niedziela, 30 listopada 2014

Z wizytą u Niemcewicza

Julian Ursyn Niemcewicz herbu Rawicz, urodził się w Skokach koło Brześcia nad Bugiem 16 lutego 1757, jako syn Marcelego, podczaszego mielnickiego, i Jadwigi z Suchodolskich. Ochrzczony został w pobliskich Wistyczkach. Pochodził ze średniozamożnej rodziny szlacheckiej (później jednego z najbogatszych rodów Polesia). Dzieciństwo w większości spędził w rodzinnych Skokach oraz w Neplach i Adamkowie (pobliskie dobra jego stryjów). Będąc jeszcze dzieckiem (1764), odwiedził wraz z ojcem Warszawę podczas uroczystości koronacyjnych Stanisława Augusta.



Julian Ursyn Niemcewicz to polski dramaturg, powieściopisarz, poeta, historyk, pamiętnikarz, publicysta, tłumacz, wolnomularz, zastępca wielkiego mówcy Wielkiej Loży Narodowej Wielkiego Wschodu Polskiego w 1781 roku.
Napisał m.in. „Powrót posła” (1790 rok) komedię polityczną w trzech aktach, która była reakcją na zewnętrzną i wewnętrzną sytuację polityczną Polski

Zmarł 21 maja 1841 w Paryżu. [źródło informacji] 

 ***
 Julian Ursyn Niemcewicz (Skoki, near Brest, 6 February 1758 – 21 May 1841, Paris) was a Polish poet, playwright and statesman. He was a leading advocate for the Constitution of 3 May 1791. [more about Niemcewicz]

 ***
 

                                                                SKOKI
                                                    Pałac Niemcewiczów
Widok od strony podjazdu. Pałac dwukondygnacjowy z tarasem wspartym na filarach, kryty dachem łamanym. Dat.: Skoki 16 kwiet.. Napis: Jan Niemcewicz żona ... [nieczytelne] urodz. Julian Ursyn Niemcewicz;; napis na podkładzie: Skoki G. Grodzieńska; napis na kartce doklejonej do podkładu: Skoki Gubernia Grodzieńska. Niedaleko Brześcia miejsce urodzenia Juliana Ursyna Niemcewicza wojaka, pisarza i poety - Urodził się 16 Lutego 1757. r. umarł w Paryżu 21. Maja 1841; oststni wpis powtórzony w języku francuskim.
1861-1877. Rys. ołówkiem podmalowany akwarelą. 19,3 x 28,1 cm.
Muzeum Narodowe, Kraków. III-r.a. 4414. (Teka Grodzieńska).


***
Tak wyglądał pałac w czerwcu 2010 roku, gdy odwiedziłam to miejsce. 
Po lewej stronie pałacu widać szkołę podstawową 
zbudowaną w XX wieku.

 
















 

Skoki na mapie






Tekst oryginalny ukazał się na blogu Zadarnowo i okolice

sobota, 29 listopada 2014

Florian Czarnyszewicz, Nadberezyńcy




To nie ja jestem autorką tego chwytliwego hasła, że „Nadberezyńcy” Floriana Czarnyszewicza to „Pan Tadeusz” XX wieku, ale twórcy audycji w Polskim Radiu (program 2). Ale podpisuję się pod nim obiema rękami.

Jestem niezwykle wdzięczna różnym dobrym ludziom i zbiegom okoliczności, że dowiedziałam się o jej istnieniu. Bo jest to absolutna biała plama w polskiej literaturze. Oficjalnie nie istnieje. Nie ma jej. Wymazana. Tak samo jak jej bohaterowie - polska szlachta zagrodowa znad Berezyny (dzisiaj to Białoruś). 
 



Kiedy dowiedziałam się o istnieniu powieści „Nadberezyńcy”, poszłam do biblioteki. Książka była, owszem, pierwsze polskie oficjalne wydanie. Pożyczyłam, zaczęłam czytać i z początku odrzucił mnie mało zrozumiały język. Miałam wrażenie, że czytam w obcym języku, tyle tam zapożyczeń z rosyjskiego, białoruskiego, ukraińskiego i Bóg wie, skąd jeszcze. Składnia też jakaś dziwaczna. Staroświecka. Odłożyłam na półkę i pewnie bym ją wyniosła do biblioteki, ale w międzyczasie pogrzebałam trochę w sieci i znalazłam wspomnianą wyżej audycję Polskiego Radia, w której opowiadają o niej doktor Anna Nasalska z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, wydawca książki z 1990 Andrzej Peciak, a także wydawca i autor posłowia do kolejnego wydania profesor Maciej Urbanowski z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dopiero jak posłuchałam tych mądrych ludzi, to mi się wszystko wyjaśniło i zrozumiałam, dlaczego język tej powieści jest trudniejszy od języka Reja i Sępa-Szarzyńskiego razem wziętych.
Zrozumiałam też, o co chodziło z pisarzami, którzy zachwycali się tą książką. Przecież oni wszyscy z Kresów (Miłosz, Czapski, Wańkowicz) i tę dziwną, mieszaną, „tutejszą” mowę znali pewnie na co dzień. Józef Czapski napisał, że to „język słowotwórczy, dźwięczny, półbiałoruski”.

A ja, co? Tyle, że się w szkole rosyjskiego uczyłam i na studiach nieco starocerkiewnosłowiańskiego liznęłam. Z białoruskim w ogóle nie miałam do czynienia. Z tego powodu na początku język był dla mnie zbyt „słowotwórczy i białoruski”. Klęłam więc w duchu tego nieznanego Czarnyszewicza i zastanawiałam się, czemu nikt, do cholery, nie przetłumaczył jego powieści na polski?

Przez cały pierwszy tom, jakieś 150 stron, miałam wrażenie, że czytam w obcym języku. Rzecz dzieje się na początku XX w., ale tak to jest napisane tak, jakby to były czasie biblijne sprzed Potopu jeszcze. Jakiś polski zaścianek Smolarnia w głębi dzikich lasów, na dalekich Kresach, właściwie nie wiadomo gdzie (trzeba to czytać koniecznie z mapą!), jakiś dziadek karczujący puszczę i mały Staś Bałaszewicz z kolegą Kościkiem Wasilewskim wysłani na naukę do rosyjskiej szkoły, w której miał przygody niczym Marcinek Borowicz z „Syzyfowych prac” Żeromskiego.

Tom drugi „Nadberezyńców” otwiera rozdział pt. „Rewolucja”, który przedstawia jeden z najciekawszych momentów w historii XX w., czyli opanowywanie Rosji przez bolszewików. Czarnyszewicz opisuje, jak przyjmował to prosty białoruski chłop (lament nad śmiercią cara Mikołaja II), jak polski szlachcic (nadzieja na własne państwo), jak Żyd (zainteresowanie i chęć zrobienia interesu).

Mniej więcej w tym momencie, wszystkie moje wcześniejsze opory językowe ustąpiły. Weszłam w temat i nawet ten trudny język stał się bardziej strawny. No, a poza tym, narracja wyraźnie przyspieszyła. Od 150 strony zaczęła lecieć całkiem wartko. A więc tak: tu - carat ustępuje, tu - wchodzą bolszewiccy agitatorzy, tu – polski korpus wojska pod wodzą generała Józefa Dowbora-Muśnickiego wchodzi do Bobrujska. I właściwie dopiero wtedy zaczyna się właściwa akcja, która robi się tak barwa, że można by nakręcić według niej film sensacyjny. Młodzi ludzie z pierwszego tomu już podrośli. Kościk wstępuje do wojska, staje się „Dowborczykiem”, dowodzi grupą ułanów. Niestety, wojsko Dowbora wycofuje się z Bobrujska, na jego miejsce wchodzą Niemcy. Z jednej strony to dobrze, bo osłaniają miejscową ludność przed bolszewikami, ale z drugiej – źle traktują ludność podbitych terenów. Ale jeszcze gorzej robi się, kiedy Niemcy przegrywają I wojnę i ustępują. Wtedy nastaje czarna noc, podczas której rządzą bolszewicy. Zaczynają się represje i rekwizycje żywności. Jeden ze wsi jest zdrajcą, współpracuje z czerwonymi i wydaje swoich. Wcześniejsi bojownicy o Polskę muszą kryć się po lasach. Kościka odwiedza w leśnej kryjówce jego narzeczona Karusia, która tak mówi o wymarzonej ojczyźnie „bo Polska ma być prawdą”. Piękne i wzruszające. Cały czas jest nadzieja, że Polska nie zapomni o nadberezyńcach, że generał Dowbor-Muśnicki wróci tam z wojskiem i wyzwoli tereny aż po przedrozbiorową granicę Polski na Dnieprze. Ale Dowbor nie przychodzi. Bolszewicy poczynają sobie coraz okrutniej.

Potem znów pojawia się nadzieja na Polskę – wraz z wojskiem Piłsudskiego, które przekracza Berezynę i zaczyna gnać bolszewików na wschód. W oddziałach polskich jako przewodnicy znający tutejsze dzikie bory służą nie tylko młodzi Staś i Kościk, ale nawet stary Piotrowski, który wybrał się na wojnę i sam jeden wziął do niewoli pięciu czerwonych, a szóstego położył trupem. I znów – nadzieje rozwiane. Piotrowski sądził, że wojsko polskie dojdzie aż do Dniepru. Ale nagle, znów ktoś je zabiera i wycofuje.

