sobota, 8 grudnia 2018

Henryk Rzewuski, „Pamiątki Soplicy”, czyli kwintesencja kresowego sarmatyzmu





„Pamiątki Soplicy” Henryka Rzewuskiego to tekst dzisiaj już zapomniany, a przecież bez niego – a raczej bez opowieści pana hrabiego Rzewuskiego snutych na Krymie i w Rzymie – nie byłoby „Pana Tadeusza”, najważniejszego chyba tekstu w naszej literaturze. Bo tych opowieści właśnie słuchał bezpośrednio od niego nie byle kto, a sam Adam Mickiewicz. One to właśnie zainspirowały poetę do stworzenia barwnego, niezapomnianego świata szlacheckiego, jaki jest w najpiękniejszym polskim poemacie. 

Wieść niesie, że opowieści hrabiego Henryka najpierw zaistniały w postaci ustnej. Podobno Mickiewicz siedział, słuchał w milczeniu tego, co opowiadał mu Rzewuski i w końcu powiedział: „słuchaj, spisz to wszystko”.
– Ale jak to spisać? – odparł Rzewuski.
– Zwyczajnie, tak jak mówisz – odpowiedział wieszcz. 
Tako rzecze historia literatury. Podobno ta właśnie rzymska rozmowa Rzewuskiego z Mickiewiczem legła u początków nowego gatunku literackiego, czyli gawędy szlacheckiej, występującej tylko w literaturze polskiej.

Bo kultura szlachecka była gadana, a nie pisana. Szlachcic polski mało pisał i właściwie w ogóle nie czytał. Za to pilnie słuchał, co opowiadają inni. Sam też często i z dużą wprawą zabierał głos. Był zresztą do tego przygotowany, bo właśnie ustnych wystąpień publicznych uczono go w szkołach. 

I tak też napisana została ta książka. Jej narracja jest typowa dla gawędy. I przez to właśnie jest dość trudna w odbiorze. Co tu dużo gadać! To się po prostu ciężko czyta! Podchodziłam do tej książki kilkadziesiąt lat, kupiłam ją sobie jakoś tak zaraz po maturze i nie zmogłam. Potem próbowałam to czytać na studiach, bo była na liście lektur z romantyzmu i też nie dałam rady. Korzystałam z niej parę lat temu podczas pisania mojej książki o duchach na kresach (opisując m. in. kresowego warchoła i hulakę, pana Wołodkowicza, którego duch do tej pory jakoby straszy w Mińsku, a także słynnego kaznodzieję z okresu konfederacji barskiej i cudotwórcę kresowego, księdza Marka Jandołowskiego), ale też wtedy jakoś nie udało mi się przeczytać całości, przestudiowałam tylko potrzebne mi fragmenty.

I dopiero teraz, jakoś tak mnie naszła ochota na tekst Rzewuskiego. Podeszłam do niego jednak zupełnie inaczej. Wzięłam się na sposób. Po prostu czytałam sobie to na głos. I chwyciło! W tej postaci gawęda szlachecka zyskała pewien rytm i styl, niezwykle potoczysty i barwny. Dość długo to trwało takie czytanie po cichu, a raczej mruczenie, ale było warto. Jakiż to piękny tekst! Seweryn Soplica (nie mylić z Jackiem Soplicą!) snuje swoje opowieści jedna za drugą, przypominając dawny, miniony świat naszych szlacheckich przodków. 

Piszę naszych, bowiem jednym z bohaterów przypomnianych przez Soplicę jest rotmistrz zakroczymski Walenty Łukawski, konfederat barski (w powstaniu miał tytuł pułkownika), który dla ratowania Ojczyzny poświęcił się i wraz z dwoma towarzyszami zadeklarował, że porwie króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, który był w tamtym czasie na pasku carycy Katarzyny II. Plan brawurowego porwania władcy z Warszawy zaakceptował przywódca konfederacji barskiej Kazimierz Pułaski. Konfederaci nie chcieli jednak króla zabijać, tak jak rewolucjoniści francuscy nieco później. Zamierzali tylko zdjąć go z tronu i zastąpić władcą, który – jako polski patriota – będzie służył Ojczyźnie, a nie Rosji. Król Staś był dla nich bowiem nie pomazańcem bożym, ale rosyjską marionetką. 

Tak wyglądało to porwanie króla Stasia:




Niestety, marnie wyszła konfederatom ta akcja, bo jeden z nich (Jan Kuźma) zdradził swoich kolegów i przeszedł na stronę króla, a może od początku był królewskim zausznikiem w szeregach konfederatów? Strawińskiemu udało się uciec, zaś Łukawski został złapany w Warszawie i skazany na karę śmierci. Ścięto go publicznie, a ciało poćwiartowano. Jego żona Marianna, którą zmuszono od oglądania egzekucji męża, zmarła z przestrachu nieco później. 

Odkąd poznałam tę smutną historię, to czuję wielką sympatię do dzielnych konfederatów barskich i ogromną niechęć do ostatniego króla Polski, który na tronie znalazł się tylko dlatego, że kiedyś tam posunął Katarzynę II. Sprzedawczyk i tyle! 

Strasznie smutna jest ta historia z tym rotmistrzem Łukawskim, ale może to jakiś mój przodek? Wszakże po ojcu nazywam się Łukawska! Zakroczym, skąd pochodził Walenty, to przecież Mazowsze, a moi przodkowie ze strony ojca ze szlachty mazowieckiej pochodzą. Tyle wiem. Takiej szlachty biedniejszej, jak Rzędzian z „Ogniem i mieczem”, co to zawsze podkreślał: „jam szlachcic, choć ubogi”. Muszę zająć się prześledzeniem linii moich przodków ze strony ojca. Może natrafię na Walentego? Podobno miał jakiegoś syna, więc wszystko jest możliwe. Chętnie zaadoptuję takiego dzielnego rotmistrza na swego pradziadka!

W każdym razie, czytając u Rzewuskiego o tych wszystkich sarmackich warchołach i rębajłach miałam wrażenie, że czytam o swoich własnych przodkach, że w ich żyłach i w moich płynie ta sama krew. Łączy mnie z nimi nie tylko to samo nazwisko, ale także charakter i temperament. 

Oprócz historii konfederatów barskich mamy w tej książce cudowne opowieści o księciu Karolu Radziwille „Panie Kochanku”:




Moja ulubiona historia jest o tym, jak w klasztorze bernardyńskim w Nowogródku zjechali się na sejmik ludzie księcia, zajmując celę gwardiana. W jednej celi spali wówczas pokotem na podłodze wysłanej słomą: książę Karol, Michał Rejten (krewny „tego Rejtana”), szatny Burgielski, Seweryn Soplica, egzorcysta zakonny, ojciec Idzioraz suka Nepta, ulubiona wyżlica księcia Karola. Reszta szlachty spała na dziedzińcu klasztornym.

No i w tej celi pod wieczór, zaraz po pacierzach książę Radziwiłł mówi:
- Ojcze Idzi, niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
- Na wieki wieków! Co książę pan rozkaże?
- Czy nie słyszy wasze, jak moja Nepta warczy? Zapewne nieboszczyk Wołodkowicz mnie nawiedza. 
I dalej snuje się dygresja o tym, jak to pan Wołodkowicz w młodości był wielkim przyjacielem księcia pana i jak Wołodkowicza w Mińsku w trybunale niesłusznie na śmierć skazali. 

Wspaniałe są też opowieści o trybunale lubelskim i dzielnym małym rycerzu z Litwy, który tak wspaniale umiał szablą robić, że wszystkich koroniarzy zwyciężał (Henryk Sienkiewicz musiał się chyba zainspirować tym opowiadaniem, stwarzając postać swego małego rycerza, czyli Michała Wołodyjowskiego), o wędrówce paru szlachciców do Siczy Zaporoskiej (znowu widać tu, czym się zachwycił Henryk Sienkiewicz i co wykorzystał w „Ogniem i mieczem”), o wielkim polskim patriocie Tadeuszu Rejtanie, który najpierw próbował powstrzymać sejm rozbiorowy w Grodnie, a kiedy to się nie udało, oszalał po Ojczyzny stracie, w końcu zadając sobie śmierć za pomocą szkła potłuczonego. 




Ach, gdzie ten świat! Gdzie taka szlachta! 

