czwartek, 28 lipca 2016

Anna Skarbek-Sokołowska, Czas udręki i czas radości





Mój Boże! Co za historia! Co za wstrząsająca historia rodzinna!

Dawno mnie nic tak nie poraziło, jak ta skromna książeczka zawierająca wspominki zapomnianej pisarki. Jest to naprawdę trudny i skomplikowany dramat rodzinny, z którego bohaterka cudem dosłownie się uratowała poprzez wyjście za mąż i odcięcie się od matki.

Czytając pamiętniki „z myszką” oczekujemy zwykle ciekawych ploteczek, jakichś szczegółów z życia codziennego sprzed lat, ewentualnie sentymentalnej zadumy nad mijającym czasem, ale na pewno nie gorszącej opowieści, w której wredna hrabina zdradza starego męża ze swoim plenipotentem na oczach dzieci własnych i jego, do tego z rozmysłem upokarza żonę plenipotenta, w końcu rodzi dwoje bękartów tegoż plenipotenta, fałszuje ich metryki i na siłę wprowadza je do rodziny. Co za skandal! Co za gorszący skandal! A wszystko to widziane oczyma małej dziewczynki, a potem dorastającej panienki.

Ale do rzeczy…

Anna Skarbek-Sokołowska to córka hrabiego Alfreda Mieczysława Skarbka, którego stryj Stanisław był fundatorem teatru we Lwowie (ten też miał pecha, bo żona zdradzała go, a potem opuściła, by wyjść za Aleksandra Fredrę) i Stanisławy z Witwickich. Jej matka w bardzo młodym wieku została wydana za dwadzieścia parę lat starszego hrabiego. Małżeństwo nie kochało się, ale jednak sprowadziło na świat czworo dzieci, w tym trzech synów i jedną córkę, to jest właśnie Annę, najmłodszą z rodzeństwa. Hrabia Skarbek był bardzo zamożnym człowiekiem, ale rozrzutnikiem. W krótkim czasie udało mu się przeputać swój ogromny majątek i w starszym wieku znalazł się bez grosza na łasce i niełasce młodej żony. Stanisława miała pieniądze, bo po swej babce Annie Rodkiewiczowej odziedziczyła sporą fortunę, w tym kilka majątków ziemskich i dwie kamienice we Lwowie. Odziedziczyła także po babce plenipotenta, młodego i przystojnego Jana Danikowskiego, z którym nawiązała ognisty romans.

Zdradzająca żona nie tylko nie poczuwała się do winy, ale jeszcze urządziła swoje życie tak, by było jej wygodnie. Starego męża, który nie dysponował już żadnymi dochodami, umieściła w jednej ze swych kamienic we Lwowie w towarzystwie najstarszego syna. Sama zamieszkała na wsi z trójką młodszych dzieci , a także z Danikowskim, jego żoną i dwójką ich dzieci. Wkrótce pojawiło się dwoje wspólnych dzieci jej i Danikowskiego. Hrabina była tak obrotna, że postarała się dla nich o fałszywe metryki, w których zapisała swoje nieślubne potomstwo na konto starego hrabiego. Wspólne życie wyglądało tak, że oficjalnie Danikowski z rodziną mieszkał w domku nieopodal dworu, a faktycznie zamieszkiwał wspólnie z hrabiną, zaś do swej ślubnej żony tylko dochodził. Do tego ta żona także była zatrudniona w gospodarstwie hrabiny, zajmowała się nadzorem dojenia krów. Kiedy dzieci podrosły, hrabina zabrała wszystkie (twoje, moje, nasze) dzieci do Krakowa, by wysłać je do szkół. Najbardziej pokrzywdzona w tej sytuacji była żona Danikowskiego, która nawet raz zdobyła się na to, by porzucić męża wraz z dziećmi, ale wkrótce wróciła skruszona, bo nie miała środków finansowych na samodzielne życie. Aż do śmierci męża musiała być wieloletnim świadkiem jego romansu z hrabiną. 

W takiej patologicznej sytuacji rodzinnej wyrosła w drugiej połowie XIX wieku autorka „Czasu udręki i czasu radości”, to jest mała Anetka, którą matka uważała za wyjątkowo głupie dziecko. Dziewczynka miała niewielki kontakt z własną rodzicielką, wychowywały ją nianie, bony i guwernantki. W domu mówiono tylko po francusku, polskiego nauczyła się później, jako drugiego języka. Matka była bardzo chłodna w stosunkach z dziećmi, do tego straszliwie despotyczna, nie licząca się z uczuciami swej rodziny, zainteresowana tylko własnymi przeżyciami miłosnymi.

Rodzina Skarbków mieszkała kolejno we Lwowie i w Krakowie. Posiadała także kilka majątków ziemskich. Jednym z nich było Nowe Sioło koło Żółkwi odziedziczone po babce Rodkiewiczowej. Pałac nowosielski należał dawniej do rodziny Komorowskich, to właśnie stamtąd Kozacy porwali Gertrudę Komorowską, młodą żonę Szczęsnego Potockiego (chodzi o wypadek, który stał się później kanwą powieści poetyckiej „Maria” Antoniego Malczewskiego). To właśnie tam mała Anna widziała z daleka palący się dwór sąsiadów podpalony przez Rusinów (Ukraińców).

Przedstawiona wyżej sytuacja rodzinna była powodem licznych problemów towarzyskich młodych Skarbków. Ówczesne społeczeństwo nie tolerowało żon zdradzających mężów tak jawnie. Synom hrabiny groziły ewentualne pojedynki z kolegami (obiecywali, że jakby co, to staną w obronie „honoru” matki). Córka z powodu matki miała poważne problemy z wyjściem za mąż, gdyż matka jej pierwszego narzeczonego (krakowski profesor Bolesław Ulanowski) była zgorszona, że dziewczyna wychowała się, patrząc na to, jak matka romansuje z plenipotentem. Z kolei za drugim razem nastąpił straszliwy zatarg między jej narzeczonym Witoldem Sokołowskim, a plenipotentem Daniłowskim, który w starszym wieku był kłótliwym nałogowym alkoholikiem. Anna w końcu wyszła za mąż za Sokołowskiego (matka nie była na ich ślubie) i wyjechała z mężem. Dalsze koleje jej losu związane były z Warszawą i posiadłością teściów w Brzeźnie na Kujawach.

W późniejszym wieku zajęła się działalnością społeczną i literaturą. W swoim życiu poznała wielu wybitnych polskich pisarzy, w tym Adama Asnyka (uczył ją jeść ostrygi w Neapolu), Bolesława Prusa (był pierwszym i życzliwym recenzentem jej sztuk teatralnych), Stefana Żeromskiego (był jej lokatorem w Zakopanem) i Henryka Sienkiewicza. W 1904 roku w teatrze we Lwowie wystawiono jej pierwszy dramat pt. „Los” (pod pseudonimem A. Habdank). Napisała w sumie kilka dramatów i powieści. Tworzyła też wiersze patriotyczne i okolicznościowe, pracowała jako nauczycielka i instruktorka nauczycieli. Swoje wspomnienia zaczęła spisywać wieku 82 lat w Zakopanem, gdzie osiadła na stare lata. Namówił ją do tego Jan Sztaudynger, z którym się przyjaźniła. Podziwiać należy jej znakomitą pamięć i umiejętność wychwytywania najdrobniejszych szczegółów, a także subtelnego pisania o trudnych emocjach.

Przeczytałam całą tę opowieść jednym tchem. Jest to naprawdę historia, która mogłaby być kanwą jakiejś powieści obyczajowej z epoki fin de siecle albo filmu kostiumowego.