Powoli okazuje się, że Polska, to i owszem, będzie, ale nie tutaj. Będzie, ale dalej na zachodzie. Nadberezyńcy zostaną tutaj na łasce czerwonych. Płakałam, kiedy czytałam scenę, gdy stary Piotrowski, który uciekł ze Smolarni przed zemstą bolszewików, błaga polskiego generała, by wziął wojsko i ich wyzwolił. Generał na to, że o to samo proszą go Polacy nawet zza Dniepru, oni też chcą tam Polski, a co on może zrobić z tak niewielkimi siłami? W ogóle wiele tam takich scen, prostych i wzruszających zarazem, i tak polskich, że łzy same lecą z oczu. Im bliżej końca, tym robiło się bardziej przykro i smutno, bo widać, że to już koniec tej arkadii szlacheckich zaścianków, starych obyczajów i tradycji, i tych ludzi, pobożnych katolików i dzielnych kresowych rycerzy, ludzi jak z Mickiewicza czy z Sienkiewicza.

Na końcu lektury czułam ściskanie w gardle i łzy w oczach. W głowie tkwiło pytanie: dlaczego, panie Piłsudski? Dlaczego ci Polacy na Kresach zostali skazani na tragiczny los, poniewierkę i śmierć, a innym się udało żyć spokojnie? A takie miałam opory, by wczytać się w tę książkę… Rozstaję się z nią i z jej bohaterami z żalem… Chciałabym, by ten świat trwał i trwał. A on dzisiaj może istnieć tylko w wyobraźni i wspomnieniach.

O samym autorze, Florianie Czarnyszewiczu wiadomo niewiele. „Nadberezyńcy” to powieść autobiograficzna, w której przedstawił siebie jako Stasia Bałaszewicza. Podobno w młodości skończył tylko 4 klasy rosyjskiej szkoły powszechnej, w czasie walk polsko-bolszewickich przekradał się przez Berezynę i służył jako wywiadowca. Potem pracował jako policjant w Wilnie (dopiero wtedy nauczył się poprawnie mówić po polsku, co – być może tłumaczy – „dziwność” jego języka), później zaś wyemigrował „za chlebem” do Ameryki Pd., pracował tam w rzeźni i pisał samotnie, bez żadnych kontaktów z polskim życiem literackim. 


Rzeka Berezyna płynie jak płynęła. Nawet wieś Smolarnia istnieje na Białorusi do dzisiaj, w 2012 r. odwiedziła ją polska dziennikarka Teresa Siedlar-Kołyszko: „jakaż inna ta dzisiejsza Smolarnia. Nie ma zagonów kapusty, nie ma pól, nie ma gumien, nie ma NIC. Przecież przez 70 lat były tu kołchozy, w których pracowali ci, których nie wywieziono lub nie wymordowano.” Stoi tam jeszcze parę domów, niektóre są nawet zamieszkałe, ale w uszy uderza wielka cisza, nie słychać odgłosów ludzi, ani zwierząt. Mieszkańcy pracują w mieście, do siebie wracają tylko na weekendy. Pustka…





Alicja Łukawska


Czarnyszewicz Florian, „Nadberezyńcy. Powieść w 3 tomach osnuta na tle prawdziwych wydarzeń”, wydawnictwo Arkana, Kraków 2011
Gacek Dorota, Łukomska Dorota, „Pan Tadeusz XX wieku”, audycja radiowa, Polskie Radio, program 2,
www.polskieradio.pl/24/289/Artykul/256708,Pan-Tadeusz-XX-wieku (dostęp 25.10.2014)
Siedlar-Kołyszko Teresa, „W Bobrujsku i Smolarni, czyli śladami Nadberezyńców”, www.hussar.com.pl/.../33-w-bobrujsku-i-smolarni-czyli-ladami-qnadber... (dostęp 25.10.2014)
Ilustracje – Internet i moje skany

  
Tekst oryginalny ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko

 

piątek, 28 listopada 2014

Edward Łysiak, Kresowa opowieść. Michał


 

 

Sześciu przyjaciół. Ukraińcy Fedor, Roman i Stiepan, Żyd Izaak oraz Polacy - Grzegorz i Michał. Przyjaciele ze szkoły i kumple z podwórka. Być może w innym miejscu i czasie, ich znajomość mogłaby przetrwać. Po latach, uwolniwszy się na moment od bacznych spojrzeń żon i narzeczonych, spotkaliby się w barze czy gospodzie, wspominając młodzieńcze harce i wygłupy.

Czasy są jednak ciężkie. Wybuch wojny dzieli żyjące na ukraińskim Pokuciu rodziny. Sąsiedzi, do tej pory żyjący w zgodzie, zaczynają spoglądać na siebie w zupełnie inny sposób. W oczach jednych zionie nienawiść, w innych - czai się strach. Polityka wkracza do spokojnych osad, miesza ludziom w głowach, każe dzielić ludzi na swoich i wrogów. Zacierają się dawne przyjaźnie, wspólne przeżycia tracą na znaczeniu. Nie ważne, jakim jesteś człowiekiem. Ważne, czyś Polak, Ukrainiec, Niemiec, Żyd czy Rosjanin. Tak cię będą oceniać, przez pryzmat narodowości. I nieważne, że nie chcesz opowiadać się po żadnej ze stron, że pragniesz jedynie żyć w spokoju. Jak co dzień, spacerować bliskimi ci ścieżkami, witać się z sąsiadem i gawędzić o pogodzie, tegorocznych zbiorach lub o tym, komu się urodziło dziecko, a kto wodzi wzrokiem za cudzą żoną.

Tymczasem Ukraińców nie zadowala dotychczasowy układ. Marzy im się niepodległość. Samostijna Ukraina. Droga do wolności wiedzie po trupach. I bynajmniej, nie jest to przenośnia.

Chłopcy dorastają i obierają różne drogi. Fedor, Roman i Stiepan wstępują do Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, Izaak ucieka do ZSRR, bracia Michał i Grzegorz zostają w rodzinnych stronach i chcą czy nie - muszą stawić czoła rzeczywistości. Ta ma barwę krwi, przeraża niczym nieuzasadnionym okrucieństwem, boli tym mocniej, że cierpienie przysparzają nie tylko obcy, ale także ci, których niegdyś uważano za przyjaciół. 

Edward Łysiak w swojej powieści Kresowa opowieść. Michał zabiera czytelników w podróż do Zachodniej Ukrainy, gdzie wojenna zawierucha zbiera krwawe żniwo. Bestialstwo, które przechodzi ludzkie pojęcie, zabawa cudzym życiem, gwałty, tortury, obcięte piersi, zdzierana z wciąż żywych ludzi skóra, podpalenia, rabunki, zdrada i zemsta. Bestialstwo, którego niczym się nie da uzasadnić. Wszystko to w imię walki o wolność, która "każe" zadawać ból, mordować i katować tych, którzy stoją po drugiej stronie barykady, nawet jeśli znaleźli się tam wbrew własnej woli.

Początek powieści Łysiaka nie zapowiada tak dramatycznych wydarzeń. Jest podręcznikowo nudny, nad czym boleję ogromnie, bo pełno w nim ciekawych informacji, które niestety giną w natłoku szczegółowych opisów. Autor skrupulatnie opisuje miejsce akcji i zwyczaje ludności. Wiedzę ma sporą. Bogata bibliografia, zamieszczona na końcu książki, daje nadzieję na to, że wszelkie ciekawostki o mieszkańcach Pokucia nie są wytworem fantazji piszącego. Edward Łysiak pokusił się nawet o umieszczenie całych tekstów piosenek, śpiewanych przez mieszkańców tamtych terenów. Ciekawy pomysł, ale bogate w informacje opracowanie podane jest jednak w mało przystępny sposób. Mnogość opisów, początkowi tej historii nie służy, podobnie jak liczne powtórzenia (siedmiokrotne użycie odmiany słowa "połonina" w dwóch akapitach, to jednak sporo). Pewnie nie czytałabym dalej, gdybym w czeluściach pamięci nie miała pewnej recenzji, ogromnie zachęcającej do lektury.

 Okazało się, że warto przebrnąć przez podręcznikowy wstęp. W pewnym momencie akcja rusza z kopyta, a gdy bestialstwo sięga zenitu, zaczyna się nawet nieco tęsknić za opisami gór czy rzeki Czeremosz. Autor Kresowej opowieści nie szczędzi obrazów zbrodni. Dramat bohaterów jest ogromnie wyczuwalny i niejednokrotnie ciarki przechodziły na myśl, że nie wszystko jest wytworem fantazji, że podobne zdarzenia miały miejsce, a człowiek zdolny jest do tak przerażających czynów.

Z ukraińskich gardeł wyrywają się słowa pieśni wprawiające w osłupienie.

Nie smućcie się, chłopcy, wy, chłopcy, junacy,

Niebawem przyjdzie pohybel na Polaków.

Będziemy strzelać i rżnąć nożem,

Aż z rodzonej Ukrainy Polaków przepędzimy[1].



Tyle w tym nienawiści, tyle zapowiedzianych cierpień.