Zostaliśmy tylko my, jej potomkowie. W XVIII wiecznej Polsce było jej bardzo dużo, przecież około 10-15 procent ludności stanowiła wówczas szlachta, i to herbowa. Dla porównania – w tym samym czasie na zachodzie Europy w takich krajach jak Francja, Anglia czy Niemcy szlachta stanowiła zaledwie około 2 procent ludności. To bardzo mało. A u nas – voila! Przynajmniej co dziesiąty Polak był szlachcicem! Dlatego tak bardzo mogła rozwinąć się złota wolność szlachecka i wszelkie przywileje. Co się stało z tymi ludźmi? Gdzie są ich potomkowie? Część na pewno poginęła w powstaniach w XIX wieku, część wymordowali w XX wieku Sowieci i Niemcy… Ale może część została? 

Jeśli czujesz w sobie szlacheckiego ducha, jeśli Twoje nazwisko kończy się na „ski” lub „cki”, jeśli w Twojej rodzinie krążą jakieś herbowe legendy lub przekazy o dawnej świetności – poczytaj sobie Rzewuskiego! 

Najlepiej na głos! 

Znajdziesz tam obraz Twoich przodków. Ale jeśli nawet Twoi przodkowie byli tylko chłopami czy mieszczanami, to i tak każdy prawdziwy Polak-katolik, Polak-patriota przyjmuje tamtą sarmacką tradycję za swoją własną i tylko do niej się odwołuje. 

Innej tradycji przecież nie mamy! 

Dlatego trzeba pokochać tych naszych pradziadów warchołów i rębajłów. 

Innego wyjścia nie mamy!

Bo przecież... 

My z nich wszyscy!

Alicja Łukawska

Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko



sobota, 17 listopada 2018

Elżbieta z Zaleskich Dorożyńska, Na ostatniej placówce. Dziennik z życia wsi podolskiej w latach 1917-1921




W końcu udało mi się przeczytać trzecią ze słynnych kresowych książek wspominkowych z okresu rewolucji październikowej. Po „Pożodze” Zofii Kossak-Szczuckiej i „Burzy od wschodu” Marii Dunin-Kozickiej przyszła pora na dziennik Elżbiety z Zaleskich Dorożyńskiej. To kolejna wspaniała publikacja wydana przez LTW. 
Ależ to mocna książka! Musiałam czytać ją partiami, po małym kawałeczku, bo nie mogłam przyswajać na raz zbyt wiele tych wszystkich smutków, nieszczęść i rozterek dnia codziennego w straszliwej epoce rewolucji bolszewickiej i wojen na Ukrainie. 
 „Na ostatniej placówce” to dziennik panny Elżbiety Zaleskiej z okresu 1917-1921. Zaczęła go pisać w niespokojnym czasie, kiedy przez Ukrainę przewalała się fala bolszewickich pogromów, dwory i pałace były palone i rabowane, a polscy ziemianie w obawie o własne życie masowo porzucali swoje domy na wsiach i uciekali do miast. A ona jednak została w swoim domu w Halżbijówce (inaczej Halżbejówka, obecnie Galżbijewka -Гальжби́евка, wieś na Podolu, Rejon Jampolski, Obwód Winnicki na Ukrainie), nie bacząc na to, że właśnie niedawno został spustoszony dwór jej rodziców w pobliskiej Gruszce i że każdego dnia grozi jej okrutna śmierć. 
Zaczęła zapisywać różne codzienne wydarzenia, by nie zwariować w obliczu tego, co się wokół działo na Ukrainie i nie popaść w niepamięć z powodu własnego szaleństwa. Za wszelką cenę chciała uchronić te zapiski. Część z nich udało się jej wywieźć do Polski w 1919 roku, kiedy była z wizytą w Warszawie, resztę uchroniła przed konfiskatą przez bolszewików, chowając ją gdzie się dało, nawet do dziupli drzewa w sadzie koło domu. Z narażeniem życia przywiozła swoje notaki do Polski w 1921 roku. Jej książka została wydana po raz pierwszy w okresie międzywojennym. W PRL-u była zakazana, bowiem cenzura nie pozwała wtedy drukować takich książek. Została przypomniana dopiero po 1989 roku. 
Panna Lila Zaleska została w swym dworze w Halżbijówce zupełnie sama. Matka zmarła już dawno, stary ojciec, którym się opiekowała, był już chory i niedołężny. Brat uciekł za granicę do polskiego wojska. Z początku był z nią polski zarządca, który mógłby stanowić jakieś wsparcie w ciężkich czasach, ale ten na samym początku popełnił samobójstwo z rozpaczy. Przez jakiś czas mieszkała z nią kilkunastoletnia Hanka, siostrzenica czy też może bratanica, jednak później wyjechała do rodziców do Polski. Mimo to, panna Zaleska jakoś sobie radziła. Przez cały ten czas, kiedy przez Ukrainę przetaczały się najróżniejsze wojska (Rosjanie Czerwoni i Rosjanie Biali, Ukraińcy od Petlury, bolszewicy, a także różne wędrowne bandy spod znaku Nestora Machno i Bóg wie, kto jeszcze) ta dzielna kobieta trwała w swoim dworze i starała się żyć w miarę normalnie. Jej dom był dosłownie ostatnią polską placówką w całej okolicy. Nie spalono go, nie obrabowano, jej nie zabito, ba, nawet Czerezwyczajka ją oszczędzała. Jakim cudem wręcz przetrwała? 
 

Ano dlatego, że panna Zaleska już kilkanaście lat wcześniej ukończyła w Krakowie kursy sanitarno-medyczne, dzięki czemu jeszcze przed I wojną światową była znana w całej okolicy jako siostra miłosierdzia, a może raczej lekarka dla biednych, których leczyła zupełnie za darmo. W burzliwym czasie wojen i rewolucji nadal zajmowała się działalnością medyczną, praktykowała jako pielęgniarka, z czasem zaczęto ją nawet tytułować „doktorsza”. Zorganizowała szpital dla potrzebujących, a potem – jako działaczka Polskiej Macierzy Szkolnej – założyła w swym pałacu polską szkołę dla dzieci okolicznych chłopów. Organizowała też inne szkoły w okolicy. Znana była ze swej dobroci i wyrozumiałości dla Ukraińców, dzięki czemu oni  w tym najgorszym czasie też ją chronili i zostawiali w spokoju.
Zapiski panny Zaleskiej są porażające. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu ta dzielna kobieta boryka się z takimi przeciwnościami losu, że włos się na głowie jeży podczas czytania. Nieustanne pochody wojska, rekwizycje, rewizje, a do tego głód, chłód, nędza, choroby (przeżyła tyfus) i koszmarne braki w zaopatrzeniu. Brakował tam wszystkiego: jedzenia, odzieży, lekarstw, a nawet zwykłego mydła. Poza tym, żadnych wiadomości ze świata. Ona tam siedziała w tym swoim majątku na Podolu i nic nie wiedziała, co się dzieje w Polsce, która wtedy była za kordonem. Nie działała poczta, nie było żadnych gazet, krążyły tylko mniej lub bardziej fantastyczne plotki.
W tej sytuacji, kiedy nie miała pojęcia, co się dzieje na świecie, ogromnym zaskoczeniem dla niej było to, jak w lutym 1918 roku na progu jej domu pojawił się jakiś mężczyzna w mundurze, brudny i zarośnięty.
– Dzień dobry, jestem Malinowski, pani mnie nie poznaje? – powiedział zaskoczonej kobiecie.
- No, tak Malinowski – przypomniała sobie - jej tancerz sprzed paru lat z balu w Krakowie!
Malinowski nie był sam. Razem z nim zjawił się w Halżbijówce oddział polskiego wojska z generałem Józefem Hallerem na czele. Była to II Brygada Legionów! Żołnierze właśnie uciekli od Austriaków, którym wypowiedzieli posłuszeństwo i przeszli front w okolicy Rarańczy, dążąc do połączenia się z polskimi siłami wojskowymi w Rosji. Po drugiej stronie frontu znaleźli nocleg we wsi Gruszka w ukraińskich chatach. A tam na ścianach jako ozdoby wisiały zrabowane ze dworu Zaleskich pocztówki adresowane do panny Lili Zaleskiej. Malinowski zobaczył je i pomyślał sobie, że to chyba jego znajoma z Krakowa, więc pojechał ją odszukać. Po prostu filmowa scena!
Takich przygód miała panna Zaleska jeszcze więcej, trudno je wszystkie przytaczać, trzeba to po prostu przeczytać. 
O samej autorce znalazłam niewiele wiadomości. W Wikipedii nie ma nawet hasła jej poświęconego. W samej książce nie ma żadnych ilustracji, nie wiemy więc, jak wygladała ona sama i jej dwór w Halżbijówce. Z notki z tyłu książki dowiedzieć się można, że była córką Zygmunta i Marii z Czajkowskich herbu Jastrzębiec. W 1921 roku we Lwowie poślubiła swego kuzyna Franciszka Dorożyńskiego i osiadła w Krzemieńcu. W czasie II wojny należała do ZWZ AK, za co została aresztowana przez Niemców w drugiej połowie 1942 roku i stracona w styczniu 1943 roku w masowej egzekucji na górze Biała koło Równego, gdzie spoczywa w masowej mogile. 
Rodzina jej męża, czyli Dorożyńscy, byli właścicielami przepięknego pałacu w Eliaszówce pod Starokonstantynowem zbudowanego w pierwszej połowie XIX wieku przez Seweryna Bukara. Eliaszówka została opisana przez Antoniego Urbańskiego w książce „Podzwonne na zgliszczach Litwy i Rusi” (część 2 „Memento kresowe”) oraz przez Romana Aftanazego w „Dziejach rezydencji na dawnych kresach Rzeczpospolitej” (tom 9). Tak wyglądała Eliaszówka (Wikipedia, File:Eliaszowka.jpg) w dobrych latach:
 