Skarbek-Sokołowska Anna, „Czas udręki i czas radości. Wspomnienia”, wyd. Ossolineum, Wrocław 1977


Alicja Łukawska

Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko 


niedziela, 24 lipca 2016

"Nienawiść" - Stanisław Srokowski.



Zauważyłam tę książkę w bibliotece i zaintrygowała mnie zarówno okładką, jak i niezwykle wymownym tytułem. Natomiast w tym momencie nie wiedziałam jeszcze kim jest jej autor, Stanisław Srokowski. Ale jak to zwykle u mnie bywa przed lekturą oczywiście poszukałam informacji na jego temat. Lubię wiedzieć, zanim przystąpię do czytania, jaki związek łączy pisarza i jego książki, na ile one go samego określają. "Nienawiść" jak się okazało powstała na bazie wspomnień autora, który jako dziecko przeżywał grozę wołyńskich nocy słuchając wieczorami rozmów zebranych w domu dorosłych, którzy przekazywali sobie te budzące u małego dziecka strach przerażające i porażające wieści o spalonych okolicznych wsiach i w okrutny sposób wymordowanych ich mieszkańcach, oraz ze wspomnień innych osób, które przesyłały mu je lub bezpośrednio opowiadały.

Sam tytuł zbioru opowiadań, gdyż okazało się przy pierwszym kontakcie z książką, że zawiera ona opowiadania, jest ogromnie sugestywny. Każdy to przyzna, ale nie znając pisarza, gdyż
Stanisław Srokowskito nie tylko autor, ale uznany pisarz, nie potrafiłam domyślić się jaka nienawiść jest osnową opowiadań. Do czasu przeczytania tej książki niewiele wiedziałam o rzezi na Wołyniu jakiej dokonali ukraińscy nacjonaliści w okresie między lutym 1943 a lutym 1944 roku. Stanisław Srokowski swymi pełnymi drastycznych i niezwykle realistycznych opisów historiami wprowadził mnie w szokujący sposób w ogrom zbrodni dokonanych na polskich rodzinach zamieszkujących Wołyń, które niespodziewanie doświadczyły straszliwej nienawiści ze strony własnych sąsiadów, ludzi, którzy pod wpływem nacjonalizmu Ukraińskiej Armii Powstańczej zamienili się w potworne bestie mordujące swych sąsiadów z nieludzkim okrucieństwem.

Poszczególne opowiadania jednak nie tylko porażają scenami okrucieństw. Stanisław Srokowski opisuje w nich bowiem również piękno ziemi wołyńskiej, na której dokonano tych pełnych nieludzkiej nienawiści czynów zamieniających się w obrazy, które trudno wymazać z pamięci po przeczytaniu książki, która jest zbiorem wielu opowieści o kobietach, mężczyznach i dzieciach oraz ogromnym, przerażającym strachu, jaki był ich udziałem i śmierci w okrutnych męczarniach. O wielkim dramacie Polaków, tych którzy zginęli i tych, którzy z bólem serca opuszczali swe gospodarstwa i Wołyń, na którym się urodzili.

"Nienawiść" mimo całej swej drastyczności to książka, którą wprawdzie ze ściśniętym sercem, ale czyta się bardzo dobrze. To książka, która pokazując prawdę o tamtym czasie pobudza do zadumy refleksji i nikogo nie pozostawi obojętnym na sprawę pamięci o tych, którzy musieli umrzeć, bo byli Polakami, lub byli z nimi związani węzłem małżeńskim czy też im udzielili pomocy. 

Polecam "Nienawiść" wszystkim....to nie tylko literatura, to niezwykle interesująca chociaż bolesna lekcja historii. I z pewnością mimo wszystko jest łatwiejsza w odbiorze niż będzie film, który w oparciu o nią już niedługo ma trafić na ekrany. Czytać opisy a oglądać drastyczne obrazy to jednak nie to samo.



Wpis ukazał się na moim blogu http://natanna-mojezaczytanie.blogspot.com/

czwartek, 21 lipca 2016

Żanna Słoniowska, Dom z witrażem




Witraż wszystko ci powie...


Historia okrutnie obeszła się z Kresami Rzeczypospolitej (zarówno I jak i II) i mieszkającymi tam Polakami. Zło Polakom wyrządzali Rosjanie (tak carscy jak i komunistyczni) ale i Ukraińcy (najboleśniej czujemy dotąd to, co stało się podczas II wojny światowej na Wołyniu). Tego nikt nie może zaprzeczyć. Historia dotkliwie też na tych ziemiach obeszła się z Ukraińcami (Wielki Głód, stalinowskie przesiedlenia). I choć tęsknie spoglądamy w tamtą stronę, gdzie wychowali się nasi dziadkowie i pradziadkowie, a ich ojcowie spoczywają na cmentarzach kresowych miast i wiosek (niezależnie od tego, czy te cmentarze istnieją, czy nie), to zdajemy sobie sprawę z tego, iż czas się nie zatrzymał, a życie nie znosi pustki. Wyrzucono jednych, pojawili się drudzy. Niewielu pozostało tam Polaków, którzy nolens volens włączeni zostali w tworzenie nowej rzeczywistości na Kresach. Karawana zawsze idzie dalej, nie czeka…

O tym okresie, powstawania i trwania w nowej powojennej rzeczywistości we Lwowie, jest książka Żanny Słoniowskiej „Dom z witrażem”. Trafiamy do jakże skomplikowanej, o polskich korzeniach, rodziny lwowskiej, złożonej z samych kobiet. Mężczyźni, jak to u sowietów, albo byli aresztowani i przepadali bez wieści, albo sami porzucali swe wybranki odchodząc w siną dal… Autorka nie opowiada w jaki sposób ta o polskich korzeniach rodzina mieszkająca w Leningradzie znalazła się na terenie Rosji. Przewija się tam marzenie, bodaj prababki – najbardziej czującej polskie korzenie w tej rodzinie – o zamieszkaniu we Lwowie. Kiedy to się udało, a przybywają do wymarzonego miasta w latach 40-tych, „Polska wyjechała ze Lwowa”, a one dalej zostały w ZSRR. Dlaczego nie pojechały w pogoni za Polską? Może nie były na tyle zdesperowane, wszak marzenie, by we Lwowie zamieszkać się ziściło. A może, przybywając z innej części Związku Radzieckiego, były obywatelkami tego państwa i nie miałyby szans na ekspatriację? Poza tym, we Lwowie pozostało wielu cenionych Polaków, którzy swej polskości nigdy się nie wyparli i pozostali tam, mimo wszelkich trudów społeczno-bytowych, do końca. Ale oni przychodząc na świat we Lwowie, urodzili się w Polsce.