Edward Łysiak pisze o obłędzie, w jaki wpadli ci, którzy chcieli odzyskać wolność za wszelką cenę, o okrucieństwie, bestialskich mordach, nienawiści i tej budzącej grozie satysfakcji, jaką niejednokrotnie widać było w oczach oprawców. Porusza temat losu Żydów, mieszanych polsko-ukraińskich związków, sytuacji dzieci w nich poczętych, ludzi, postawionych przed trudnymi decyzjami. Uciec? Zostać? Pomóc? Udać, że się nie zna, nie widzi, nie słyszy? Przeciwstawić się czy zgadzać na wszystko z pokorą? Jak chronić rodzinę? Niewiele trzeba, by zaprosić pod swój dach śmierć. Wystarczy nieopatrznie rzucone słowo, jakaś uwaga, plotka lub po prostu przynależność do danego narodu.

Śmierć nie puka. Wchodzi do domu z łomotem wyważając drzwi. Słychać wtedy płacz, krzyki, jęki. Powietrze staje się duszne od strachu. A później nastaje cisza. Równie upiorna jak wrzask.

 W tym wszystkim znajdzie się także miejsce dla dobrych ludzi. Jak choćby Ukraińców, którzy mimo strachu, pomagają Polakom. To ważny motyw, bo pokazuje, że tak jak nie każdy Niemiec w okresie wojny musiał być nazistą, tak i nie wszyscy Ukraińcy popierali działalność OUN.

Koniec końców, "Kresowa opowieść. Michał" wypadła całkiem nieźle. Opowiedziana przez Edwarda Łysiaka historia pełna jest emocji. I nie kończy się na tych negatywnych, bo miłość kwitnie nie tylko w czasie pokoju, a dobroć, wypełniająca serca, potrafi przetrwać nawet, gdy ludzie wystawiają ją na próbę. Liczne przypisy odnoszą się głównie do kwestii wypowiadanych przez bohaterów po ukraińsku, a tych jest w powieści sporo. Autor zadbał o urealnienie dialogów, często wkładając w usta Ukraińców słowa w ich rodzimym języku.

Tę powieść budują przede wszystkim: wiedza autora o polsko-ukraińskich stosunkach podczas drugiej wojny światowej, dynamiczna akcja oraz mocne, brutalne sceny. Zabrakło mi silniej zarysowanych postaci, głębi emocji, które bez wątpienia targały bohaterami. Autor, skupiwszy się na samej historii oraz jej tle, mniej czasu poświęcił psychologicznej budowie postaci.

 Historia opowiedziana w debiucie Łysiaka, ma swój dalszy ciąg. Nosi on tytuł "Kresowa opowieść. Julia", a więc tym razem, to nie Michał będzie głównym bohaterem, a jego żona. Co takiego zdarzy się w życiu tej kobiety, że zasłużyło na osobny tom? Ogromnie jestem tego ciekawa. Nie zapoznałam się z opisem z okładki, czego i wam nie radzę robić, czeka mnie więc niespodzianka. Pierwszy tom opatrzony jest streszczeniem, a nie zachęcającą do lektury zapowiedzią. Zaglądając na tył okładki - pozbawicie się kilku elementów zaskoczenia. W opowieści o Michale oraz innych mieszkańców Pokucia sporo jest scen, które mogą mieć różne finały. Warto je poznać z lektury książki, omiatając blurb niewidzącym spojrzeniem.

Zdobędziesz państwo ukraińskie albo zginiesz w walce o nie![2] - głosi pierwsze przykazanie Ukraińców walczących o niepodległość. Każde kolejne jest jeszcze bardziej złowieszcze. Każde pisane jest krwią ofiar terroru.

Tekst oryginalny ukazał się na blogu Myśli i słowa wiatrem niesione

[1] Edward Łysiak, Kresowa opowieść. Michał, Wyd. Novae Res, 2013, s. 148.
[2] Tamże, s. 112.



czwartek, 27 listopada 2014

Leszek Kania, Na odsiecz Lwowa




Literacka odsiecz Lwowa


Tę książkę opisać winien historyk, który potrafi oddzielić fakty historyczne od literackiej fa-buły. Ale z drugiej strony, czy dla czytelnika jest to aż tak istotne? Tak, jeśli autor celowo przeinacza historię, układając ją na zapotrzebowanie polityczne. Jeśli nie ma takiego podejrzenia i zagrożenia, niech pisze i stwarza sytuacje jakie mogły w dramatycznych momentach naszej historii mieć miejsce. 

Leszek Kania (ur. 1959 r.), doktor nauk prawnych, specjalista w zakresie historii prawa, autor kilkudziesięciu publikacji w zakresie historii sądownictwa woskowego i wojskowych służb specjalnych, napisał powieść historyczną „Na odsiecz Lwowa". Akcja trwa od jesieni 1918 r. po 1919 r., kiedy do Lwowa wkraczają ułani z Wielkopolski, których waleczność przesądziła o losach polsko-ukraińskiej wojny. Akcja powieści rozgrywa się na kilku wspólnych płaszczy-znach. A najważniejsze, że mamy do czynienia z prawdziwymi bohaterami, którzy tworzyli tamtą historię, pracując i walcząc – oddając jakże często swe młode życie – za wstającą z kolan po latach niewoli Ojczyznę. 

Na kartach książki śledzimy jak doszło do dramatycznego wydarzenia po sławetnej listopadowej obronie Lwowa w 1918 r., do pogromu Żydów. Autor starał się pokazać nie tylko genezę tego dramatu i tragiczne skutki, ale ukazał śledztwo, jakie w tej sprawie prowadzone było przez przybyłego, na polecenie premiera rządu RP (podejrzewam, że Jędrzeja Moraczewskie-go), z Warszawy do Lwowa sędziego dr Zygmunta Rymowicza. 

Stajemy się świadkami powstawania żandarmerii wojskowej, której zadaniem jest nie tylko uganianie się za dezerterami i rozrabiającymi pijanymi żołnierzami, ale także za „batiarami" ze świata przestępczego, którzy w wojennych warunkach czują się najlepiej – powszechny dostęp do broni, deficyt na wszelkiego rodzaju towary, głównie żywność. Obserwujemy w tej walce rotmistrza Kazimierz Święcickiego, który jest wytrawnym śledczym i bezwzględnym policjantem odnoszącym sukces. Rotmistrz Święcicki jest też doskonałym i odważnym żołnierzem prowadzącym swych żandarmów do boju z regularną armią ukraińską. To są chyba najbardziej dramatyczne opisy zawarte na stronach powieści Kani. Bitwa pod Batatowem i batalia w oko-licach Gródka Jagiellońskiego, która w efekcie zwycięska, kosztowała życie wielu anonimowych żołnierzy. O mały włos, a w polu nie zakończyłaby się żołnierska służba rotmistrza Świę-cickiego. Ciężka rana, uszkodzenie tętnicy – uratował go duży mróz i w miarę szybka pomoc medyczna… Podczas walk bezradnie patrzymy na bestialskie okrucieństwo żołnierzy ukraińskich. Choć z drugiej strony napotykamy zachowania mówiące o żołnierskiej solidarności walczących z Polakami Ukraińców. Gdy w szpitalu wojskowym, gdzie leczono także jeńców ukraińskich, kapral Ważyk rozpoznaje żołnierza, który w niewoli roztrzaskał kolbą karabinu głowę rannego rotmistrza Kawińskiego, stwierdzono, że potrzebny jest jeszcze jeden świadek, aby postawić ukraińskiego strzelca przed sądem wojskowym. Kiedy rozsierdzonych Polaków dopada uczucie bezradności, nagle zgłasza się ukraiński oficer oskarżający swego żołnierza. Ile w tym prawdy, ile literatury? Chyba tylko autor mógłby nam wyjawić…

Wojna polsko-ukraińska na stronach książki Leszka Kani toczy się nie tylko na froncie. To również walka wywiadów. Po stronie polskiej obserwujemy poczynania porucznika Adama Staneckiego ze swymi ludźmi prowadzącymi pokerową rozgrywkę w realiach wojennego Przemyśla z trudnym przeciwnikiem z pobliskiego Sambora, chorążym Harakiem na czele. Jak pisze w posłowiu autor książki, tylko w przypadku Adama Staneckiego, na życzenie jego ro-dziny, w książce zmienione zostało nazwisko. W tle – jak to w szpiegowskich książkach i filmach, rozgrywa się gorąca i piękna miłość, która kończy się tragedią. 

I choć na każdej linii w tej trudnej i wyczerpującej wojnie Polska dzięki wytrwałości i waleczności swych żołnierzy zwycięża, płacąc za to zwycięstwo olbrzymią daninę krwi, to w efekcie batalia została przegrana… W 1939 r. straciliśmy Lwów, w 1989 r. powstało państwo ukraińskie, które przejęło schedę po upadku unii sowieckiej. Przychodzi tu na myśl bardzo ostra rozmowa Staneckiego z Harakiem, jaką odbyli w przemyskim hotelu (Harak występował w roli emisariusza, a Stanecki był jego opiekunem ze strony polskiej, z tym, że Harak nie wiedział kim naprawdę jest Stanecki). Pewny siebie Harak mówił do Staneckiego, że za kilka dni padnie Lwów, a potem opanowany zostanie prastary ukraiński Przemyśl. Ta rozmowa nie mogła być spokojna. Emocje sięgnęły zenitu, a przed użyciem siły a nawet broni, powstrzymywał tylko zdrowy rozsądek. Ta dyskusja toczy się do dziś w wielu miejscach, gdzie spotykają się Polacy i Ukraińcy. Każdy prezentuje swe racje, ale nikt nie potrafi rozstrzygnąć dramatycznego sporu.