 
Niestety, także ten pałac przepadł dla Polski, jak wiele innych polskich rezydencji na Kresach. Po I wojnie światowej został po niewłaściwej stronie granicy polsko-radzieckiej. Budowla istnieje do tej pory, ale obecnie cieszą się nią Ukraińcy.



Dorożyńska z Zaleskich Elżbieta, „Na ostatniej placówce. Dziennik z życia wsi podolskiej w latach 1917-1921”, Wyd. LTW, Łomianki 2018

Alicja Łukawska


Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko

wtorek, 30 października 2018

Zobowiązani do pamiętania. ,,Dziewczyny z Wołynia” Anny Herbich



Na okładce najnowszej książki Anny Herbich ,,Dziewczyny z Wołynia” czytamy, że jest to opowieść o ,,kobietach, które przetrwały rzeź, ale nigdy się nie poddały”. Słowa te trzeba potraktować jako motto, które przyświecało autorce  podczas tworzenia kolejnej już pozycji z serii ,,Prawdziwe Historie”. Herbich udowadnia znów, że najważniejsi są ludzie i to, co przeżyli oraz emocje, jakich doświadczali mierząc się z traumą. W historiach z Wołynia nie ma miejsca na poprawność historyczną i cenzurowanie doświadczeń. Jest dokładnie tak, jak zapamiętały to bohaterki. I chwała za to.

Człowiek ważniejszy niż wielka historia

Na rynku wydawniczym co rusz pojawiają się książki, których zamysł konstrukcyjny jest podobny do tego, na jaki zdecydowała się kilka lat temu Herbich – otrzymujemy sprawnie zredagowane relacje kobiet, które były świadkami albo uczestnikami wydarzeń ważnych dla polskiej historii. Nie ujmując innym autorom intencji -  w wielu książkach, w których też chodzi o udokumentowanie zasłyszanych opowieści, można spotkać się z brakiem pomysłu na przekazanie czytelnikom relacji świadków omawianych wydarzeń. Spisanie wspomnień to zdecydowanie za mało, by w pełni pokazać historię danego człowieka. Umysł ludzki płata przecież figle, nie snuje linearnych opowieści, omija to, co boli albo odwrotnie -  z niezwykłą intensywnością wyrzuca to, co uwiera najbardziej. Na szczęście Anna Herbich rozmawia, dopytuje, pozwala na milczenie tam, gdzie trzeba i rozumie, gdy powinna. Podczas konstruowania swoich opowieści autentycznie spotyka się z człowiekiem i jego doświadczeniami, jest otwarta na to, co kryją w sercach bohaterki jej książek. Ta empatia jest szczególnie cenna w zetknięciu z kobietami, które przeżyły rzeź wołyńską i o wielu sprawach wolałyby zapewne zapomnieć. Podczas lektury towarzyszyło mi przekonanie, że bohaterki opowieści, które znalazły się w tomie ,,Dziewczyny z Wołynia” zaufały, chwilami przepytującej, innym razem po prostu słuchającej, je Herbich.

Opowiedzieć, nie zaszokować

Obawa przed realistycznymi opisami jest jednym z najważniejszych powodów powstrzymujących wiele osób, przed sięgnięciem po tę pozycję. Zapewniam jednak, że absolutnie nie ma się czego bać. U Herbich nie znajdziemy szczegółowych opisów okrucieństwa, jakiego dopuszczali się ukraińscy nacjonaliści na naszych rodakach. Nie ma tam starań by zaszokować czytelnika okrucieństwem. Przeciwnie, opisywane wydarzenia są już po tylu latach przefiltrowane przez wrażliwość tych niezwykłych kobiet. Co ciekawe, świetnie tę kwestię oddaje sam tytuł książki Herbich. Autorka opowiada o dziewczynach, które doświadczyły okrucieństwa rzezi wołyńskiej natomiast pozwala na to, by opowieść tę snuły  kobiety, a więc osoby dorosłe, dojrzałe, których relacja pomaga nam pełniej zrozumieć wydarzenia na Wołyniu, oraz ich znaczenie dla dzisiejszej Polski.

Życie bez pamięci?

Kolejnym atutem książki Anny Herbich jest przemyślana konstrukcja poszczególnych rozdziałów, która oparta na różnorodności, pozwala na maksymalne zaangażowanie emocjonalne czytelnika. Dostajemy relacje kobiet, które w mniejszym lub większym stopniu pamiętają rzeź, swoje sielskie życie w rodzinnych majątkach na Kresach , mamę, tatę, rodzeństwo... Najbardziej tragiczna i wpadającą głęboko w serce jest opowieść Pani Janiny, która jako jedyna z całej swojej rodziny przeżyła pogrom wioski. Przeżyła, bo przechował ją sąsiad Ukrainiec, przeżyła bo w czasie, gdy rozstrzeliwano jej rodziców ona straciła przytomność. Miała wtedy najprawdopodobniej cztery lata. Najprawdopodobniej, bo nikt nie był w stanie określić dokładnej daty urodzenia. Miała wrażenie, że nazywała się Janina Sokół. Urodzin po dziś dzień nie obchodzi. Rodziców nie pamięta. Czy można o tragiczniejszą opowieść? Na samą myśl, że na Wołyniu takich, jak pani Sokół były setki, pęka serce. Kto zapamiętał swoich przodków? Kto stracił rodzinę, wspomnienia, przeszłość…? Mnożące się pytania zapewne nigdy nie odnajdą swoich odpowiedzi.



A może będzie inaczej? Może dzięki temu, że zdecydujecie się Państwo na lekturę książki, która powstała dzięki Annie Herbich, pamięć o ludziach przetrwa.
Pewne jest tylko to, że wiosek już nie ma. Nie odnajdziemy ich na mapie, może czasami ukształtowanie terenu podpowie , że tu i ówdzie  ktoś wiódł spokojne (do czasu) życie. 
Są jednak ludzie. To zobowiązuje nas do pamiętania.