Inaczej jest z matką narratorki, którą poznajemy na pierwszych stronach powieści, w dość dramatycznych okolicznościach. Marianna, solistka lwowskiej opery, jako ukraińska działaczka niepodległościowa, ginie we Lwowie podczas wiecu od zbrodniczej kuli snajpera. Będziemy spotykać ją jednak do końca książki w retrospektywnych opowieściach narratorki. Marianna w ciągu jednego dnia postanowiła używać tylko języka ukraińskiego, co jednoznacznie łączyło się z deklaracją narodowościową. Prababka wtedy zaczęła „częściej mówić o banderowcach. (...) Opowiadała, że wagon, w którym jechała w czterdziestym czwartym do Lwowa, był przez nich ostrzeliwany i że bardzo się ich bała – prawie tak samo jak Niemców.” Najmłodsza bohaterka, narratorka, chyba najbardziej w tej kwestii jest zagubiona. Bywa w katedrze lwowskiej, uczestniczy też pewnie w tajemnych lekcjach religii, przygotowując się do sakramentu pierwszej komunii świętej, ale nie robi to na niej wrażenia. Wyznaje, że dla niej „Bóg, tak jak i Polska, należał do świata, który na długo przed moim urodzeniem uległ kasacji”. Najbardziej jest zapatrzona w witraż kamienicy, w której mieszka, i kochanka swej matki, Mikołaja, artystę malarza, scenografa w lwowskim teatrze. Ta fascynacja kończy się też wielką miłością do niego…

Poruszyła w swej powieści Słoniowska bardzo ważny problem, świadomości narodowej Ukraińców i ich dążeń do uzyskania niepodległości. Dotyczy to także potomków rodzin o korzeniach polskich czy rosyjskich oraz mieszanych. W przypadku Polaków mamy do czynienia z tymi, którzy pozostali we Lwowie i trwali tam przez lata, z pokolenia na pokolenie przy rzymskokatolickiej katedrze, posyłając dzieci do polskich szkół. Dopóki trwał ZSRR, nie mieli wątpliwości – byli i czuli się Polakami. Kiedy pojawiła się niepodległa Ukraina, z jednej strony nagle ujawniło się wielu Polaków, na wysokich stanowiskach. Przestali się bać przyznawać do polskich korzeni. Z drugiej strony, młode pokolenia, pewnie zafascynowane rozpędem młodej państwowości ukraińskiej, nabierały wątpliwości do swej identyfikacji narodowej. Czy wówczas u wielu pojawia się świadomość tzw. „narodowości lwowskiej”? Alternatywą była też świadomość galicyjska… Kiedy schorowana babka Aba powtarzała często: „Jestem Polką z krwi i kości”, a jej oczy zachodziły łzami, wnuczka (narratorka) myślała, „że polskość jest czymś w rodzaju nieuleczalnej choroby, na którą również nie wynaleziono lekarstwa”. Szkoda, że autorka nie zgłębiła tego interesującego acz trudnego problemu dogłębniej, a przesłoniła go miłosnymi i seksualnymi przygodami swych bohaterów, skądinąd bardzo interesującymi, ożywiającymi i uatrakcyjniającymi narrację powieści.

Równie ciekawie, choć mało wyraziście ukazane są wątki polskiej obecności we Lwowie. Budynek Opery autorstwa Zygmunta Gorgolewskiego, pomnik Adama Mickiewicza, katedra rzymskokatolicka, pomnik siedzącego Aleksandra Fredry, który wybył do Wrocławia, czy nagrobki obrońców Lwowa, jakie znaleziono w fundamencie burzonego pomnika Lenina przed budynkiem teatru lwowskiego czy Cmentarz Łyczakowski, na którym chowana jest Marianna, gdzieś za mogiła Marii Konopnickiej i Gabrieli Zapolskiej. Ale jej ciało, jak przystało na męczennicę narodową, owinięte jest niebiesko-żółtą flagą Ukrainy. Czy przeszło jej kiedyś przez myśl, że pochowana zostanie na tym samym cmentarzu co Salomea Kruszelnicka, która była jej ulubioną mistrzynią śpiewu? Ale nie tylko wszechobecna architektura mówiąca o polskości miasta (choć kamienica z witrażem, gdzie mieszkają bohaterki jest „poaustriacka”…) wyłania się ze stron książki. Pojawiają się ludzie, jak znany nieżyjący już Walery Bortiakow – Rosjanin znający kulturę polską lepiej niż niejeden Polak nie tylko ze Lwowa, scenograf związany z Teatrem Polskim we Lwowie. Autorka opisuje zatrzymanie artystów tegoż teatru pod pomnikiem Adama Mickiewicza w 1980 r. Wówczas dyrektor tego teatru zwolniony został z pracy we Lwowie, a polityczna i narodowościowa nagonka przeciw niemu zmusiła go do wyjazdu do Polski. Właśnie wtedy na czele polskiego teatru we Lwowie stanął Bortiakow. I szkoda, że tak niewiele tych wydarzeń dotyczących lwowskich Polaków jednak znalazło się w powieści Żanny Słoniowskiej, wszak są tam szkoły polskie, organizacje polskie, prasa polska, radio polskie czy kościoły rzymskokatolickie skupiające żyjących tam Polaków, tradycje związane z kulturą polską, które po dzisiaj mają swe odniesienia, a w końcu bezprecedensowa wizyta Polaka, głowy Kościoła rzymskokatolickiego, papieża Jana Pawła II, która zasadniczo zmieniła jakość życia (nie chodzi o stronę materialną) Lwowa. Ale książka nabrałaby wtedy innego wymiaru i zupełnie odmiennego klimatu i jeszcze bardziej zbliżyłaby czytelników do Lwowa i realiów życia jego mieszkańców.

Przez powieść przewija się wciąż sztuka i kultura. Same bohaterki, to niespełnione i spełnione artystki. Prababka była śpiewaczką, jej córka Aba – babka narratorki – chciała studiować malarstwo, ale tylko przez zakazy matki została lekarką. Z kolei Marianna, wbrew zakazom swej rodzicielki, została cenioną śpiewaczką operową, a jej córka – narratorka – podjęła studia we lwowskiej akademii sztuk pięknych. Poznajemy więc budynek opery od podszewki, schodząc nawet w podziemia, gdzie pod miastem płynie skanalizowana Pełtew, czy znanej przy Rynku Czarnej Kamienicy, której właścicielem był Jan III Sobieski. Stajemy się obserwatorami i świadkami obrony przed zniszczeniem najpiękniejszego i być może największego witraża w kamienicy we Lwowie. I znowu,


aż prosi się, by tych pięknych miejsc, których przecież nie brakuje we Lwowie znalazło się w powieści więcej, więcej i więcej! Ale stawiając takie wymagania, zapyta ktoś, dlaczego sam pan nie napiszesz, a czepiasz się interesującej powieści…

A wszystkie te zjawiska obserwujemy, jak w kalejdoskopie, przez pryzmat wielobarwnego, trochę zniszczonego witraża, w którym na przestrzeni XIX i XX w. wiele wydarzeń się odbiło. Historia nawet autorkę, w trakcie pisania książki, zaskoczyła i miała wpływ na zmiany, jakich dokonała w swej opowieści (chodzi o sekwencję poświęconą Majdanowi w Kijowie). Narratorka stanęła w obronie witraża, który został zagrożony na skutek działań dewelopera wznoszącego nieopodal kamienicy nowe budynki. Zaproponował, by witraż zdemontować i oddać do muzeum… To tak, jakby pozbawić kogoś wzroku, wypędzić ducha z kamienicy! Nowy XXI w. wydaje się być bardziej bezwzględny, niż lata przez które przeszedł witraż z różnymi, zmieniającymi się, mieszkańcami kamienicy. A przecież trzeba trwać i być, choć przecież tyle się może jeszcze wydarzyć na zakręcie epoki…

Żanna Słoniowska porwała się, może nawet nieświadomie, na wielką rzecz i mam nadzieję, że jej dokona. Mam na myśli lwowską wielopokoleniową epicką opowieść. „Dom z witrażem”, to jej namiastka, szkic do prawdziwego dzieła. Omawiana powieść pokazuje, że Żanna Słoniowska posiada potencjał twórczy. A do tego urodziła się i wychowywała we Lwowie u schyłku XX w., ma więc prawo nie tylko do rzetelnego opisu rzeczywistości, ale i do jej osądu. Trudno przewidzieć, jakie doświadczenia przygotowała nam przyszłość. Przełom wieków, ba tysiącleci, zawsze niósł ze sobą dramatyczne przesilenia dziejowe. Ważne, by witraż we lwowskiej kamienicy nie uległ przez nie zniszczeniu, a spektakl – tak jak ten we lwowskiej operze, kiedy zmarł widz, trwał nadal… Wszak karawana idzie dalej!

