydaje niszowe wydawnictwo, a o szerszej promocji nie ma nawet mowy. Chyba szkoda.

Miał to być tylko wstęp do tekstu o książkach SP, ale poniewać nadmiernie się rozrósł- o książkach innym razem.

Tymczasem zapraszam na teksty
Bazyla o trylogii złodziejskiej oraz Mery Orzeszko o "Żywocie człowieka rozbrojonego".
Tekst oryginalny ukazał się na blogu Filety z Izydora

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...