Agnieszka Winiarska


poniedziałek, 15 października 2018

Uparty Litwin, czyli Polak z przeszłością. ,,Tchnienie” Wiesława Helaka jako opowieść o rodowodzie patrioty




Wiesława Helaka nie muszę przedstawiać stałym czytelnikom Literackich Kresów. Obszerną recenzję jego najnowszej powieści ,,Nad Zbruczem” mogliście Państwo przeczytać na naszym portalu kilka tygodni temu. Książka ukazała się w wydawnictwie Arcana i niemalże z miejsca została nominowana do Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza. Tymczasem, konia z rzędem temu, kto  będzie w stanie zakupić wcześniejsze powieści tego Autora! Sprawdziłam – dotychczasowy nakład został wyczerpany; wydawnictwo Trio, w którym publikował Helak, zbankrutowało; w bibliotekach występują pojedyncze egzemplarze;  o zakupach w księgarniach stacjonarnych można marzyć; na aukcjach w Internecie, w tak zwanym drugim obiegu, powieści pojawiają się średnio raz w roku, osiągają zawrotne ceny i rozchodzą się na pniu! Ktoś zapyta, jak to możliwe, że w świecie cyfryzacji zbiorów i powszechnego dostępu do literatury, zakup książek prezentujących TAKI poziom artystyczny, jest praktycznie niemożliwy?! Niemniej jednak, żywię nadzieję, że wydawnictwo Arcana zdecyduje się (jak deklarują!) na wznowienie wydania pozostałych dzieł twórcy ,,Nad Zbruczem”.
Tymczasem, mam dla Państwa prawdziwą gratkę - dzięki uprzejmości Autora, w moje ręce trafiły wszystkie jego dotychczasowe powieści. Zapraszam zatem do pełniejszego poznania twórczości Wiesława Helaka. Może dzięki temu zapragniecie doświadczyć jego  dzieł najpełniej, jak to możliwe – przez własne obcowanie z tą niesamowitą literaturą. Zapewniam, że warto!

Budowanie na zgliszczach

O książce ,,Tchnienie” nie napisano wiele -  w Internecie możemy przeczytać raptem kilka zdań. Tymczasem,  jest to powieść diagnozująca polityczno-moralną kondycję Polski po II wojnie światowej. Mnogość metafor, odniesień historycznych i kontekstów literackich sprawia, że odnajdziemy u Helaka bardzo konkretnie osadzony w przestrzeni historycznej obraz zmagań jednostki ze światem po katastrofie.
Głównym bohaterem powieści jest Witold, syn zamordowanego przez bezpiekę żołnierza Armii Krajowej. Razem z matką co niedzielę między ruinami zburzonej Warszawy poszukuje zaginionego ojca. Jest to podróż symboliczna, bowiem ojciec jest dla chłopca ucieleśnieniem starego porządku rzeczy, ukochanego miasta – Wilna, z którego wygnała ich wojenna zawierucha, spokoju, dziecięcej beztroski i szczęścia. Rodzice  mają największy wpływ na życie bohatera – matka wpaja mu bezwzględność wobec wrogów ojczyzny i poczucie konieczności poświęcenia własnego życia dla niepodległości Polski; ojciec – Żołnierz Wyklęty, zamordowany przez bezpiekę, bardziej swoim milczeniem i nie-byciem daje chłopcu lekcję odwagi i niezłomności. Wiadomość o jego śmierci jest punktem zwrotnym życiu bohatera  – to wtedy podejmuje decyzję, że znoszone, szpetne kłapcie, czyli drewniane wiejskie buty, które przywiózł ze sobą z Wilna, należy wyjąć z szafy. Rozpoczyna się w nim bolesny proces uświadamiania sobie, czego oczekuje od niego świat, w którym funkcjonuje i o jaką Polskę przyjdzie mu walczyć przez całe swoje życie. To wewnętrzna niepodległość ojca wpłynęła na to, że Witold postanowił wybrać tę samą trudną i wymagającą drogę. Trochę tak, jakby Helak pokazywał swoim czytelnikom faktyczny, bo niezwykle symboliczny i długofalowy skutek walki Żołnierzy Wyklętych.
Gdzie Kresy? – zapytają czytelnicy. Otóż, w powieści Helaka bardzo mocno zaakcentowane zostały wpływ pochodzenia głównego bohatera na jego wybory. Na forach internetowych i w licznych dyskusjach prowadzonych w mediach społecznościowych natrafiam na termin ,,człowiek kresowy”. Nie jest dalekie od prawdy stwierdzenie, że ludzi urodzonych na Kresach ( w domyśle - czujących poprzez Kresy) łączą pewne cechy charakteru, sposób myślenia i postrzegania świata. Nie chciałabym tutaj definiować tej kwestii, nie jest ona przedmiotem moich rozważań. Niemniej jednak, bohater powieści Wiesława Helaka nosi w sobie pewne cechy charakteru, które każą nam dostrzec w nim owe kresowe, szlacheckie wpływy. Witold jest uparty, odważny, niestrudzony – każdego dnia dokonuje wyboru między pragnieniem spokoju a poświęceniem dla Ojczyzny.  Jednym słowem, bez Kresów nie byłoby takiego Witolda! Bez Kresów, które w powieści stają symbolem wielopokoleniowego dorobku - artystycznego, intelektualnego i moralnego Polaków - różnica między światem sprzed i po katastrofie nie byłaby tak wyraźna, bolesna i nie dawałaby tak dużo do myślenia.

Doświadczenie pokolenia

Wiesław Helak w swojej powieści diagnozuje moralno – polityczną kondycję powojennej Polski. Oto mamy w ,,Tchnieniu” dwa niezwykle symboliczne obrazy – ruiny zniszczonej Warszawy oraz rosnący gmach Pałacu Kultury i Nauki. W ten sposób Autor obrazuje dylemat, przed którym stanęło tysiące Polaków, którzy swoją ojczyznę znali przede wszystkim poprzez postawę rodziców i dopiero mieli wybrać, po której stronie barykady staną.  W ,,Tchnieniu” zgliszcza Warszawy nie wzbudzają specjalnego zainteresowania mieszkańców stolicy, trochę tak, jakby chcieli zapomnieć o tym, co było albo może potrzebują jeszcze czasu, by przeżyć wewnętrzną żałobę i na niej dopiero rozpocząć budowanie swojego świata. Do tego potrzebny jest jednak czas, którego nie otrzymują . Z kolei nowi włodarze Warszawy robią wszystko, by zakłamać rzeczywistość – na piachu i ruinach starego świata budują gmach pałacu (sic!), którego potęga ma przyćmić wszystko, co do tej pory powstało w Polsce. Ich starania mają na celu w młodych, kształtujących swoją postawę względem ojczyzny, wzbudzić zachwyt potęgą i wizjonerstwem nowego porządku.  Bohater ,,Tchnienia” także przeżywa epizod fascynacji  komunizmem. Angażuje się w pochody, ubiera czerwony krawat, coraz częściej spogląda na iglicę wieńczącą pałac. W obrazie tego budynku, sposobie jego oddziaływania na społeczność Warszawy Helak pokazuje niebezpieczeństwo, przed którym stanęła powojenna Polska. Po pierwsze, rozrastający się w zaskakującym tempie budynek sprawia, że uwaga mieszkańców Warszawy zostaje odwrócona od rzeczywistych problemów - braku żywności, perspektyw, utraty niepodległości ojczyzny i wszędobylskiego błota i kurzu. Po drugie,  obraz ,,świecącej” iglicy  wieńczącej gmach pałacu jest doskonałą metaforą fasadowości komunizmu – jej blask oślepia tych, którzy zwiedzeni pięknem brudzą płaszcze i serca  kłamliwą ideologią, bo zapominają, że ta iglica w rzeczywistości jest jedynie szpetnym prętem. Co wybrać? - zdaje się pytać swoich czytelników Helak. Jego bohater odrzuca ułudę ,,świecącej” iglicy, co wiąże się dla niego z koniecznością zauważania i przeciwstawiania się owemu symbolicznemu ,,błotu”.

Droga krzyżowa

Odnalezienie sensu cierpienia Witolda jest jednym z najważniejszych przesłań książki Helaka. Bohater angażuje się w działalność konspiracyjną, kolportaż podziemnej prasy, rezygnuje ze swej prywatności. Decyduje się na cierpienie dla ojczyzny.  Jest świadomy, że walczy o niepodległy kraj, ale z drugiej strony, jako człowiek jest nieszczęśliwy. Zintegrowanie tych dwóch płaszczyzn przychodzi do niego po latach. Udając się w podróż do Jerozolimy, by odnaleźć swego ,,brata” Ziuka, przypadkiem ,,odnajduje” samego siebie. Przechodząc trasę drogi krzyżowej Chrystusa, utwierdza się w przekonaniu, że jego starania i poświęcenia nie były li tylko zmaganiami niewiele znaczącej jednostki, ale stały się przysłowiową kroplą drążącą kamień. Nawiązanie do Mickiewiczowskiego obrazu Polski (w tym przypadku Polaka) jako Chrystusa narodów jest u Helaka oczywiste i rozwiewa wątpliwości, co do zasadności wewnętrznej walki Witolda. Przekonuje się o tym sam bohater, a i czytelnik może wyciągnąć z jego losów odpowiednie, chociaż bolesne, wnioski.