Janusz M. Paluch

Tekst ukazał się na blogu Kraków-Rozwadów

niedziela, 17 lipca 2016

Irena Domańska-Kubiak, Zakątek pamięci. Życie w XIX-wiecznych dworkach kresowych









Raj utracony

Tradycyjnie już spis literatury dostarczył mi tytuły książek, które koniecznie powinnam przeczytać lub przypomnieć sobie ich treść. Irena Domańska-Kubiak korzystając z pozycji wspomnieniowych i opracowań epoki - Antoniego Kieniewicza, Marii Czapskiej, Janiny Żółtowskiej, Karoliny Nakwaskiej oraz literatury pięknej - Marii Dąbrowskiej, Teodora Tomasza Jeża, Elizy Orzeszkowej, Józefa Weyssenhoffa stworzyła czytelną wykładnię życia w XIX-wiecznych dworkach kresowych, nadając jej pełen wdzięku tytuł „Zakątek pamięci”. W siedmiu rozdziałach autorka z wielkim znawstwem tematu pozwoliła czytelnikom zanurzyć się w świat „raju utraconego”, wydartego Polakom przez carski, bolszewicki i hitlerowski potop. Świat ten został utrwalony tylko na fotografiach. Do zdjęć, pochodzących głównie ze zbiorów prywatnych, autorka dołączyła opisy skupiające się bardziej na meritum zdjęcia niż na identyfikowaniu fotografowanych osób, np.
Wieczór w salonie
Wieczór w salonie
Powóz zaprzężony w cztery konie
Powóz zaprzężony w cztery konie


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Krągły rok

 

Pisarka, sama będąc spadkobierczynią kultury szlacheckiej, w przemyślany, ułożony sposób przedstawiła w swym opracowaniu ziemiański styl życia podporządkowany niezmiennym prawom natury i zmieniającym się porom roku. Styl ten stanowiły przenikające się nawzajem sfery ziemiańskiego bytowania z niezwykłym wyczuciem opisane w nostalgicznym „Zakątku pamięci”. Głównym wątkiem książki jest dwór polski, patriarchalny dom rodzinny stanowiący ostoję polskości w rozbiorowej rzeczywistości. Ziemiańskie dwory i dworki utrwalone w świadomości pokoleń Polaków, posiadały w kształcie zewnętrznym zestaw elementów wspólnych, począwszy od okazałej bramy wjazdowej, przez aleję obsadzoną wiekowymi drzewami, wiodącą do okrągłego kwietnego klombu umiejscowionego na wprost ganku z portykiem, kolumnami i kilkoma schodami. Równie spójne było wnętrze domu z pomieszczeniami od zawsze pełniącymi te same funkcje, jak np. salon, jadalnia, gabinet, kuchnia, sypialnia, spiżarnia, sień. Rytm dnia codziennego mieszkańców dworku oraz cykl „krągłego roku” dawały, jak niebawem miało się okazać, złudne poczucie bezpieczeństwa „Zdawać by się mogło, że w tej zadumie i ciszy wszystko trwać może wiecznie, że się nic w ogóle nie dzieje, że nic się stać nie może”. A jednak „Historia skazała ziemiaństwo na zagładę. Na wschodzie rewolucja 1917 roku, później w całym kraju II wojna światowa i w końcu kilkadziesiąt lat komunistycznych rządów starły z powierzchni ziemi ludzi i ślady ich istnienia”. Istnienia naznaczonego, zwłaszcza na Wschodnich Kresach Rzeczypospolitej, niespotykanym gdzie indziej umiłowaniem Ojczyzny „właśnie tam ziemianie tak często i tak chętnie chwytali za pióro; może tamta ziemia w sposób szczególny nadaje się do pokochania?” Ziemia, od której pochodzi przecież nazwa grupy społecznej, była „symbolicznym potwierdzeniem tożsamości”, będącej dla każdego człowieka wartością nadrzędną „Wywodzić się z jakiegoś miejsca znaczyło wskazywać na swoje związki z innymi ludźmi, z językiem i obyczajowością, z tradycjami i religią, a także z krajobrazem i klimatem”.
Fragment salonu
Fragment salonu
W łodzi
W łodzi


Nie kraść Panu Bogu dnia

 

Na kartach książki Irena Domańska-Kubiak zwróciła uwagę czytelnika na zjawiska i pojęcia przypisane ziemiańskim tradycjom, zwyczajom, porządkom. Osobliwe nazwy dzieża, kierzonka, mitenki, dacha to przykłady przedmiotów codziennego użytku, jakimi posługiwali się mieszkańcy dworków. Autorka wyjaśniła również dlaczego w kancelarii pana domu stał słój z pijawkami, jak otwierały się drzwi do lodowni, czym „dziewki folwarczne” usuwały pestki z porzeczek. Poza tym, pisarka poruszyła mniej przyziemne kwestie dotykające osobliwości, których istoty bez zgłębiania tzw. literatury dworkowej, być może nie zrozumielibyśmy. Żyjąc w epoce elektryczności nie znamy uroku i nastroju szarej godziny „Był to zmierzch, czas pomiędzy dniem a wieczorem, kiedy słońce nie daje już światła, a świeca czy naftowa lampa nie rozprasza jeszcze mroku… Szara godzina sprzyjała marzeniom, rozmyślaniom, zwierzeniom czy po prostu rozmowom”. Podczas tych konwersacji panie zajmowały się robótkami ręcznymi, dzięki czemu „nie miało się uczucia, że się nic nie robi, że się kradnie czas”. Z podobnym spostrzeżeniem spotkałam się na Kujawach, gdzie ponad osiemdziesięcioletnia kobieta do swych ostatnich dni dziergała wełniane skarpety, aby, jak mawiała, „nie kraść Panu Bogu dnia”. We dworze, tak, jak i w życiu „każdy powinien znać swoje miejsce i obowiązki”, bowiem niezależnie od uwarunkowań historycznych ziemianie „Potrafili codziennej krzątaninie nadać wymiar patriotycznego obowiązku i społecznego posłannictwa. Niezmieniony od lat tryb życia był dla nich wyrazem przywiązania do tradycji rodzinnej”. 