Bardzo delikatnie Leszek Kania zarysowuje rolę państw alianckich, które w polsko-ukraińskim sporze zakulisowo wspierały Ukraińców. Z przedstawicielami państw europejskich podczas rozejmu spotkał się gen. Tadeusz Jordan-Rozwadowski. Trwała miła rozmowa i atmosfera spotkania nie przypominała sytuacji zawieszenia broni. Wtedy wydawało się, że to już koniec wojny, że Polacy będą musieli oddać Lwów Ukraińcom. Nagle pojawiło się zawiadomienie, jakie nadeszło ze strony ukraińskiej o zerwaniu przez nich rozejmu, podpisana przez gen. Omeljanowycz-Pawlenko. Miła atmosfera natychmiast pryska, rozmowy się kończą, angielscy oficerowie opuszczają kwaterę gen. Rozwadowskiego. Szybko wyjeżdżają ze Lwowa. Sprawa wyjaśnienia pogromu na Żydach również „podgrzewana" była przez aliantów, którzy podejrzewali, iż w sprawę zamieszane mogą być czynniki państwowe. Odczuwalne jest wyraźnie osamotnienie Polaków, presja państw europejskich, którzy mogli szachować Polskę przerwa-niem dostaw żywności, broni czy amunicji. Trzeba pamiętać, że te ziemie były wyniszczone wielką wojną, która tam trwała nadal, mimo iż w Wersalu odtrąbiono jej zakończenie w 1918 r. A czekała Polskę przewidywana przez państwa Europy kolejna krwawa wojna z bolszewikami. Po dzień dzisiejszy, mimo innych uwarunkowań politycznych i historycznych, Polska jest „szachowana", stawia się wobec niej wysokie oczekiwania, ale w chwili konfrontacji pozostajemy osamotnieni. Nihil novi sub sole! 

Książkę Leszka Kani czyta się szybko, za szybko. Jest to interesujący materiał na scenariusz filmowy, w którym oprócz dobrze napisanych (choć wydają się brzmieć bardzo współcześnie) dialogów, dopełnieniem reszty jest na ekranie wyreżyserowany obraz. Na stronach powieści nie do końca udaje się autorowi wprowadzić czytelnika w dramatyczną atmosferę wynędznia-łego i oblężonego Lwowa, czy odgrywającego w książce ważną rolę Przemyśla. Ale taka zdaje się być współczesna literatura – szybka, sensacyjna i filmowa. Jakkolwiek ukłon podziękowa-nia należy złożyć Leszkowi Kani za tę książkę, która odkrywa przed literatami olbrzymie pokłady możliwości, jakie niesie okres pierwszej wojny światowej oraz tego, co było po niej na Kresach. 

Janusz M. Paluch

Tekst oryginalny ukazał się na stronie Miesięcznika Literackiego Akant


środa, 26 listopada 2014

Maria Rodziewiczówna, Hrywda





Czasem, niektóre książki wcale nie zachęcają, by wziąć je do ręki. Do tej grupy zalicza się „Hrywda”. Pobieżnie kartując strony, nieodzowne staje się skojarzenie z jedną z najbardziej znienawidzonych lektur. Porównanie utworu z „Chłopami” Reymonta, jest, jak się wydaje nieuniknione, ale co ciekawe książka Rodziewiczówny kładzie nacisk na zupełnie inne aspekty, niż te podkreślane przez naszego noblistę. Choć na początku ciężko wtopić się w przedstawianą rzeczywistość, to jednak ostatecznie warto ją poznać.

No ale po kolei… Tytuł powieści to nazwa miejscowości, w której umieszczona została akcja.. Zawzięty geograf znajdzie jej odpowiednik na terenie dzisiejszej Białorusi, ale należy wiedzieć, że kiedy autorka o niej pisze, tereny te należą do terytorium naszego kraju. Paradoksalnie, czytelnikowi wydaje się, że ta wioska leży na końcu świata i doskonale nadaje się na miejsce, gdzie diabeł mówi dobranoc. Główna oś fabuły skupia się wokół losów dwóch rodzin. Huce są dosyć dobrze sytuowani, choć przez niektórych uznawani za zdrajców, gdyż nie ukrywają, że żyją z usług dla właściciela tych ziem. W opozycji do nich wegetuje rodzina Hubeniów. Sydor, głowa rodziny, tworzy istne piekło dla swoich bliskich. Jako nałogowy alkoholik nie szczędzi swojej rodziny. Pod wpływem jednego z ataków szału katuje swoją żonę doprowadzając ostatecznie do jej śmierci. Mogłoby się wydawać, iż takie zachowanie powinno spowodować otrzeźwienie. Wśród ludności wiejskiej dominuje jednak pogląd o biciu kobiet z miłości. Z dnia na dzień w chacie Hubeniów zaczyna dziać się coraz gorzej. Głowa rodziny nadal przesiaduje w karczmie, a wszystkie gospodarskie obowiązki przejmuje Kalenik.

Chłopak to sierota. Przyszedł do swojego wuja po śmierci rodziców i po pewnym czasie stał się prawdziwym gospodarzem. Książka to zapis roku z jego życia przepełnionego bólem, strachem i nadzieją na lepsze jutro. Tym, co wyróżnia młodzieńca, jest niespotykana miłość do ziemi przodków oraz zwierząt. Jego praca jest doceniana przez wszystkich – oprócz domowników, co powoduje coraz większą frustrację młodzieńca. Bohater pragnie poślubić Łucysię, piękną, pracowitą dziewczynę, która mieszka z matką w jednym z najuboższych domów, Na przeszkodzie staje zarówno opinia sąsiadów, jak i osobiste przekonanie Kalenika, iż spełnienie pragnień będzie oznaczało zdradę przyjętych przez niego przekonań, by jak najmniej kontaktować się z dworem, gdzie usługuje jego ukochana. Punktem honoru staje się również zapewnienie określonego stanu majątkowego wybrance, co jest rzeczą niewykonalną, przy pijaństwie wuja. Pojawia się szansa by zmienić los, tylko czy bohater to dostrzeże i wykorzysta? 

Autorka obrazuje w dość specyficzny sposób ludność chłopską. Nie brak w jej naturalistycznych scen katowania i bestialstw wewnątrz społeczeństwa wiejskiego. Niemal na każdym kroku obserwuje się znieczulicę, a stopniowo postępująca demoralizacja przeraża. Ludzie nie boją się otwarcie okradać nie tylko dworu, ale również swoich sąsiadów, Religijność jest na pokaz, bo przecież i tak prym wiedzie wiara w gusła. Na tym tle Huce to swoista oaza dla głównego bohatera, który się jednak jej boi. 

Chyba jedyną wadą książki jest jednostronne spojrzenie i idealizacja właścicieli ziemskich. Autorce nie udało się ukryć swojego pochodzenia co widać w postawie łaskawego Pana, który w pewnym momencie przyzna, że jest pobłażliwy, gdyż raczej nie wierzy w naukę zwykłych rolników, poza kilkoma wyjątkami. Taki punkt wynika prawdopodobnie z przeżyć rodziny Rodziewiczówny, którzy byli zesłani w związku z pomocą w powstaniu styczniowym. Po latach banicji młoda Maria wróciła do kraju i z czasem przejęła folwark w Hruszowej. 

Powrócę na chwilę do porównania „Hrywdy” z „Chłopami”. Nie da się ukryć swoistych podobieństw. Zacznijmy od głównej tematyki utworu. Na tle innych pozytywistów pisanie o ludności wsi nie było niczym szczególnym. Rodziewiczówna zrezygnowała z kwiecistych opisów przyrody, choć widać podział powieści na dwanaście rozdziałów zatytułowanych nazwami miesięcy (od stycznia do grudnia). Autorka generalnie zastosowała dialog do pokazania działań postaci. Gdy u Reymonta powieść wydaje się opisem hermetycznej społeczności, tutaj w tle mamy zarządcę folwarku, który choć w fabule pojawia się sporadycznie, to jednak ma wpływ na życie ludzi. 

Generalnie polecam podróż do literackiej Hrywdy, przede wszystkim ze względu poruszające sceny i niezwykły obraz głównego bohatera. Osobiście jednak nie preferuję mojego wydania, gdyż przypisy do tekstu są zamieszczone w nawiasach, a nie u dołu strony, co może zakłócić rytm czytania. 


Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem:Inna Perspektywa 

wtorek, 25 listopada 2014

Philip Marsden, Dom na Kresach



Niewiele brakowało, a przegapiłabym "Dom na Kresach" Philipa Marsdena. Oczywiście zauważyłam go w księgarni, bo jakże mogłabym nie zauważyć książki o tak nastrojowej okładce, ale uznałam, że to prawdopodobnie jakieś średnie czytadełko. Na szczęście z błędu wyprowadziła mnie Katja, po przeczytaniu jej recenzji książkę kupiłam i przepadłam bez reszty w nieistniejącym już świecie.