Zapewniam, że powieść ,,Tchnienie” nie jest lekka i porywająca. Nie wciągnie Was w sentymentalny świat Kresów, nie spowoduje, że zrezygnujecie z jakichkolwiek innych lektur. Wręcz przeciwnie! Sprawi, że zapragniecie jak najszybciej uciec od trudów, jakie w was wzbudzi. I dlatego właśnie książka Helaka zasługuje na uwagę – to powieść, która  w zostaje w czytelniku na długo i pomaga spojrzeć na Kresy z nieco innej perspektywy – jako przestrzeń będącą źródłem patriotyzmu nie tylko mieszkających wtedy i tam, przed katastrofą świata.

A dziś? Czy Kresy w jakikolwiek sposób determinują nasze dzisiejsze wybory, czy stały się tylko przestrzenią sentymentalną, owym mitycznym światem, który minął?

Agnieszka Winiarska

sobota, 6 października 2018

Aleksander Piskor, Siedem ekscelencji i jedna dama



Cóż za smakowita książka! Jakie opowieści! Czyta się to niczym najlepszy romans z epoki. Książka jest napisana niezwykle barwnym i obrazowym stylem. Przeczytałam dosłownie jednym tchem!
„Siedem ekscelencji i jedna dama” Aleksandra Piskora to książka wydana po raz pierwszy tuż przed II wojną światową. Jej autor był wtedy dziennikarzem endeckiego tygodnika społeczno-kulturalnego „Prosto z Mostu” (dodatek niedzielny do dziennika „ABC). Po raz drugi wydano ją dopiero w 2013 roku w wydawnictwie LTW, ale jak się zdaje książka cały czas była w obiegu, bowiem ogromne fragmenty z niej pełnymi garściami cytowali różni pamiętnikarze oraz biografowie. Piszę o tym, bo teraz, podczas lektury, ze zdziwieniem rozpoznawałam, że wiele historii z tej książki już po prostu znam. A czytałam ją przecież po raz pierwszy!
Fragmenty tej książki były zresztą publikowane na łamach „Prosto z Mostu”. Parę lat temu znalazłam tam np. kawałek o seansach spirytystycznych w Jezupolu, które organizował tam hrabia „Wojtek” Dzieduszycki.
„Siedem ekscelencji i jedna dama” to publikacja przedstawiająca niezwykłe życiorysy ośmiu osób związanych z dawną Galicją, a zwłaszcza ze Lwowem. Mniej więcej połowa książki poświęcona jest tytułowej damie, a pozostała część „ekscelencjom”, czyli męskim bohaterom.
Owa dama to Katarzyna z Bobronicz-Jaworskich Starzeńska, potem Pawlikowska (1782-1862), skandalistka i awanturnica z epoki, która zasłynęła swoimi małżeństwami, rozwodami i licznymi romansami w całej Europie. Zwano ją „La belle Gabrielle”. Dała się poznać nie tylko w Galicji, ale również w Wiedniu i Paryżu. Najbardziej na świecie kochała seks i bogactwo. Jej świat to byli mężczyźni i wydawanie pieniędzy. 
Pierwszym mężem Katarzyny był Ksawery Starzeński, a drugim Józef Benedykt Pawlikowski z Medyki. Romansowała m. in. z Eugeniuszem de Beauharnais, pasierbem cesarza Napoleona Bonaparte, angielskim dyplomatą w Wiedniu Arturem Pagetem, Stanisławem Prekiem (brat pamiętnikarza Konstantego Preka) i wieloma innymi panami. Miała kilkoro nieślubnych dzieci zapisanych na konto pierwszego małżonka. 
Autor przedstawia ją jako kogoś w rodzaju nimfomanki. A życie jej było naprawdę niezwykle barwne, ciekawe i obfitujące w nieoczekiwane wydarzenia. Oto piękna Katarzyna Starzeńska, na portrecie namalowanym przez znanego francuskiego malarza Francois Gerarda:

Wśród ekscelencji największe moje zainteresowanie wzbudził „Emir” Wacław Rzewuski, słynny arystokrata, hodowca koni i pamiętnikarz, który po konie do hodowli jeździł do Arabii:

Interesujący był także inny galicyjski koniarz, to jest Juliusz Dzieduszycki, jak również słynny malarz koni Juliusz Kossak, pierwszy z dynastii Kossaków-malarzy. Inni bohaterowie tej książki to: Wacław Zaleski, Leopold Starzeński, Włodzimierz Dzieduszycki, Jan Aleksander Fredro (syn komediopisarza) i Wojciech Dzieduszycki (teść Ewy Dzieduszyckiej, której pamiętniki niedawno opisywałam na blogu). 

Zamówiłam tę książkę, bo parę lat temu czytałam o niej na blogu Magdaleny Jastrzębskiej

Źrodła ilustracji: Wikipedia:
1.      File:Lwowska Galeria Sztuki - Francois Gerard - Portrait of Catherine Starzeńska.jpg
2.      File:Żwan Wacław Rzewuski.jpg
 
 
      Alicja Łukawska
      
       Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko


czwartek, 27 września 2018

Łatwo przegapić to, co najważniejsze. ,,Przecież tu Polska kiedyś była...Reportaże Kresowe" Teresy Siedlar- Kołyszko



Reportaże to dla mnie gratka. Spragniona obrazów, opowieści o ludziach ,,tu i teraz”, chociaż wypada raczej powiedzieć ,,tam i teraz”, szukam i tropię Kresy, które dla jednych stanowią przeszłość, a dla innych są ich słodko-gorzką (dziś z naciskiem na gorzką) teraźniejszością. Sięgając po książkę Teresy Siedlar- Kołyszko ,,Przecież tu Polska kiedyś była...Reportaże Kresowe” liczyłam na to, że dostanę opowieść o ludziach, którzy żyją i trwają na Kresach mimo przeciwności losu, mają swoją codzienność, dylematy, tęsknoty i wspomnienia. Chciałam odwiedzić małe wioski położone gdzieś z daleka od głównych traktów, dotknąć różnorodności tamtej przestrzeni, poczuć tę emocję, którą tak sentymentalnie w tytule zapowiada autorka...

Nie, nie spodziewałam się opowieści o idyllicznej krainie, w której przeszłość przechadza się dziarskim i równym krokiem. Wręcz przeciwnie – chyba każdy, kto choć odrobinę wie, co towarzyszy naszym rodakom żyjącym na swej ojcowiźnie (a tym samym po II wojnie światowej poza granicami Polski), ma świadomość, że każdego dnia walczą oni o zachowanie tradycji, kultury, wiary i języka. Nie jest to rzecz jasna walka zbrojna, ale bój ten odbywa się na płaszczyźnie symbolicznej, dużo trudniejszej do zdefiniowania. 
Sięgnęłam po książkę Teresy Siedlar – Kołyszko z nadzieją, że otrzymam obraz Kresów z całą ich okazałością i różnorodnością. Niestety, zawiodłam się.

Autorka kocha i zna tamtą przestrzeń  – to pewne. W swej książce  z ogromną swobodą i  lekkością porusza się po maleńkich wioskach. Snuje opowieści o swoich wcześniejszych wizytach, pokazuje, jak zmieniła się przestrzeń pomiędzy kolejnymi odwiedzinami, pobieżnie też przytacza tło historyczno – polityczne danego regionu. Niemniej jednak, w swej literackiej podróży skupia się tylko na jednym aspekcie kresowej przestrzeni – wszystkie reportaże dotyczą sytuacji kościoła, tego, jak się kształtował na danym terenie, jak opierał się szykanom, próbom stłamszenia i zniszczenia. To rzecz arcyciekawa i niezwykle cenna - świadectwo nierozerwalnej więzi polskości i chrześcijaństwa. Dla Polaków na tamtych terenach Rzeczpospolitej kościół był i jest nośnikiem polskości. Wszelkie próby dekonstrukcji są nieprawdziwe w zetknięciu z relacjami świadków i autentyczną wiarą tamtejszych mieszkańców. Z drugiej strony, w moim przekonaniu tworzenie cyklu report p. Siedlar – Kołyszko nie mogłam wyzbyć się przekonania, że autorka właściwie nie miała pomysłu na te reportaże a jedynie spisała wspomnienia i zasłyszane opowieści. Gdyby zastosowała pewien klucz narracyjny, skupiła się nieco bardziej na formie i wyborze historii, które warto opowiedzieć (mam świadomość tego, że absolutnie każde wspomnienie trzeba zarejestrować i utrwalić, ale nie każde nadaje się na publikację), otrzymalibyśmy porywającą historię o tym, czym NAPRAWDĘ są Kresy.