Przyjaciel rodziny
Przyjaciel rodziny
Dziedzic, dziedziczka, panicze, panienki
Dziedzic, dziedziczka, panicze, panienki

Czyszczenie sreber

 

„Zakątek pamięci” czyni zadość tradycyjnej staropolskiej gościnności, opiewanej przez poetów i pisarzy oraz utrwalonej w ludowych porzekadłach. Sarmackie powiedzenie „Zastaw się, a postaw się” w łagodniejszej wersji przyjmujące formę „Czym chata bogata, tym gościom rada” rzuca nieco światła na stosunek jaśniepaństwa do krewnych lub znajomych, przybywających w progi ich domostwa. Gości tych należało nakarmić, przenocować oraz zorganizować im nadzwyczaj interesujące rozrywki, np. koncerty, polowania, gry salonowe, uroczystości rodzinne, zwiedzanie majątku, zabawy w plenerze, tańce, bale, teatrzyki, kuligi. Autorka po mistrzowsku opisała wszystkie te formy spędzania czasu wolnego, jednakże główny akcent położyła na zamiłowanie ziemian do pracy w majątku rodzinnym, który za wszelką cenę starano się utrzymać pomimo szykan i trudności, jakie przed właścicielami piętrzyli zaborcy. Dwór polski funkcjonował mimo wszelkich przeciwności losu wrogo nastawionego do wolnej Polski, a najważniejszą funkcją, którą pełnił był bastion patriotyzmu i przystań polskości „Uosobieniem mitu o arkadyjskiej szczęśliwości był dwór, bezpieczny dom rodzinny izolujący od zła tego świata, ale jednocześnie miejsce, gdzie przechowywane są patriotyczne tradycje i skąd w każdej chwili można wyruszyć na bój za ojczyznę”. Reprezentanci naszego pokolenia żyjący bez doświadczenia wyruszania na bój za ojczyznę, a pragnący stosować w praktyce ziemiański styl życia, chcieliby niewątpliwie stawać przed dylematem „Czy czwartek, tak jak dawniej, będzie dniem czyszczenia sreber?”
Wspólny odpoczynek
Wspólny odpoczynek
Obszerna jadalnia
Obszerna jadalnia



 

 

 

 

 

 

 

 

Wokół kominka


Książka „Zakątek pamięci” poświęcona etosowi dworów i dworków polskich przedstawiła należne im miejsce w zbiorowej pamięci naszego narodu. Dziedzictwo przeszłości, które chcielibyśmy kultywować uwiecznione zostało dzięki dziełom literatury pięknej i wspomnieniowej. Możemy zatem poczytać o Nawłoci, Korczynie, Soplicowie z ich niepowtarzalną atmosferą i stworzyć sobie choć namiastkę ich klimatu, budując domy w stylu dworkowym z salą kominkową, mając na uwadze, że



„Ciepło i blask bijący od ognia skupia ludzi wokół kominka tak samo dziś, jak i wiele lat temu”.



Tekst ukazał się na blogu Czytam Po Polsku


wtorek, 12 lipca 2016

Podróż kresowym gościńcem





Rewolucja bolszewicka i wojenne zawieruchy skazały na unicestwienie wiele kresowych rezydencji należących do zasłużonych polskich rodów arystokratycznych. Zostały obrabowane, ograbione, spalone, a następnie rozebrane prawie do fundamentów lub niszczały pozostawione po wojnie bez opieki. Wśród nich znalazły się między innymi: podolskie Pietniczany, pałac zimowy Branickich w Białej Cerkwi, Sanguszkowa Sławuta, Stawiszcze, do których latem 1914 roku zdążył zawitać Jarosław Iwaszkiewicz, legendarne Antoniny, wspaniała ziemiańska siedziba w Ożomli, litewskie Jużynty Weysenhoffów, radziwiłłowski pałac w Połoneczce, wołyński dworek „Na Górce” w Równem, pałac w Młynowie czy położony niedaleko Białej Cerkwi biały dwór w Lemieszówce.
Świadkami ich rozkwitu, a potem powolnego umierania wskutek podmuchu rewolucji i wojen były słynące z urody, niezwykłej siły i nieposzlakowanej prawości charakteru polskie damy, strażniczki domowych ognisk i tradycji, patriotki, opiekunki zesłańców, wygnańców i powstańców, kolekcjonerki, pisarki, znawczynie sztuki, posażne córki magnatów, z upływem latem zmieniające się w szacowne matrony. Magdalena Jastrzębska postanowiła, tym razem inaczej niż w swoich poprzednich książkach, stworzyć reprezentatywną galerię panien na kresowych włościach.
Kogóż nie ma w tej galerii! Same szykowne, utalentowane, oryginalne i niezależne damy. Poznajemy i zaprzyjaźniamy się między innymi z: zapomnianą pisarką rodem z Litwy, panią na Dydeliszkach - Zofią z Chłopickich Klimańską; właścicielką najpiękniejszej rezydencji Wołynia - Aleksandrą ze Steckich Radziwiłłową; muzą najsłynniejszego pisarza francuskiego doby romantyzmu, panią na Wierzchowni - Eweliną Hańską; znaną i poważaną w całej Europie, ale przede wszystkim przywiązaną do rodzinnej ziemi, panią na Białej Cerkwi - Marią z Sapiehów Branicką; hojnie wspierającą potrzebujących „panną Postawianką” - Marią z Tyzenhauzów Przezdziecką; panią na Czarnominach, które odwiedził tuż przed zniszczeniem Jarosław Iwaszkiewicz - Elizą z Szembeków Czarnomską (bratanicą głównej bohaterki poprzedniej książki Magdaleny Jastrzębskiej, poświęconej Józefie z Moszyńskich Szembekowej); żoną hr. Aleksandra Fredry, panią na Beńkowej Wiszni - Zofią z Jabłonowskich Fredrową; babką Zygmunta Krasińskiego, panią na Dunajowcach - Antoniną z Czackich Krasińską, matką znakomitego i wciąż niedocenianego pisarza Józefa Weyssenhoffa, panią na Jużyntach i Tarnowie - Wandą z Łubieńskich, bądź autorką chętnie czytanej do dziś Burzy od Wschodu, panią na Lemieszówce - Marią z Izbickich Dunin-Kozicką. Jednak moje serce podbiła pani z Bochennik, babka stryjeczna Josepha Conrada, bohaterka licznych anegdot i twórczyni unikatowego w jej czasach Atlasu Polski - Regina Korzeniowska. Może dlatego, że wiodła egzystencję na przekór narzucanym w jej epoce stylom życia, ale jednocześnie wierna była szlacheckim i chrześcijańskim zasadom oraz swoim ideałom? 
Wszystkie nakreślone przez Magdalenę Jastrzębską krótką, ale zamaszystą kreską portrety -zestawione obok siebie - tworzą spójny i barwny obraz życia magnackich rodzin polskich na Podolu, Wołyniu czy Wileńszczyźnie. Lektura tej książki uzmysławia, że kresowe dwory i rezydencje przybierały własny charakter, wiodły nieco odrębny tryb życia, ale wszędzie to życie pulsowało śmiałością i swoistą bujnością. Liczne szlachetne inicjatywy, olbrzymia odwaga i poświęcenie właścicielek sprawiały, że ich siedziby stały się na długi czas ostoją kultury, tożsamości narodowej, tradycji, obyczajów i religii. Dziejowe zawieruchy zniszczyły tę wyjątkową, przepojoną duchem romantyzmu i polskości atmosferę, tę kresową bujność życia toczącego się w tych siedzibach. Dawne wspaniałe rezydencje możemy dziś zobaczyć wyłącznie dzięki zachowanym szczęśliwie rodzinnym archiwom, do  których Magdalena Jastrzębska dotarła. Liczne fotografie oraz cytaty ze wspomnień i pamiętników zeń zaczerpnięte zdobią strony jej najnowszej książki. Godzi się wspomnieć, że spośród opisanych przez autorkę rezydencji nieliczne ocalały, np. znajdujący się dziś w granicach Białorusi pałac w Postawach, pałac w Wierzchowni, który w czasach swojej świetności oszołomił Balzaca, zamek w Nieświeżu (otwarty w 2012 roku dla zwiedzających po gruntownym remoncie) czy klasycystyczny pałac w Wysokich Litewskich, który kazała wznieść Pelagia z Potockich Sapieżyna - córka targowiczanina Szczęsnego Potockiego.
Z książki wyłania się spójny i barwny obraz życia magnackich rodzin polskich w XIX i na początku XX wieku w zbudowanych przez siebie pałacach, zamkach i dworach. Niektóre z przedstawionych pań na kresowych włościach są znane w mniejszym lub większym stopniu czytelnikom interesującym się tą tematyką, pozostałe nazwiska wydobywa Magdalena Jastrzębska z mroków niepamięci. Wbrew pozorom ich historia nie urywa się, lecz będzie trwać nadal właśnie dzięki tej książce. Skomponowaną przez pisarkę galerię strażniczek kresowych siedzib otwiera pani na Pietniczanach, czyli Ksawera z Brzozowskich Grocholska (1807-1872), co bardzo mnie cieszy, gdyż dama ta, obdarzona tytułem „La divine Xaverine”, jest swoistym spoiwem łączącym się z inną  (bliską mojemu sercu) książką - Bohaterkami powstańczej Warszawy. Otóż jedną z bohaterek wspomnianego dzieła Barbary Wachowicz jest prawnuczka opisanej przez Magdalenę Jastrzębską Ksawery -  Barbara Grocholska-Kurkowiak, ps. Kuczerawa, sanitariuszka 1 Pułku Szwoleżerów Józefa Piłsudskiego, poetka i wielokrotna mistrzyni Polski w narciarstwie (warto dodać na marginesie, że słowo „kuczerawa” ma pochodzenie kresowe i oznacza kędzierzawa). Jej pradziadek to Stanisław Zamoyski - autor opublikowanych w 2014 roku cennych Listów z Podola.
Magdalenie Jastrzębskiej udało się oddać niepowtarzalną atmosferę wielokulturowych Kresów i pokazać bogactwo utraconego dziedzictwa. Na książkę składa się moc szczegółów, kolorów, a nawet zapachów. Możemy usłyszeć głosy dawnych mieszkańców i łatwo wyobrazić sobie, jak kresowe siedziby nadal tętnią życiem. Autorka przybliża losy wielkich Polek, które dawały świadectwo prawdzie, wierze, miłości i nadziei. Polskę – z Wileńszczyzną, Nowogródczyzną, Podolem, Polesiem, Wołyniem i ziemią lwowską – zachowywały w swoich sercach i przekazywały swoim dzieciom.
Panie kresowych siedzib są próbą zajrzenia w przeszłość i teraźniejszość dawnych polskich ziem. Publikacja ma wymiar sentymentalny, tragiczny i smutny zarazem. Czytelniczki (ale może i panowie chętnie sięgną po nią?) znajdą w niej szkicowe, ale pełne uroku opowieści o niezwykłych Polkach i kresowych rodach ziemiańskich, jak również krótkie wzmianki o współczesnym stanie ich siedzib. Liczne dwory i pałace położone na dawnych Kresach Wschodnich oraz wznoszone przez ich właścicieli świątynie po traktacie ryskim znalazły się poza granicami Rzeczypospolitej. Zaprezentowane przez pisarkę damy zostały zmuszone do opuszczenia rodzinnych stron. Ta książka gwarantuje poruszającą podróż w czasie i przestrzeni – jest piękna i krzepiąca, niepozbawiona jednak kropli goryczy.