"Dom na Kresach" to nostalgiczna, dość smutna książka. Opowiada historię Zofii Ilińskiej, poetki, która zmarła kilka lat temu na emigracji, oraz jej matki, Heleny O'Breifne. Młodość ich obu naznaczyły wojny - Helena miała 17 lat, gdy wybuchła I Wojna Światowa, Zofia tyle samo w momencie wybuchu II Wojny. Obie były ziemiankami, ich majątki leżały na terenie obecnej Białorusi oraz Litwy. Obie kochały swoją ziemię ponad wszystko. "Dom na Kresach" to opowieść o ich dawnym życiu, o rodzinnych tradycjach, o tragediach i radościach, które spotykały ich rodziny, a przede wszystkim opowieść o powrocie do przeszłości. Powrocie, który stał się możliwy dopiero po upadku muru Berlińskiego, gdy Helena już nie żyła, a Zofia była już starszą panią, poetką, mieszkającą na stałe w Kornwalii. Na Białoruś wyrusza w towarzystwie znacznie młodszego przyjaciela, Philipa Marsdena, pisarza i dziennikarza. Jedzie szukać śladów dawnej przeszłości, grobu ojca, domu, który musiała zostawić znienacka, ludzi, którzy być może przeżyli, skarbu, który wraz z matką zakopały pod oznaczonym drzewem.

Świata sprzed wojny jednak już nie ma. Dom nie istnieje, groby zostały zbezczeszczone, drzewa wyglądają inaczej, ludzie są inni. Nieliczni jednak pamiętają, inni pomagają Zofii odbudować grób ojca i kaplicę rodzinną. Przeszłość zostaje zamknięta na tyle, na ile to w ogóle możliwe.

To bardzo dobrze napisana, niezbyt czułostkowa, niesentymentalna książka. Autor nie roztkliwia się, opowiada po prostu historię. Tylko że ta historia to historia tak wielu naszych dziadków, to poniekąd historia mojej rodziny, rodzin moich przyjaciół. Trudno mi więc pozostać wobec niej obojętną i wzruszyłam się jak zwykle. Moi Dziadkowie żyli inaczej, ale też musieli zostawić swoje domy, swoją ziemię – cały swój świat, w pół godziny spakować co się dało i uciec jak najdalej. Nigdy nie wrócili na Kresy, ja też nigdy tam nie byłam, ale ostatnio coraz bardziej kusi mnie, aby pojechać, zobaczyć, opowiedzieć Dziadkom, jak teraz wygląda ich dawny świat. Tylko że strach trochę, strach nie przed podróżą, ale przed tym, czego mogę się tam dowiedzieć przy okazji. Podziwiam Zofię.

Spodziewałam się nostalgicznej, uroczej opowieści o dawnym życiu, dostałam przejmującą opowieść o wygnaniu. Trzeba takie książki czytać, trzeba pamiętać. Zwłaszcza gdy są tak dobrze napisane.




Tekst oryginalny ukazał się na blogu Miasto książek


poniedziałek, 24 listopada 2014

Józef Ignacy Kraszewski, Wspomnienia Wołynia, Polesia i Litwy


Z Józefem Ignacym Kraszewskim odwiedzamy Kresy


 
"Niestety, zawsze szukamy obrazów daleko za sobą, przed sobą, nigdy koło siebie. Jest urok w tej obcej stronie, a swoje tak się osłucha, opatrzy, spospolituje, że wreście stracim dla niego uczucie podziwienia, jakieśmy mu winni, a nawet poznajomić się z nim bliżej zaniedbywamy jedynie dlatego, że machinalnie, materialnie znamy je aż do znużenia. Dlatego też cudzoziemiec nowo przybyły żywiej wszystko uczuje, więcej u nas zobaczy, lepiej opisze. (...) Chciejmy się tylko zastanowić nad swoim krajem, a znajdziemy w nim tysiąc wdzięków, tysiąc pamiątek, tysiąc godnych zastanowienia przedmiotów." - pisał we wstępie do pierwszego wydania.




 
Wspomnienia Wołynia, Polesia i Litwy z 1839 roku należą do dojrzałego okresu twórczości Józefa Ignacego Kraszewskiego. Są pokłosiem paru podróży rozpoczętych w 1834. Były to wyprawy przygotowane pod względem merytorycznym, a w swoich szkicach podróżnych odwołuje się często do swego poprzednika z XVIII wieku na podobnym szlaku, Rzączyńskiego. Wyprawy dostępnymi środkami lokomocji, bez zbędnego pośpiechu przyniosły plon w postaci zapisów podróżnych i rysunków w miejscach postoju poczynionych ołówkiem lub obrazków akwarelowych. Znać w tych pracach talent niemały, ale i duży zmysł obserwacji.

Nawoływanie do poznawania swego kraju, okolic bliskich nie było przejawem jakiejś zaściankowości, megalomanii narodowej, bo pisał to człowiek, który jeszcze nie raz odwiedzi obce kraje, tak popularne w epoce romantyzmu, i napisze o nich. "Podróżopisarstwo romantyczne odróżnia od wcześniejszych przede wszystkim synkretyzm celów. Sama podróż jest tylko pretekstem do zbierania i spisywania różnego typu obserwacji; wszystko, co spotykał podróżnik po drodze, godne było uwagi, zanotowania. Było to podpatrywanie życia w różnych jego przejawach." - podkreśla Stanisław Burkot we wstępie. 

Józef Ignacy Kraszewski przemierza ziemie, których oblicze było kształtowane przez ludzi różnych wyznań, stanów, korzeni narodowościowych. Nie tylko obserwuje miejsca historyczne z ciekawymi obiektami i ruinami, lecz zatrzymuje się w austeriach, zajazdach, widzi mieszkańców miasteczek i wsi na jarmarkach, w ich codziennym trudzie. Jest również gościem możnych obywateli, zwiedzając biblioteki domowe i prywatne zbiory dokumentów, rzeczy mających wartość historyczną. Bywa wnikliwym i krytycznym obserwatorem ziem kresowych, ceniąc to co dobre, pragnąc większego postępu. Nie omieszka wykorzystać swej wiedzy historycznej, gdy obszernie pisze o rodach magnackich, w tym Ostrogskich, Zasławskich, Radziwiłłach, a będąc o Łucku, porusza sprawę stosunków Witolda i Jagiełły. Jesteśmy z nim w Ossowie należącej kiedyś do Felińskiego, bliskiemu mu Horodcu, Pińsku, Sławucie, Dubnie, spotykamy Żydów, chłopów, szlachtę, a nawet cudzoziemców zamieszkujących małe majątki. Przyjmujemy informacje o ciekawym i nudnym krajobrazie. Postój w osadzie Sernicka to niemalże spotkanie z Mickiewiczowskim zaściankiem dobrzynieckim. Dowód to, iż ledwie co wydana epopeja przedstawiała miejsca i ludzi bliskich swoim czytelnikom. "Osada ta licząca do 240 dymów szlachty zatrudniającej się rolnictwem, najmem do robót gospodarskich itd. (...) Wprawdzie siermięgi Sernickich są białe, jak u chłopów, ale mają niby kształt kapot, kołnierze małe innym krojem, pasy nie czerwone, ale czarne, na nogach łapcie takież, jak noszą wieśniacy, lecz przy nich często rzemyki zastępują sznury. Szlachcianki chyba w wielkie święta gorset i trzewiki kładną, i to nie wszystkie, zresztą ich ubiór niczym od chłopianek się nie różni."

Rytm prozy podróżnej godny, niespieszny, wnikliwy, pełen szacunku dla człowieka, mimo sporadycznej irytacji niedogodnościami. Fabuła kształtowana jest tak, by zaciekawić obrazem naocznym, płynącym z serca i zdobytej wiedzy. Składnia niewspółczesna może zatrzymać przy sobie i obecnego czytelnika, który z zaciekawieniem odkryje dawne znaczenia i dzisiaj istniejących wyrazów. Książka jest reportażem i esejem, pokazuje umiejętności warsztatowe Kraszewskiego jako autora literatury faktu.
 

Tekst oryginalny pojawił się na blogu Niecodziennik literacki
 


niedziela, 23 listopada 2014

Stary cmentarz katolicki w Kobryniu / Old catholic cementery in Kobryn

Stary cmentarz katolicki (biał. Могілкі старыя хрысьціянскія) jest najstarszym z zachowanych cmentarzy w Kobryniu. Znajduje się przy ul. Pierszamajskiej obok kościoła rzymskokatolickiego. Jest silnie zdewastowany i zarośnięty.(...) Część cmentarza została przejęta przez cerkiew prawosławną, znajdują się na niej m.in. nagrobek rodziny Mickiewiczów, w którym spoczywają Aleksander Mickiewicz z żoną Teresą Terajewicz i synem Franciszkiem. [więcej / more]

Dzisiaj na stronie Moje Miasto Lublin znalazłam artykuł pt. "Jeden z tysięcy zapomnianych polskich cmentarzy" pana Leszka Mikruta. Czytamy tam m.in. "Fragment nekropolii przejęty został przez cerkiew prawosławną i właśnie w tej części usytuowany jest obecnie nagrobek rodziny Mickiewiczów. Spoczywa tu młodszy brat polskiego narodowego wieszcza Adama Mickiewicza – Aleksander Mickiewicz, wykładowca i aktywny członek Towarzystwa Filaretów. Pochowany tu został on wraz z żoną Teresą z Terajewiczów oraz z synem Franciszkiem. Z okazji 200. rocznicy urodzin twórcy „Pana Tadeusza”, w lipcu 1998 roku, konserwatorzy z warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych poddali renowacji nagrobną rzeźbę znajdującą się na grobie Mickiewiczów" Po więcej serdecznie zapraszam na stronę MM Lublin







W poście prezentuję własne zdjęcia, które zrobiłam latem 2010 roku. Przedstawiają nagrobek rodziny Mickiewiczów. 