Tymczasem lektura reportaży pozostawia lekki niedosyt. Brak zróżnicowania tematycznego sprawia, że czytelnik mimowolnie wyłącza swoją uwagę – dostaje niemal identyczną opowieść o problemach polskiego kościoła na dzisiejszej Ukrainie i Białorusi, o zmaganiach  Polaków, o tym, jak cierpieli. Monotonia tematyczna sprawia , że nie jestem w stanie (chociaż bardzo chcę) podążyć za autorką opowieści. A przecież warto i trzeba wędrować po ścieżkach, o których niewiele osób już pamięta. Tam jest Polska.

Agnieszka Winiarska
   

sobota, 22 września 2018

Magdalena z Nałęcz-Gorskich Komorowska, „Powrót do Żmudzi” (wspomnienia z Kresów)






Co za urocza książka, co za uroczy pamiętnik, co za urocza Autorka! „Powrót do Żmudzi” Magdaleny z Nałęcz-Gorskich Komorowskiej przenosi nas w utracony świat dawnej szlacheckiej Żmudzi i polskiego tam bytowania. 
Autorka tej książki urodziła się w 1900 roku w Szawkianach w powiecie Telsze (dzisiaj Litwa, Okręg szawelski, Rejon kielmski) jako córka Tomasza i Anny z Nałęcz-Gorskich (jej rodzice byli kuzynami trzeciego stopnia). Lata swego dzieciństwa i młodości spędziła w domu rodzinnym, wyjeżdżając też z rodzicami za granicę w celach turystycznych. Jej znany, przyjazny i bezpieczny świat rozpadł się wraz z wybuchem I wojny światowej, kiedy to rodzina rozdzieliła się: ojciec z babką zostali na miejscu, zaś matka z dziećmi została wyprawiona daleko od frontu, do Petersburga. Jak jednak wiadomo, stolica Rosji nie była w owym czasie miejscem bezpiecznym. Wkrótce nadszedł rok 1917, najpierw jedna rewolucja, potem druga, aż w końcu do władzy doszli bolszewicy. Rodzina Nałęcz-Gorskich przeżyła ten trudny czas częściowo w Petersburgu, czyli wtedy już Piotrogradzie, a częściowo na letnisku nad morzem w Terijokach w Finlandii, gdzie osiedliła się spora kolonia polska. A po I wojnie już nic nie było takie same jak przed wojną!
Tematem tej książki jest przede wszytskim to, co przed wojną. Autorka opisuje rodzinę bliższą i dalszą, swoich dziadków, rodziców, rodzeństwo, jakieś ciotki, wujów i kuzynów. Nie zapomina również o służbie domowej i sąsiadach. Opisuje również znane jej domy, a raczej polskie dwory: rodzinną siedzibę w Szawkianach, a także dwory w pobliskich Birżynianach (Litwa, Okręg telszański, Rejon telszański) i Dżuginianach (ten sam rejon Litwy). Ale jak opisuje! Palce lizać! Dzięki jej fenomenalnej, drobiazgowej pamięci mamy okazję namacalnie zobaczyć jak i czym żył dwór polski w początkach XX wieku. Poznajemy w szczegółach całe życie codzienne: dzień powszedni i święta, mijające pory roku, różne prace i czynności domowe, sposób spędzania wolnego czasu, zajęcia rodziców, dzieci, licznych rezydentów oraz służących. Dowiadujemy się, co pito, co jadano, jakie było wyposażenie domów i pokojów, co noszono zimą, co latem, jak wyglądało Boże Narodzenie, jak Wielkanoc, jak Dożynki, jakie zwierzęta hodowano, i tak dalej, i tak dalej… 
A do tego znajdziemy tam trochę anegdot, ale utrzymanych w tonie przyjaznym, bez dokuczania komukolwiek, wyśmiewania i zdradzania sekretów rodzinnych. No, jeden sekret to chyba Autorka zdradziła, bo wyjawiła zakazany związek jej wuja (brata matki) ze służącą, z którą dziedzic żył w konkubinacie. W tamtych czasach to  był prawdziwy skandal! 
Swoją opowieść Autorka kończy tymi słowami:
„Dwory polskie sięgały daleko na wschód. Dla własnej potrzeby wznosiły obszerne domy, zakładały ogrody, budowały klasztory i świątynie. Razem z ich cofnięciem Polska cofnęła się bezpowrotnie o setki kilometrów, a z nią kultura narodowa.”

Cała książka jest tak smakowita, że ledwo zwróciłam uwagę na fakt, że składa się ona właściwie z dwóch części, które w pewnej mierze powtarzają się, tak jakby Autorka napisała dwie wersje swoich wspomnień. Te wersje nieco różnią się między sobą w szczegółach, a trochę się uzupełniają. Czego mi w nich zabrakło? Opowieści o sobie, o własnych, osobistych przeżyciach. Autorka skupiła się bowiem głównie na domu, a nie pisała o własnych, z pewnością dramatycznych przeżyciach w ogarniętym rewolucją Piotrogradzie, a nawet o tym, gdzie i jak poznała swojego przyszłego męża. Za to znajdziemy tu zdjęcie całej rodziny zrobione z okazji jej ślubu. 
Książka opatrzona jest wstępem i zakończeniem pisanym przez różnych członków rodziny. Wstęp napisała Anna Dowgiałło, a zakończenie Bronisław Komorowski, rodzony wnuk autorki, która w latach 1920. wyszła za Juliusza Komorowskiego, także ze Żmudzi. Prezydent Komorowski dorzucił do książki także swój wiersz o Żmudzi pisany w Budzie Ruskiej. Nawet całkiem udane wierszowanie mu wyszło! Na końcu jest też drzewo genealogiczne rodziny Nałęcz-Gorskich. 
Książka Magdaleny Komorowskiej jest kolejną pozycją wspomnieniową opisującą dawną Żmudź w czasach, kiedy mieszkali tam Polacy. Można ją postawić na półce obok takich pozycji jak „Na skraju imperium” Mieczysława Jałowieckiego czy „Gawędy o czasach i ludziach” księdza Waleriana Meysztowicza. Obie te książki opisywałam na blogu tu i tu.  
Komorowska z Nałęcz-Gorskich Magdalena, „Powrót do Żmudzi”, wyd. LTW, Łomianki 2018

Alicja Łukawska

Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko



niedziela, 9 września 2018

Ewa Dzieduszycka, „Podróżniczka” (wspomnienia kresowej arystokratki wyciągnięte z szuflady po pół wieku)





„Podróżniczka” to wspomnienia Ewy z Koziebrodzkich hrabiny Dzieduszyckiej, które przeleżały w szufladzie we Wrocławiu ponad pół wieku, nim wreszcie wypłynęły na światło dzienne.

Autorka tej książki urodziła się w 1878 roku w Chłopicach pod Jarosławiem (zabór austriacki). Rodzice wcześnie ją osierocili, więc wzięła ją na wychowanie (razem z nieco starszą siostrą Anną) ciotka jej matki, Aniela Kielanowska, która wcześniej wychowywała jej matkę. Bogata i bezdzietna ciocia-babcia zapewniła dziewczynkom bajkowe dzieciństwo w pięknym pałacu w Kozłowie pod Lwowem, który był urządzony z ogromnym przepychem i pełen rozmaitych dzieł sztuki i cennych przedmiotów. M. in. były tam dwa rzeźbione sfinksy z kamienia dłuta Canowy i sekretera z Florencji, która podobno miała aż 365 ukrytych szufladek. Opis Kozłowa znajduje się w słynnej książce Romana Aftanazego „Dzieje rezydencji na dawnych kresach Rzeczypospolitej”. Pałac tamtejszy wzniósł Tytus Kielanowski w latach 1850-1860.