niedziela, 10 lipca 2016

Tropem Ratoldów cz. 1 - węgierski ślad

Dwór w Skrzydlnej; Wikimapia
We wpisie:

 Wędrówki herbów czyli jak Ratold herbu Ossoria (Szarza) mógł zostać Zadarnowskim herbu Sulima opisałam w jaki sposób członek rodu Ratoldów (inne formy ich nazwiska to Ratułt, Ratold i Ratuł) mógł uzyskać prawo posługiwania się herbem Sulima. Nie jest jednak tajemnicą, że pierwotna przynależność do rodu Ratoldów była kultywowana i pojawiała się we wzmiankach, dokumentach oraz jako element nazwiska u później żyjących potomków. Jeden z Ratoldów mógł zawędrować na tereny obecnej Litwy czy Białorusi. 


Pytanie - skąd wyruszył? 
Trop prowadzi na południe Polski, a stamtąd na .... Węgry. Pojawia się także Dwór obronny w Skrzydlnej jako siedziba Ratoldów. 

1) We wczesnym średniowieczu tereny późniejszego Podhala nie miały nazwy określano je za pomocą nazw rzek i potoków. Do końca XII wieku tereny te pozostawały we władaniu panującego i były prawie bezludne. Działalność osadniczą ułatwił przywilej generalny od Władysława Łokietka - nowe miejscowości lokowane były w oparciu o prawo niemieckie.[link]

W IX w. Państwo Wielkomorawskie zajęło Bramę Morawska (Tyszkiewicz 1986) ale kontakt z plemieniem Wiślan miało także doliną Wagu, Popradu i Dunajca, gdzie znaleziono charakterystyczne ozdoby, tzw. grzywny siekieropodobne i monety (Wachowski 1982). Poprzez Spisz pierwsi Piastowie mieli połączenie z Węgrami, dzięki temu mogli też w pierwszym ćwierćwieczu XI w. utrzymać władzę na Morawach. Granica węgierska w XII w. biegła poprzez leśne zasieki koło Białej Spiskiej i Kieżmarku (Labuda 1970). Lasy chronione ze względów obronnych książę krakowski zdecydował skolonizować (Ludźmierz 1234, Szczyrzyc 1238). W XIII stuleciu powstały między innymi: Stare Cło (początek Nowego Targu), Dębno, Grywałd i zapewne Przekop (lokacja 1323, dziś Sromowce) (Zakrzewski 1901).

Węgrzy zasiedlili puszczę na Magurze Spiskiej po 1260 r. Zamek Dunajec (dziś Niedzica), wystawili Borzeviczy w latach 1285–1300, a klasztor Kartuzów (Červeny Kláštor) ufundowano w 1319 r. (Ruciński 1983).

Granicę na Dunajcu powyżej Przełomu Pienińskiego ustalono za Leszka Białego (1194–1227).[link]

Dwór w Skrzydlnej; Wikimapia
2) Pierwsze zapiski notarialne z1234 roku, wystawiono dla wojewody Teodora Cedry. Teodor Cedro, nie mając dzieci przed swoją śmiercią przekazał całą swoją ziemię Zakonowi Cystersów. 1241 roku zakonnicy otrzymali całe Podhale. [link] 

Wzmianki o miejscowości Skrzydlna pojawiają się w dokumentach już na przełomie XIII i XIV wieku. W centrum miejscowości znajduje się zabytkowy kościół p.w. św. Mikołaja, lecz o wiele ciekawszym zabytkiem jest dwór obronny. Murowany dwór wznosi się na wysokiej terasie rzecznej nad potokiem Stradomka, który swoje źródła ma na pobliskiej Śnieżnicy. Miejsce z natury swej obronne zostało dodatkowo wzmocnione fosą, której fragmentaryczne relikty przetrwały do dnia dzisiejszego. Nad dworem góruje kilka zabytkowych drzew, które są pozostałością parku. Przy drodze można dostrzec zarośniętą nieckę, w której niegdyś znajdował się staw. [link


3) W XV wieku upowszechniła się nazwa dzierżawa szaflarsko-nowotarska odnosząca się jednak do terenu większego niż późniejsze Podhale. Nazwa Podhale nie była znana do XIX wieku. [link] 

NOWY TARG (590 m) - miasto (27 tyś. mieszkańców) w widłach Czarnego i Białego Dunajca, usytuowane w Kotlinie Orawsko-Nowotarskiej u pd. podnóży Gorców. Pod nazwą Stare Cło lub Długie Pole, Nowy Targ wymieniany był już w r. 1233. Osada, usytuowana w rejonie dzisiejszego kościoła św. Anny na wzgórzu nad Czarnym Dunajcem (obecnie zach. część miasta), miała komorę celną przy ważnym szlaku handlowym ze Śląska na Węgry. Wywożono tędy sól i ołów, a sprowadzano węgierskie wina. Początki osady wiązały się z Cystersami szczyrzyckimi, a lokacja nastąpiła w II pół. XIII w. na prawie magdeburskim.[link

Dwór w Skrzydlnej; Wikimapia

4) Pod wpływem rozpoczętej przez Węgrów w XIII wieku kolonizacji, panujący zdecydowali się poprzeć intensywniejszą akcję kolonizacyjną na Podhalu.