A oto cerkiew, na terenie której znajduje się nagrobek rodziny Mickiewiczów.

 
Czyszczenie świeczników
 





Z sentymentem wspominamy studnię i zaczerpniętą z niej czystą, zimną wodę, która cudownie ochłodziła nas podczas lipcowego upału.



Autorem pozostałych fotografii jest Kamil Basiński.













Polecam stronę Zabytki i atrakcje Białorusi, Litwy i Podlasia.

Stary katolicki cmentarz na mapie.



Tekst oryginalny ukazał się na blogu Zadarnowo i okolice

sobota, 22 listopada 2014

Jeno Szentivanyi, Orlęta Lwowskie





JENŐ SZENTIVÁNYI żył w latach 1909 – 1986. Był węgierski prozaikiem, autorem powieści młodzieżowych. Po ukończeniu trzynastego roku życia towarzyszył swemu ojcu, kapitanowi marynarki handlowej, w rejsach do najdalszych zakątków świata. Debiutował w wieku siedemnastu lat, zainspirowany doświadczeniami zdobytymi podczas swych egzotycznych podróży. Książka “Polskie Orlęta” powstała tuż przed drugą wojną światową i doczekała się jednego zaledwie wydania w 1939 r., od tej pory nie została nigdy na Węgrzech wznowiona. 

"Orlęta lwowskie" to powieść historyczna, która moim zdaniem powinna być obowiązkową lekturą w szkole, aby każdy młody Polak mógł ją przeczytać. To powieść opisująca dążenia Polaków do wolności i niepodległości.
 
Głównymi bohaterami, są dzieci i młodzież walcząca o niepodległość Lwowa. W polskiej rodzinie Potockich wszyscy jej członkowie zaangażowani są w walkę z ukraińskim wrogiem. Bliźnięta, Staś i Maria, najmłodsi z rodziny, gimnazjaliści, zaangażowani są w obronę miasta tak samo jak ich starszy brat, a także mama z zawodu nauczycielka, oraz ojciec – podpułkownik walczący w szeregach wojsk powołanych przez Józefa Piłsudskiego. Przełom roku 1918 – 1919 w miesiącach od listopada do kwietnia, dla tych, oraz innych polskich dzieci mieszkających w Lwowie, to czas, który zamiast dominować zabawą i nauką jest czasem niszczycielskiej wojny, bolesnych sytuacji i nierzadko rozpaczliwych strat. Dzieci te jednak nie narzekały, same zgłaszały się na ochotników, do walki z wrogiem, i walczyły często na równi z zawodowymi żołnierzami. Pluton Stanisława składał się z chłopców-ochotników, którzy powinni byli w tym czasie skupić się na szkolnej nauce, niestety okoliczności ich tego pozbawiły. Półroczne oblężenie Lwowa skrajnie wyczerpało zarówno cywilów, jak i walczących w obronie miasta żołnierzy, wśród których sporą część stanowiły właśnie dzieci. Młodzi ochotnicy, odważnie i często bez realnej świadomości zagrożenia wykonywali zadania, jakich nie powstydziłby się najlepszy żołnierz. Niestety często boleśnie doświadczając na sobie skutki wojennej zawieruchy. Te dzieci musiały dorosnąć szybciej niż by chcieli tego ich rodzice, ale dzięki temu udowodniły, że Polacy bez względu na wiek, mogą być dumni ze swego narodu.

Książka jest tak wzruszająca, że najtwardszemu czytelnikowi, zapewne niejedna łezka wzruszenia zalśni w oku. Opisane w interesujący sposób, realia historii, oraz losy bohaterskich dzieci walczących na równi z dorosłymi, nie pozwalają na potraktowanie tej lektury jak coś lekkiego jednocześnie przyciągają do tego stopnia, że trudne jest oderwanie się od stron tej lektury. Mnie, książka pochłonęła bez reszty, o czym świadczy fakt, że przeczytałam ją w wyjątkowo krótkim czasie. Napisana pięknym, staropolskim językiem, wciąga bezgranicznie.

Nie wiem, czy autor napisał tę książkę z myślą o młodzieży, ale z pewnością ta grupa czytelników, nie jest jedyną, która ją przeczytała. Ciekawie ujęte wątki, oraz prostota opisów, zarówno miejsc jak i wydarzeń dodają autentyczności fabule, która jest przecież faktem historycznym.

Kiedy po raz pierwszy spojrzałam na okładkę, to w tym samym momencie poczułam przebiegający po moim ciele dreszcz, domyśliłam się, o czym jest ta książka. Widok dzieci z karabinami w dłoniach może wzruszyć chyba każdego.

Polecam książkę, nie tylko młodzieży, chociaż uważam, że właśnie młodzi ludzie - uczniowie, powinni ją przeczytać, polecam ją każdemu, kto chociaż trochę interesuje się historią Polski, i komu nie jest obojętny los ludzi, dla których słowa: „Słodko i chwalebnie jest umrzeć za ojczyznę” były myślą przewodnią życia, chociażby opuścił tę ojczyznę i wyemigrował w poszukiwaniu pracy i lepszego życia poza jej granice. Dla mnie ta książka, jest jedną z tych, które na zawsze pozostaną w mojej biblioteczce.

Książka została zekranizowana, a motyw walki Lwowskich Orląt został uwieńczony nawet w malarstwie, którego dowodem jest obraz Wojciecha Kossaka "Orlęta".
 


To krótkie nagranie i ta piękna piosenka całkowicie odzwierciedlają treść książki, którą polecam.
 

 Tekst oryginalny ukazał się na blogu Książki Idy

piątek, 21 listopada 2014

Józef Ignacy Kraszewski i jego Kresy



Obraz Kresów w twórczości Józefa Kraszewskiego to zagadnienie niezwykle rozległe. Poznawczy punkt wyjścia Pisarza wydaje się być znamienny dla ogółu literatury kresowej, która odznacza się niespotykaną topicznością. Staje się nim przestrzeń, która pojmowana jest in concreto, szczególnie w praktyce życia codziennego. Przestrzeń ta nieciągle zamienia się w szereg miejsc, które w owej przestrzeni niczym na mapie można zagęszczać i rozrzedzać w dowolny sposób. Poznać jakąś przestrzeń to przede wszystkim wyszukać w niej właściwe punkty, odpowiednio je rozpoznać, jednocześnie rozwijając ich sens. Do wykonania tego zadania znakomicie nadaje się podróż, o ile spełnia określone warunki. W ujęciu Kraszewskiego owa podróż po Kresach znacznie różni się od jego późniejszych podróży po Europie, o czym czytelnik może przeczytać w jego dwutomowym dziele pod tytułem Kartki z podróży 1858-1864.


Wszystkie znane mi gruzy zamków litewskich w Nowogródku, w Trokach na jeziorze, w Lidzie aleksandrowski zachowały ledwie szczęty murów, ledwie ślady dawnej swojej postaci. W Lidzie nic prócz okolonego muru, jednego bastionu i rysów zatartych dawnych ozdób na gzymsach. W Trokach zastanawiają tylko wypłowiałe resztki malowideł […]. Wołyńskie zameczki są dotąd najcalsze, bo najdłużej były potrzebne. Ostrogski, Dubiński, Czartoryski, łucki, ołycki, w Koniuchach itd. Świadczą i liczbą swoją, i zachowaniem, jak ten kraj długo opierał się najazdom, i wojny długie przecierpiał […].

Dzisiejszy Łuck ledwie jest resztką i pamiątką dawnego – życie go opuściło. Tyle wojen, oblężeń, najazdów, tylu sławnych ludzi przeszło tędy, a oprócz zamku nic już o tym nie świadczy. Mieszkańcy jego żyją jak owi Grecy, którzy w ruinach świątyń pobudowali sobie budy i szałasze, nie wiedząc nic o popiołach, na których usiedli.*




Pomijając opisy zabytków i świątyń, Kraszewski interesuje się również wersjami rękopisów, o czym można przeczytać we Wspomnieniach Odessy, Jedysanu i Budżaku. W dziele tym informuje o zbiorach odeskiego Towarzystwa Miłośników Historii i Starożytności oraz cytuje rzadkie wydania, niezwykle istotne, lecz w Polsce nieznane dokumenty, czy też opowiadania ustne odnoszące się do historii Zaporoża, dziejów okolic Odessy czy Krymu.