Autorka bardzo wiele podróżowała od dziecka. Bogata ciocia-babcia woziła obie swoje wychowanice na wakacje do różnych krajów, by podziwiały dzieła sztuki i piękne pejzaże. Były dzięki temu w Niemczech, Francji, Włoszech i właściwie wszędzie, gdzie wypadało być w tamtych czasach przedstawicielkom galicyjskiej arystokracji. Jako młoda panienka wyszła za mąż za Władysława Dzieduszyckiego, syna hrabiego Wojciecha Dzieduszyckiego z Jezupola koło Stanisławowa.

„Hrabia Wojtek” – jak go zwano - był wówczas jedną z najbarwniejszych postaci w całej Galicji: polityk, poseł na sejm, filozof, pisarz i spirytysta. Znany był z tego, że w swoim pałacu w Jezupolu urządzał seanse spirytystystyczne, na których wywoływał duchy wraz ze swymi gośćmi (była to mieszkająca przez jakiś czas w Jezupolu rodzina poety Karola Brzozowskiego). „Hrabia Wojtek” to postać nieobca dla mnie, ponieważ tego ekscentrycznego arystokratę i jego zabawy z wirującym talerzykiem opisałam w swojej książce „Duchy kresów wschodnich”. Z przyjemnością więc i ogromnym zainteresowaniem czytałam kolejną relację na ten temat.

Dzieduszycka pisze tak:

„Tu napomknę jeszcze o jednej historii, o której mi mój mąż opowiadał, z czasów, gdy mnie w Jezupolu nie było, a która miała miejsce pod koniec XIX stulecia. Otóż, nie wiem, w którym roku, rodzice męża, będąc w Konstantynopolu, poznali rodzinę polskich emigrantów – Karola Brzozowskiego, bardzo wówczas cenionego poetę, żonę jego, pochodzącą z Syrii, córkę Jadwigę i syna Stanisława. Wkrótce się zaprzyjaźnili, razem zwiedzali osobliwości miasta i Małej Azji. A ponieważ ci państwo nie mieli właściwie stałego miejsca zamieszkania, moi teściowie zaprosili ich do Jezupola i razem wrócili do kraju.
Stary pan Brzozowski pisał wiersze i tłumaczył właśnie z hebrajskiego Pieśń nad Pieśniami (…), a młodzi trzymali się razem i robili konno lub wózkiem wycieczki po okolicy. Wieczorami gromadzili się wszyscy w salonie, a ponieważ pan Brzozowski był mistykiem i wierzył w duchy, które niewidzialne krążą po świecie, namówił obecnych do seansów spirytystycznych. Zaczęły się więc dziać rozmaite dziwa, słoiki pukały, podnosiły się w górę i opadały, ekierki latały po papierze. Stanisław jako medium, przemykał się jako ptak przez mały lufcik w oknie tam i z powrotem, a palcem, który miał kiedyś przestrzelony, chwytał się haka od lampy na suficie i wyczyniał rozmaite sztuki akrobatyczne albo łaził jak pająk na ścianie.
Raz w czasie seansu usłyszeli obok w pustym pokoju, jakby ktoś rozsypywał pieniądze na stole i dzwoniąc nimi, rachował głośno: raz, dwa, trzy, cztery… Gdy doszedł do stu, znów wracał do początku. Mój mąż, który nigdy na serio nie brał tych seansów, zniecierpliwiony chcąc złapać figlarza, wpadł znienacka do tego pokoju. Było tam zupełnie ciemno, pusto, a na stole nic nie było, jednak jakiś tajemniczy głos rachował nadal spokojnie: pięćdziesiąt trzy, pięćdziesiąt cztery, pięćdziesiąt pięć… - słychać przy tym było brzęk przesuwanych monet. Uznał, że to była jakaś zbiorowa halucynacja.”

Ewa Dzieduszycka po ślubie mieszkała wraz z mężem i jego rodzicami w Jezupolu, ale nadal wiele podróżowała. W międzyczasie urodziła dzieci, ale nie musiała się nimi zajmować, gdyż od tego były nianie, opiekunki, służące i guwernantki. Wolała latać po świecie. Niektóre ze swych najbardziej egzotycznych podróży opisała już wcześniej, w książce wydanej w 1912 roku we Lwowie pod tytułem „Indie i Himalaje. Wrażenia z podróży”. Szukałam tej książki w bibliotekach cyfrowych, ale nie znalazłam. Próbowałam jednak czytać opisy podróży zawarte w jej pamiętniku. No i niestety! Mimo bardzo atrakcyjnego tematu, te opisy były dla mnie tak długie, rozwlekłe i nużące, że sobie je podarowałam. Przekartkowałam tylko strony poświęcone tym wojażom. Wiem, że Dzieduszycka wybrała się w egzotyczną podróż z mężem Władysławem, który jechał kupować konie od szejków arabskich. Szejkowie wynajęli wyspę przy brzegach Indii, niedaleko Bombaju i tam zwieźli swoje przepiękne, wyhodowane na pustyni konie arabskie.

W przepychu i dobrobycie przeżyła Ewa Dzieduszycka okres do I wojny światowej. Później rodzina Dzieduszyckich musiała opuścić swój dom (przechodziła tam linia frontu rosyjsko-austriackiego) tułała się po różnych obcych domach i mieszkaniach. Na jakiś czas wrócili do Jezupola, kiedy tereny te zostały odbite przez armię austriacką, ale potem znów musieli się ewakuować. Wtedy wraz ze stadem krów mlecznych zawędrowali aż do Zakopanego, które było najbezpieczniejszym miejscem w czasie wojny. Dom w Jezupolu został spalony, trzeba było w jego miejsce postawić nowy, mniej okazały. Ten drugi dom stoi do tej pory, obecnie mieści się w nim ukraińskie sanatorium psychiatryczne dla dzieci.

Po tym dramatycznym okresie zaczął się dla Dzieduszyckich spokojniejszy czas międzywojnia. I znowu te podróże! I tu również opuszczałam sporo opisów, bo mnie nudziły. Potem znowu zrobiło się ciekawiej, a narracja wyraźnie przyspieszyła, kiedy zaczęła się II wojna światowa. Losy Dzieduszyckich w tym okresie to był standard, opisywany po wielokroć w pamiętnikach kresowych: ucieczka z majątku, pobyt we Lwowie, aresztowanie Władysława Dzieduszyckiego (NKWD zabrało go dosłownie sprzed drzwi mieszkania, kiedy naciskał dzwonek do drzwi, rodzina nigdy potem już go nie widziała, ani też nie miała od niego żadnych wiadomości), wywózka córki autorki i jej dzieci do Kazachstanu (jedna z wnuczek autorki została tam na zawsze, bo zmarła na gruźlicę, reszta rodziny dostała się do armii generała Andersa, potem na Bliski Wschód, po wojnie do Anglii).

W czasie okupacji Ewa Dzieduszycka z sowieckiego Lwowa przedostała się do niemieckiego Krakowa, potem zamieszkała gdzieś u znajomych w majątku na wsi i tam doczekała końca wojny. Po 1945 roku zamieszkała we Wrocławiu z najmłodszym synem Wojciechem Dzieduszyckim i jego rodziną. Syn był znanym śpiewakiem operowym i kabareciarzem, a jednocześnie przez szereg lat współpracował z UB czy SB i pisał donosy na kolegów, co ujawnił IPN w 2007 roku. Sprawa była bardzo głośna, bo wrocławski „hrabia Wojtek” był znanym celebrytą. Podobno tak się przejął tą sprawą, że ze wstydu już do końca życia nie wychodził z domu. Zmarł mając około stu lat.

Ewa Dzieduszycka żyła ponad 80 lat. Pod koniec życia złamała sobie nogę w biodrze. Po tym wypadku, w latach 1961-1963, pisała ten właśnie pamiętnik, który przeleżał szereg lat w archiwum domowym. Na potrzeby wydawnictwa opracowały go Małgorzata Dzieduszycka-Ziemilska i Dominika Dzieduszycka-Sigsworth, wnuczka i prawnuczka autorki.

Jest to bardzo interesujący tekst (za wyjątkiem tych nieszczęsnych, długaśnych opisów podróży), który przynosi wiele ciekawych szczegółów z życia codziennego galicyjskiej arystokracji na przełomie wieków XIX i XX. Szkoda tylko, że autorka rozpisywała się tak obszernie na temat rzeczy nieważnych z punktu widzenia czytelnika („co ja widziałam i gdzie ja byłam” – w czasach Wikipedii takie opisy są zbędne i mało wnoszące), a tak mocno ocenzurowała swoje osobiste życie i wspomnienia. Nie znajdziemy tu opisów członków rodziny, nawet męża (tylko trochę o teściu), nie znajdziemy żadnych refleksji osobistych, jakiś podsumowań życiowych.