Kinga (Córka króla Węgier Beli IV i Marii Laskariny, żona polskiego władcy, Bolesława V Wstydliwego, święta Kościoła katolickiego. link) przejęła w 1257 r. istniejący zapewne zameczek Pieniny na Górze Zamkowej [w pobliżu Czorsztyna]. Dyskusja nad jego początkami – przyjmowanymi na lata 1257–1287 – dotyczy sedna sprawy osadnictwa w Pieninach. Najpóźniej w XII w. człowiek wkroczył tutaj na stałe, żeby stanąć na straży odwiecznych szlaków idących zza Karpat w dolinę Wisły.
 
Gościniec biegł wzdłuż Popradu, rzeką płynęły cięższe towary. Droga wypraw wojennych i orszaków dyplomatycznych od XIV w. wiodła przez zamki Dunajec i Wronin (wzm. 1320 r., zapewne Czorsztyn) (Kołodziejski 1988–1990). Kazimierz Wielki założył miasto w Krościenku (1348) i zapewne wzmocnił zamek w Czorsztynie (przed 1357). W 1413 r. starostwo czorsztyńskie obejmowało: Krościenko, Sromowce Wyżne i Niżne, Maniowy, Grywałd, Hałuszową Tylmanową, Ochotnicę Wielką i Małą, Szczawnicę i Kłoczowice (dziś: Kluszkowce) (Kuraś 1979).
 
Lasy niewątpliwie eksploatowano na budulec (jodła, cis, lipa). Dzierżawcy starostwa w XV w. – Ratułdowie, próbowali zwiększać dochody ale ograniczenie praw wieśniaków i wójtów nie powiodło się. Górale zachowali prawo do tzw. mniejszego polowania (czwarta część staroście) i łowienia ryb małymi sieciami. [link
 
Pierwsza wzmianka o budowli obronnej w Skrzydlnej pochodzi z 1473 roku, była to murowana wieża obronna, własność trzech braci: Jana, Marka i Grzegorza. Właścicielami wsi w owym czasie byli Ratułdowie, którzy zarządzali nią od połowy XIII wieku do początków wieku XVI. Jan Długosz poświadcza, że w połowie XIV wieku Ratułdowie posiadali obok Skrzydlnej wsie: Przenosza, Raciborzany, Kasinę, Wilkowisko, część Stróży, Porąbkę, Markuszową, Jodlownik, Dobrą, Janowice i Kostrzę. W drugiej połowie tego wieku powiększyli swoje dobra o Lednicę, Chorągwicę i Mietniów, wsie pod Wieliczką oraz Podolany pod Gdowem. Poza tym Ratuldowie dostali dzierżawę starostwa nowotarskiego. Niewiadomo gdzie dokładnie wznosiła się wieża obronna w Skrzydlnej, lecz możliwe jest, że w tym samym miejscu wybudowano obecny dwór. [link
 
Niebawem zaprezentuję więcej informacji na temat Ratoldów ze Skrzydlnej.
Zapraszam!

Dwór obronny w Skrzydlnej na mapie.




Wpis pochodzi z bloga Zadarnowo i okolice.

czwartek, 7 lipca 2016

Stanisław Sławomir Nicieja, Kresowe Trójmiasto: Truskawiec, Drohobycz, Borysław





W KRÓLESTWIE NAFTY I „NAFTUSI”

Profesor Stanisław Sławomir Nicieja, historyk, były rektor Uniwersytetu Opolskiego, od 30 lat badacz Kresów Południowo-Wschodnich Rzeczypospolitej (zasłużony zwłaszcza dla upamiętnienia Cmentarza Łyczakowskiego), Truskawiec, Drohobycz i Borysław odkrył dopiero latem 2008 roku. Do książkowego opisu wykorzystał bogatą literaturę oraz relacje byłych mieszkańców i ich potomków.

O burzliwym rozwoju „kresowego trójmiasta” na przełomie XIX i XX wieku przesądziły bogactwa naturalne: nafta, gaz, wosk ziemny i zdroje mineralne ze słynną „Naftusią” na czele. W 1909 roku w Borysławiu wydobyto 2 mln ton ropy naftowej i sprzedano więcej szampana niż w Wiedniu. Tuż przed II wojną światową było to trzecie pod względem obszaru (po Warszawie i Łodzi) miasto w II RP, na jego terenie znajdowało się 1300 szybów wiertniczych. W Drohobyczu, jednym z najbogatszych miast Galicji, pracowała największa rafineria w Europie. A Truskawiec był drugim po Krynicy polskim kurortem. Zagłębie naftowe stało się również prawdziwym „zagłębiem artystycznym” – malarzy, pisarzy, poetów. Tu dojrzewały m.in. talenty Brunona Schulza i Kazimierza Wierzyńskiego.

Profesor Nicieja przypomina barwny klimat tamtej „ziemi obiecanej” i sylwetki najbardziej znanych jej obywateli, zarówno tych, do których należała mityczna „ulica Krokodyli”, jak i tych, którzy ją portretowali piórem, pędzlem czy aparatem fotograficznym. Zdarzało się nawet, że wywodzili się z jednej rodziny, jak zaświadcza przykład wybitnego naftowca Izydora Schulza, rodzonego brata wielkiego pisarza. Szkoda, że zabrakło na kartach książki przedstawicieli Kościoła, a warto by wymienić choćby ks. Władysława Findysza (1907–1964), pierwszego polskiego błogosławionego – ofiarę systemu totalitarnego, który w latach 30. XX wieku był wikarym w Borysławiu i Drohobyczu na terenie ówczesnej diecezji przemyskiej.

Niezwykle cennym elementem tej bardzo elegancko wydanej publikacji jest oryginalna ikonografia, w większości pochodząca ze zbiorów prywatnych. Za celne uważam autorskie obserwacje dotyczące stosunku Ukraińców do polskiego dziedzictwa kulturowego na Kresach. Godna uwagi jest też bardzo rzeczowa polemika z paszkwilem Henryka Grynberga „Drohobycz, Drohobycz” oraz sprostowania niektórych opinii i informacji zawartych we wspomnieniach Andrzeja Chciuka.