W przypisach autorskich do Wspomnień Wołynia, Polesia i Litwy przeważają łacińskie inskrypcje nagrobne, tworząc w ten sposób pokaźną i piękną antologię. Z kolei Dodatek zawiera napisy w kościele katedralnym łuckim, u Bazylianów oraz napis grobowy w Ostrogu poświęcony słynnemu Janowi Karolowi Chodkiewiczowi, jednemu z najwybitniejszych bohaterów kresowych. Niemniej, wśród tych ostatnich na pierwsze miejsce wysuwa się sam książę Witold, stając się w trylogii Kraszewskiego arcytypem człowieka kresowego wraz ze wszystkimi sprzecznościami swojego charakteru oraz niespokojnymi i pełnymi dramatyzmu meandrami losu.



Tak więc Kresy jawią się Kraszewskiemu jako ogromna, szeroko rozrzucona w przestrzeni „architektura pamięci”. Lecz jest to architektura w ruinie, która w znacznym stopniu utraciła sprawność i właściwe sobie funkcje użytkowe. Trylogia Kraszewskiego próbuje naprawić ten niezwykły „teatr pamięci” i go restytuować. Niech zatem każde miejsce odzyska swoją lokalną pamięć i zacznie funkcjonować w ramach całości. Niech Kresy zaczną nareszcie mówić głosem historii, która rozłożyła się swego czasu warownym obozem, aby czasami przypomnieć dzieje Witolda i wyruszyć z tego miejsca w podróż do odległych krajów. Kraszewskiemu wydaje się naturalne, że nie będzie to jedna historia, lecz wiele różnych historii, czego przykładem są opowiadania Nikity Korża o Zaporożu, które posiadają te same prawa, jak dzieje polskich rodów. Każda historia powinna przemawiać własnym językiem. Ta wielojęzyczność Kresów stawała się faktem empirycznie sprawdzalnym i oczywistym, szczególnie dla osoby podróżującej.
 

Tekst napisany na podstawie:
E. Czaplejewicz, Kresy Kraszewskiego. Teoria [w:] Kraszewski – pisarz współczesny, E. Ihnatowicz (red.), Wyd. Dom Wydawniczy ELIPSA, Warszawa 1996.

__________________________________

*J. I. Kraszewski, Wspomnienia Wołynia, Polesia i Litwy, Wyd. LSW, Warszawa 1985, s. 179.


 
Tekst oryginalny ukazał się na blogu W krainie czytania i historii
Tekst jest ostatnią częścią cyklu "Czwartki z Kraszewskim" powstałego w ramach uczczenia roku 2012 jako Roku Ignacego Kraszewskiego 
 

czwartek, 20 listopada 2014

Tadeusz Konwicki, Bohiń






Ostatnio ciągnie mnie jakoś do XIX wieku. Zarówno do klasyki, utworów wówczas powstających, jak i do książek o tym okresie opowiadających. To główny powód, dla którego sięgnęłam po "Bohiń".

Czymże jest Bohiń (mnie przed przeczytaniem nazwa wydawała się nieco tajemnicza)? To rodzinna posiadłość Konwickich na Wileńszczyźnie, gdzie rozgrywa się akcja powieści. Główną bohaterką jest Helena Konwicka - babka autora. Tadeusz Konwicki swojej babki nigdy nie poznał, ale wydaje się, że tworząc jej postać nadał jej sporo własnych cech. I tak oto Helena jawi się czytelnikom jako kobieta dość wrażliwa, skłonna do głębokiej autorefleksji, która nie przyjmuje rzeczywistości bezkrytycznie, lecz stara się wszystko dokładnie przeanalizować i zrozumieć. Poznajemy ją gdy kończy 30 lat. Helena wie, że to najwyższy czas na podjęcie decyzji o zamążpójściu (według ówczesnych standardów uchodzi już w sumie za starą pannę), ale robi wiele, żeby ją jeszcze nieco odsunąć w czasie. Jej konkurent, hrabia, stara się wywrzeć na niej presję, jako że sam aby nie stracić majątku musi się ożenić przed ukończeniem 40. roku życia (według plotek zapisu takiego w testamencie dokonał jego ojciec, w obawie że skłonność hrabiego do mężczyzn zaważy negatywnie na jego decyzjach życiowych). Kiedy Helena z bólem serca wreszcie godzi się na małżeństwo z hrabia, poznaje Eliasza - Żyda, który zaczyna u niej pobierać lekcje pisania i czytania. Jego analfabetyzm okazuje się jedynie wymówką do tego, żeby zbliżyć się do Heleny, w której od wielu lat jest zakochany. Romans, który się między nimi nawiązuje nie jest typową historyjką z happy endem, ale jak się kończy to już nie zdradzam :-)

Czy "Bohiń" jest romansem? Nie. Jest opowieścią o świecie, którego już nie ma. Wileńszczyzna w latach 70-tych XIX wieku to ciekawe miejsce, w którym spotyka się z jednej strony zubożała szlachta polska (której odebrano i rozparcelowano majątki), która pielęgnuje w sobie ducha patriotycznego i romantyczną tradycję popowstańczą a z drugiej strony ci, którzy z rosyjską władzą dogadują się dobrze i którzy dążą do utrzymania status quo - tropią każdy ślad myślenia czy zachowania "wywrotowego". Do tego dochodzi jeszcze społeczność żydowska, nieco odizolowana od Polaków ale jednocześnie odgrywająca istotną rolę, szczególnie w zakresie gospodarczym. Wzajemne relacje tych grup - sympatie i animozje - są głównym tematem książki.

Klimat powieści jest senny, spokojny i cichy. I dlatego choć jest to książka dość cienka, to myślę, że dla wielu osób, które liczą na szybkie zwroty akcji, jej lektura może okazać się zbyt nużąca. Mnie momentami nieco męczyła, nie do końca mogłam zatopić się w niektóre opisy przyrody, chciałam, żeby "coś się działo". Pewnie to też jest w dużym stopniu pochodną aktualnego stanu ducha. Ale w ostatecznym rozrachunku książkę oceniam wysoko :-)

 
Tekst oryginalny ukazał się na blogu Książki z mojej półki

środa, 19 listopada 2014

Stanisław Sławomir Nicieja, Kresowa Atlantyda. Historia i mitologia miast kresowych, tom II





Nicieja o Atlantydzie

Opowiadano mi kiedyś anegdotę o człowieku, który nie zdążył na ostatni transport z ekspatriantami, kierujący się ku nowej Polsce. Rodzina – żona i dzieci – pojechali. On został i nigdy już nie opuścił Lwowa… Nie mógł? Nie chciał! Podobnie jak prof. Gębarowicz, czy prof. Nikoforowicz. Trwali często wśród szykan, niedostatku, ale we Lwowie. Nie potrafili, a może tak im się tylko wydawało, żyć bez Lwowa.

Kresowa Atlantyda, w zamierzeniu wielotomowa opowieść, pisana jest przez prof. Stanisława S. Nicieję dla nas – zaczadzonych bakcylem kresowym, ale i dla tych wątpiących w istnienie Atlantydy… Dotychczas ukazały się dwa tomy. Pierwszy poświęcony kilku ważnym/najważniejszym (niech czytelnik we własnym sumieniu niepotrzebne słowo skreśli) miastom: Lwowowi (bo jakże by inaczej!), Stanisławowowi, Tarnopolowi, Brzeżanom i Borysławowi. Miasta piękne, ale jakże różne w substancji architektonicznej i intelektualnej. Książki napisane są pięknym i barwnym językiem, jaki coraz częściej gości tylko na kartach książek tak znamienitych pisarzy jak Stanisław Nicieja, Barbara Wachowicz, Aleksandra Ziółkowska-Boehm czy Teresa Siedlar-Kołyszko. Autor postarał się o bogatą szatę ilustracyjną, co znacznie uatrakcyjnia czytanie jego książek. Dzieło zaopatrzył w bogatą bibliografię i – co bardzo ważne – w indeks nazwisk.

Nie będę ukrywał, że zauroczył mnie tom drugi „Kresowej Atlantydy” poświęcony uzdrowiskom. Zapewne dlatego, że większość z nich położona jest w górach! A góry zawsze mnie pociągały swą tajemniczością, dzikością i pięknem. Uzdrowiska, o których opowiada prof. Nicieja, to Truskawiec, Morszyn, Skole, Jaremcze i Worochta. A poza tym lektura książki przypadła na przedwakacyjny czas, kiedy to wykonując codzienne obowiązki, myślimy już, jak to pięknie będzie w czasie wakacyjnej wędrówki… Dlaczego więc nie wybrać Atlantydy Kresowej? Jest nam – Polakom – bliska pod każdym względem. Może i zatopiona, ale wciąż jej ślady są dostępne.

Atlantyda kojarzy się nam z zaginioną mityczną wyspą, krainą zamieszkałą przez nieznaną cywilizację, której poszukiwania od lat trwają. Cywilizacją pochłoniętą przez odmęty morskie, opis której jako pierwszy pozostawił starożytny pisarz i filozof Platon. Co wspólnego z Atlantydą mają opisywane przez prof. Stanisława S. Nicieję kresowe miasta i miasteczka dawnej Rzeczypospolitej? Dla pokoleń wychowanych w czasach PRL-u, kiedy wszystko co miało związek z polskością Kresów było zakazane, prof. Nicieja może być synonimem Platona. Odkrywa bowiem w swych książkach często nieistniejące już miejsca i związane z nimi historie. A jeśli nawet istnieją, to nie mają wiele wspólnego z tymi zatopionymi pożogą i traktatami podpisywanymi ponad głowami Polaków, przez decydentów obwołujących się sojusznikami Polski, zarówno w trakcie jak i po II wojnie światowej.