Bardzo mi brakowało w tej książce zestawienia życia osobistego autorki z tym, co się wówczas działo w wielkiej polityce. A widziała przecież czasy, kiedy „Polska wybuchła” po latach niewoli, kiedy powstała z kolan po latach zaborów. Nic, nic, nic - na ten temat! Jakby autorka była ślepa na Polskę! Jakby nie zauważała tego, co się dzieje wokół niej w sensie politycznych! A może to „zasługa” współczesnych redaktorek z rodziny? Może panie usunęły uwagi na tematy społeczno-polityczne, nie chcąc zanudzać czytelnika? Może miała to być tylko historia kameralna, rodzinna? Trudno powiedzieć. Mimo wszystko, z przyjemnością i bardzo szybko przeczytałam tę książkę, bo autorka miała naprawdę prawdziwy dar opowiadania.

Jest to jedna z nielicznych moich lektur, jakie przeczytałam dzięki recenzjom na blogach książkowych. Czytałam o tej książce na blogu Montgomery i Izabeli Łęckiej. Dzięki wielkie za informacje! A potem lobbowałam w mojej bibliotece, by to kupili. Wypożyczyłam tę książkę jako pierwsza!

Alicja Łukawska

Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko

sobota, 1 września 2018

Ty i dwór - czy to się może udać? Rzecz o ,,Nad Zbruczem” Wiesława Helaka



Rzadko doświadczam stanu, gdy poziom irytacji wobec poczynań głównego bohatera miesza się z fascynacją jego losami. Ta wybuchowa mieszanka uczuć jest wyjątkowa i cenna.  Oderwanie się od lektury przynosi wówczas  ulgę i równocześnie udręczenie. To, w mojej ocenie, najwyższy poziom emocjonalnego zaangażowania. Ponadto, jeżeli autor dba także o to, byśmy mogli doświadczyć intelektualnej przyjemności – jest to wówczas pozycja zdecydowanie warta naszej uwagi. Najnowsza powieść Wiesława Helaka ,,Nad Zbruczem” (wyd. Arcana) to ksiażka, obok której nie da się i nie wolno przejść obojętnie. Jest kompilacją obrazów, które trafiają do mojego serca, umysłu, poczucia dumy i potrzeby usytuowania siebie na tle kultury – polskiej kultury.

,,Nad Zbruczem” będzie jedną z najważniejszych pozycji literackich w Waszym życiu pod warunkiem, że dacie jej szansę, porzucicie schematy, otworzycie  się na prawdę i wytrwacie do ostatniej strony tej niezwykłej opowieści.

Trudna sztuka dorastania
Głównym bohaterem utworu  Helaka jest Konstanty,  dziedzic  dworu malowniczo położonego nad Zbruczem.  Jest to postać wielowymiarowa i pełna sprzeczności – ma w sobie coś z syna marnotrawnego, który porzuca dom i wyrusza w podróż po zaszczyty i sławę; chwilami przypomina Zygmunta Korczyńskiego, zafascynowanego wielkim światem, który za nic ma piękno swej ojcowizny. Konstanty buntuje się przeciwko, w jego mniemaniu, skostniałym tradycjom i rodzinnym obowiązkom. Pragnie doświadczać szczęścia, które jest dla niego równoznaczne  z odrzuceniem przeszłości -  tego , co było, co boli,  co tkwi w jego rodzicach i w narodzie, którego jest częścią.  Gdy tylko nadarza się okazja  ucieka z rodzinnego gniazda, usilnie poszukuje własnej ścieżki, jest pełen obaw, że będzie musiał powielać ,,schematy”, według których żyje jego ojciec.
Można dostrzec pewien zamysł autora w sposobie przedstawienia historii swojego bohatera  – Helak pozwala dorastać czytelnikowi wraz z Konstantym. To, co wydawało się dotąd nierealnym, wyidealizowanym obrazem dworu i jego relacji z okolicznymi wsiami, zaczyna żyć w bohaterze, który wraz z upływem lat i nabywaniem doświadczeń odkrywa przyczyny postępowania swego ojca, zaczyna rozumieć sieć zależności i obowiązków jakie on, dziedzic dworu i wartości, jakie ten dwór uosabia, posiada i chce posiadać.
Historia Konstantego to opowieść o jednostce, która uwikłana w historię swojej ojczyzny, wypiera się jej po to,  by później ze wszystkich sił żyć jej losem.

Powinności i przywileje
Dwór nad Zbruczem swoją atmosferą i przywiązaniem do tradycji  przypomina nieco Korczyn z powieści Elizy Orzeszkowej ,,Nad Niemnem”. Na początku opowieści poznajemy go z perspektywy Konstantego (pamiętajmy, że czytelnik dorasta wraz z bohaterem). Jest to więc miejsce, w którym docenianie przeszłości jest jedynym warunkiem aby zbudować wizję przyszłości.  Przy czym nie jest to przestrzeń przyjazna (w opinii Konstantego) i rządzą nią odwieczne, przekazywane przez pokolenia zasady.  Zaskoczeniem dla czytelnika może być scena, gdy młody dziedzic po tym, gdy usiłuje uderzyć jednego ze swoich parobków, zostaje przez ojca zmuszony do oficjalnych, publicznych przeprosin nie tyle za swój czyn, co zamiar użycia siły wobec chłopa. Początkowo budzi się w nas przekonanie, że jest to obraz wyidealizowany, przesadnie podkreślający szacunek, jakim szlachta mogła darzyć społeczność niższego stanu. Przecież na rynku wydawniczym co rusz pojawiają się nowe opracowania ukazujące ucisk  i wyzysk jakiego doświadczały ze strony ,,panów” niższe stany. Nie twierdzę, że nie zdarzały się przypadki, gdy właściciel dóbr ziemskich wykorzystywał swoje przywileje. Nie można jednak zamknąć się na obraz, który przynosi nam powieść Helaka. Jest to obraz nie tyle wyidealizowany, co pokrzepiający. Ukazuje, że wraz ze zmierzchem starego, przedwojennego świata zostało utracone wewnętrzne zobowiązanie do odpowiedzialności za siebie, swoje czyny, własność i kraj.
W miarę jak bohater ,,Nad Zbruczem” dojrzewa, zaczyna dostrzegać wartość tradycji i zasad, według których żyli jego przodkowie. Okazuje się, że nie ucieknie od swego dziejowego powołania, a co najbardziej wymowne – wcale nie chce.
W losach dworu położonego nad Zbruczem można odnaleźć metaforę losu Polski – dopóki trwa w nim przeszłość, dopóty istnieje przyszłość. Nie oszczędzają go najważniejsze wydarzenia historyczne, I wojna światowa, rewolucja bolszewicka, odzyskanie niepodległości i nadzieja, na powrót polskiej państwowości na nadzbruczańskie tereny. Najważniejszym jednak przesłaniem powieści jest ukazanie związku między krajem a jednostką. Związku, który istnieje nawet wtedy, gdy jednostka działa wbrew swej powinności.

Ty i dwór – czy to w ogóle możliwe?
,,Nad Zbruczem” nie jest powieścią łatwą i przyjemną. Po pierwsze język – wymagający, stylizowany nieco na biblijny, lakoniczny i pozornie nie oddający charakteru przestrzeni; po drugie kontekstualność – liczne odniesienia do arcydzieł literatury polskiej i europejskiej czasami mogą stanowić problemy interpretacyjne ; po trzecie - wspomniany przeze mnie proces dorastania bohatera i czytelnika, a więc trud, jaki niesie ze sobą odkrywanie w sobie istoty tej historii. Zapewniam jednak, że lektura  przyniesie nam nie tylko ubogacenie emocjonalne, ale dostarczy także rozrywki intelektualnej.

Czy będziemy jednak w stanie otworzyć się na historię, którą opowiada Helak? Dwór nad Zbruczem i wszystko, co on symbolizuje, może być przecież w nas.
Jeżeli zechcemy.

Agnieszka Winiarska



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...