Nie obyło się, niestety, bez omyłek. Bitwy pod Rarańczą stoczono w 1915 i 1918 roku, a nie w 1917 (s. 212), popularna audycja Michała Lasoty (Tadeusza Chciuka) w RWE nosiła tytuł „Droga przez wieś”, a nie „Tym, co żywią i bronią...” (s. 108), błędnie podano imię biznesmena Ryszarda Krauzego (s. 194), a Paweł Bryszkowski ma jeszcze dwie inne wersje nazwiska (s. 237, 240), itd. Można mieć spore zastrzeżenia do staranności korekty. Wydaje mi się także, że autor (były senator SLD z Opola) niepotrzebnie wykorzystuje pracę o tej tematyce do współczesnych porachunków politycznych (s. 194) czy do formułowania zgryźliwych uwag pod adresem historyków IPN (s. 257).
Książka została dedykowana pisarzowi i scenarzyście Jerzemu Janickiemu, dr. h.c. Uniwersytetu Opolskiego, który po 1986 roku swą twórczość poświęcił Kresom. „Wygnanemu z Edenu” przyjacielowi prof. Nicieja poświęcił również końcowy rozdział „Zamiast epilogu”.
 
ANDRZEJ W. KACZOROWSKI
(w: „Wiedza i Życie” nr 1/2010)

Stanisław Sławomir Nicieja, „Kresowe trójmiasto: Truskawiec, Drohobycz, Borysław”, Wydawnictwo MS, Opole 2009.




niedziela, 3 lipca 2016

Helena Kutyłowska, Wspomnienia z Podola 1898-1919




  „Kumanowce leżały w powiecie Lityńskim, w guberni podolskiej, między Chmielnikiem, oddalonym o dziewięć wiorst, a Latyczowem, o trzydzieści. Ziemia, jak na całym Podolu, bardzo urodzajna, tak zwany czarnoziem. Klimat wspaniały, kontynentalny. Pory roku były pod względem opadów i temperatury zróżnicowane: zimy – śnieżne i mroźne, deszczowe jesienie, ciepłe wiosny, a lata – upalne.
Wokół domu roztaczał się piękny duży park. Liczący dwadzieścia dziesięcin, założony przez ojca pod kierownictwem słynnego wówczas pomologa z Warszawy Hosera, który kilkakrotnie przyjeżdżał do Kumanowiec. Park zdobiły dwie stare aleje, kasztanowa otaczała całość półkolem, a lipowa szła środkiem, do dworu, dochodząc do rzeczki Domachy, która wpadała do Ikawki.” (s. 19)

Książki wspomnieniowe zwykle powstają z potrzeby serca, aby te okruchy pamięci przetrwały w pamięci potomnych. O książce Heleny Kutyłowskiej, wywodzącej się z rodziny Kumanowskich, właścicieli dworu w Kumanowicach tak pięknie opisanego w powyższym cytacie, można jeszcze powiedzieć, że powstała ona z ogromnej, niezaspokojonej tęsknoty za czasem dzieciństwa i młodości spędzonym we dworze na dalekim Podolu. Autorka wspomina czasy sprzed kataklizmu I wojny światowej i rewolucji bolszewickiej, która świat jej dzieciństwa obróciła w perzynę. Choć jest to raczej książeczka niż książka, to czytelnik może uzyskać całkiem sporą wiedzę o tym, jak wyglądało codzienne życie w kresowych dworach.

Helena Kutyłowska opisuje nam dom rodzinny, przybliża losy swojej najbliższej rodziny, czyli rodziców i dwóch braci, opisuje swoje zajęcia we dworze oraz edukację domową oraz tę, która zapewniła jej jedna z warszawskich pensji. Poznajemy także zwyczaje świąteczne. A było, co wspominać! Teraz już takich produktów i zwyczajów nie uświadczy się nigdzie, możemy tylko o nich poczytać.

„Przyrządzanie bab wielkanocnych było czymś zupełnie innym niż pieczenie ciast obecnie.
Baby piekło się w piecach do chleba, które miały palenisko z półkolistym sklepieniem. Rozpalało się drewnem i paliło ognisko z przodu. Gdy sklepienie było wystarczająco rozgrzane, wstawiało się formy z ciastem i zamykało otwór odpowiednią zastawą. Formy do bab wykonane były z blachy, miały kształt walców wysokich na czterdzieści do pięćdziesięciu centymetrów. Do wyrabiania ciasta służyły specjalne drewniane niecki zrobione z jednego kawałka grubego pnia, wewnątrz ślicznie wyżłobionego i wygładzonego , a z zewnątrz wystruganego. Były lekkie, wygodne do mycia i przenoszenia. Dwie dziewczyny stawały naprzeciw siebie, wbijały do niecki kopę żółtek, białka odrzucały do garnka czy miski. Przez pół godziny bez przerwy dłońmi ubijały tę kopę jaj. Gdy żółtka zaczynały trochę gęstnieć i bielały, klucznica dodawała cukier, a dziewczyny znowu ubijały pół godziny żółtka z cukrem. Dopiero do tej ubitej masy wsypywano mąkę. Mam wrażenie, że na kopę żółtek brano mniej więcej dwa funty mąki. Znowu całą godzinę mieszano. W końcu dodawano drożdże, roztopione masło, zapachy i znów pół godziny mieszano ciasto.
Następnie całą zawartość niecek okrywano bardzo starannie w ciepłym miejscu i mniej więcej po godzinie rośnięcia wlewano do dobrze wysmarowanej masłem formy do jednej trzeciej wysokości. W formach ciasto rosło dalej. Gdy już dobrze podrosło, wstawiano je do gorącego pieca. Z kopy żółtek wychodziły dwie baby, pety netowa tylko jedna.
Największą sztuką było wydobycie upieczonych bab z formy! Układano je na przykryte prześcieradłami poduszki, a potem lekko i bardzo ostrożnie turlano aż do ostygnięcia. Tę ostatnią czynność wykonywano po to, by uniknąć zakalca, ciasto bowiem było tak delikatne, że po wyjęciu z pieca bardzo łatwo mogło opaść. Robienie bab było pracą naprawdę nie lada. Dwie pary dziewcząt często zmieniały się Baby były świetne, a znakomity ich smak mogą znać jedynie ludzie, którzy kiedykolwiek jedli coś podobnego. Dzisiejszych bab nikt by podówczas nie tknął.”


Helena Kutyłowska uwielbiała pomagać ojcu w pracy gospodarskiej, jej żywiołem były również polowania tak więc tym aktywnościom również poświęca sporo miejsca. Nie podzielam akurat upodobania autorki do polowania, ale z dużym podziwem czytałam o jej przygodach i osiągnięciach w tym zakresie.

Tamten kresowy świat uległ zagładzie. Najpierw dochodziły do mieszkańców dworu tylko pomruki dziejowych burz, potem pojawiali się jej wysłańcy: wojska carskie, Austriacy, Węgrzy, Kozacy, Ukraińcy aż w końcu doszło do ogólnego bezrządu, podczas którego w największym niebezpieczeństwie znaleźli się właściciele dworów, a jeśli byli narodowości polskiej, to nie było innego wyjścia, jak tylko ucieczka z nadzieją na uratowanie życia i powrót do nieznanej w sumie, odradzającej się w nowych granicach Polski.
Autorka zdaje nam relację ze swojej dramatycznej wędrówki przez Bukareszt i Wiedeń, podczas której spotyka na swojej drodze późniejszego męża, z którym osiądzie w Warszawie. Kto wie, może to dzięki nim ulice na warszawskim Grochowie, gdzie mieszkali, noszą do dziś kresowe nazwy (Stryjska i Podolska), na pamiątkę tej słonecznej krainy, która była dla Autorki krajem lat dziecinnych i chyba do końca życia wspominała ją ze wzruszeniem. Przypomina mi w tym przywiązaniu do Podola matkę prof. Anny Pawełczyńskiej, która opisała losy swojej kresowej rodziny w książce trafnie zatytułowanej „Koniec kresowego świata”.

Tekst ukazał się na blogu Notatnik Kaye


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...