Zatem udajmy się w romantyczną wędrówkę po kresowych uzdrowiskach Truskawca, Jaremcza i Worochty, Skolego i Morszczyna, na którą zabiera nas w tomie drugim prof. Nicieja. Pełnią one nadal swe lecznicze funkcje, a nawet przeżywają w ostatnim czasie kolejny swój renesans. Ale co tu dużo gadać, kudy im do tamtych zdrojów okraszonych prawie nieistniejącą już architekturą typową ówczesnym europejskim zdrojom czy to Szwajcarii czy Niemiec! Budowane z zamysłem architektonicznym i urbanistycznym założenia parkowo architektoniczne zostały zdewastowane w chwili wkroczenia tam władzy radzieckiej. Właściciele domów wczasowych i sanatoryjnych w jednej chwili stracili dorobek całego życia, ciesząc się najwyżej tym, że uszli cało osiadając w nowej Polsce, często w podobnych uzdrowiskowych miejscach na Ziemiach Zachodnich, starając się realizować swą dotychczasową pracę w nowych warunkach. Wielu jednak trafiło na Syberię, gdzie umierali w nieludzkich warunkach.

Perłą polskich kresowych uzdrowisk był Truskawiec, nazywany też „galicyjską złotodajną Kolchidą” czy „Perłą Karpat”. Kuracjusze tłumnie tam wędrowali w poszukiwaniu zdrowia, jak mitologiczni Argonauci za złotem Kolchidy. Z leczniczych wód i niepowtarzalnego klimatu Truskawca korzystał m.in. Józef Piłsudski, który porzucił to miejsce dla swych ukochanych Druskiennik, jak tylko znalazły się w granicach niepodległej Polski po 1918 r.

Gdy książkę Niciei będzie czytał czytelnik nie znający choćby pobieżnie historii Kresów, będzie co krok przeżywał traumę rozczarowania, ponieważ opisywany przez Nicieję świat żyje tylko – lub prawie – na kartach wspomnień, widokówkach, fotografiach jakże często rozproszonych po różnych kolekcjach!

Normalnemu czytelnikowi w głowie się nie mieści, że można było zrujnować perełkę architektoniczną jaką było uzdrowisko Truskawiec, stawiając w jego miejsce koszmar architektury komunizmu sowieckiego. Zresztą było to dość powszechne w dawnym ZSRR. I okazuje się pozostało w krajach postsowieckich, wszak jeśli znajdziemy się we Lwowie, w tle pomnika Adama Mickiewicza zauważymy modernistyczne wytwory współczesnej architektury ukraińskiej. Pamiętam jeszcze ze swych pierwszych pobytów we Lwowie, okazałe, aczkolwiek mocno już zniszczone (co na Ukrainie nie jest zniszczone?!) kamienice. Przecież po ich odnowieniu i zaadaptowaniu nawet dla potrzeb instytucji mieszczących się w tych nowych gmachach, Lwów w tym miejscu promowałby się znacznie lepiej. Szkoda, że nie mają tak konserwatywnych konserwatorów zabytków, jak na przykład w Krakowie! Pozwoliłem sobie na tę przydługawą refleksję, którą należy zwieńczyć wnioskiem, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Wróćmy jednak do Truskawca, którego nikt z przedwojennych kuracjuszy nie poznałby. Wszyscy jechali tam po zdrowie, ale przy okazji załatwiali różne sprawy. Jedni interesy, inni szukali wytchnienia od politycznych batalii. A niektórzy liczyli na miłosne przygody. Znani artyści natomiast odbywali tam także liczne koncerty. Kogóż na stronach swej książki nie wynotował prof. Nicieja! Chyba tylko rzeczywiście dyskretnych, skrytych, rzeczywiście szukających ukojenia od świata, którym udało się ujść przed bystrym okiem dziennikarzy szukających w Truskawcu sensacji. Bruno Schulz, mieszkający w pobliskim Drohobyczu, odwiedzał z bukietami kwiatów Zofię Nałkowską, a Hanka Ordonówna bawiła tam w towarzystwie Igo Syma. W Truskawcu wypoczywali też państwo Zarembowie w towarzystwie bony ich dzieci Rity Gorgonowej. Tej samej, o domniemanej zbrodni której czytała w latach trzydziestych XX w. cała Polska, a stała się główną oskarżoną w poszlakowym procesie o zamordowanie córki swego kochanka. „Sprawa Gorgonowej” do dziś rozpala emocje prawników i badaczy nierozwiązanych zagadek. W Truskawcu, w pensjonacie prowadzonym przez ukraińskie siostry zakonne, w sierpniu 1931 r. spędził ostatnie chwile życia senator RP Tadeusz Hołówko, zwolennik porozumienia z Ukraińcami. Został zastrzelony przez dwóch Ukraińców Dmytro Danyłyszyna i Wasyla Biłasa związanych z OUN, których przypadkowo zidentyfikowano rok później podczas rozboju w Gródku Jagiellońskim. Mord na Hołówce był zbrodnią polityczną, która głośnym echem odbiła się w całej Europie, doprowadzając do zaognienia stosunków z mniejszością ukraińską w Polsce. W tamtych czasach nie wypadało nie bywać w Truskawcu!

Zupełnie inny charakter miały uzdrowiska kolejne „perły Karpat” – Jaremcze i Worochta. To miejscowości, które stały się sławne w czasie, kiedy góry zaczęto nie tylko podziwiać, ale także wędrować szlakami górskimi i zdobywać ich szczyty. Kto z miłośników gór, jeśli sam nie stanął nogą w Gorganach, Czarnohorze czy Bieszczadach, nie zna przynajmniej opowieści o nich? Tak pięknie pisał o górach prof. Władysław Stefan Lenkiewicz – syn wspominanego przez prof. Nicieję popularnego przed wojną fotografika Adama Ambrożego Lenkiewicza, który pozostawił niezapomniane widoki tych gór o różnych porach roku. Trzeba też pamiętać, że pierwsze lata XX w., to początek mody na narty! Ale i pierwsze górskie tragedie związane z narciarskimi wędrówkami po górach. W lawinach zginęli wówczas m.in. na zboczu Wielkiego Werchu w Sławsku student i zawodnik wyczynowy klubu „Czarni Lwów”, Ludwik Ralski, w Czrnohorze zginął Henryk Garapich – zawodnik wyczynowy „Pogoni Lwów”, w kotle Breskula pod Howerlą zginęli Lesław Chlipalski i Andrzej w Steusing. Prof. Niecieja, wśród wielu zasłużonych dla rozwoju górskiej turystyki, na poczytnym miejscu wymienia Stanisława Rawicz Kosińskiego (1847-1923), budowniczego górskiej trasy kolejowej wiodącej ze Stanisławowa przez Delatyn, Woronienkę do Sygietu Marmaroskiego na Węgrzech, z najpiękniejszym w owym czasie w Europie słynnym mostem kolejowym na Prucie niedaleko Jaremcza, o największej w ówczesnej Europie rozpiętości łuku (65 m). Most został zniszczony w czasie I wojny światowej i nigdy nie odbudowany. Pozostał tylko na fotografiach. O pamięć i sławę tego wybitnego na skalę światową inżyniera nikt nie zabiegał. Taka u nas zresztą maniera, że zabytki techniki i architektury zazwyczaj bywają dla niewtajemniczonych anonimowe. Innym wyznacznikiem pięknych i wciąż tajemniczych gór są – oczywiście nieistniejące już – schroniska górskie. Choćby to, które oglądamy na załączonej w książce ilustracji, piękne schronisko na Zaroślaku im. Emila Henryka Hofbauera pod Howerlą oddane do użytku w 1927 r. Inne powstały na Chukulu, Gadżynie, Maryszewskiej, Kostrzycy czy „Dworek Czarnohorski” pod Worochtą. W tym rozdziale nie mogła zabraknąć opowieści o „Białym Słoniu” na szczycie Popa Iwana, czyli o słynnym polskim Obserwatorium Meteorologicznym i Astronomicznym im. Marszałka Józefa Piłsudskiego, oddanym do użytku w 1938 r. W czasie wojny zostało opuszczone i zdewastowane. W takim stanie trwają do dzisiaj. Ostatnio pojawiła się nadzieja, że budynek zostanie odnowiony, a znajdować się tam będzie Polsko-Ukraińskie Centrum Spotkań Młodzieży Akademickiej.

Kolejnym miejscem, do którego wiedzie nas prof. Nicieja – wczasowiskiem czy letniskiem – jest Skole. W tamtych czasach było to miejsce o szczególnym charakterze. Położone w bieszczadzkich lasach na rzeką Opór, było mekką myśliwych ściągających w porach polowań z całej Europy. Pokolenie wychowane na podręcznikach historii z czasów PRL kojarzy tylko Białowieżę, jako miejsce spotkań polowań polityków, choćby niemieckiego marszałka Hermana Göringa i – jak konstatuje prof. Nicieja – „kilku innych szaleńców politycznych, którzy zgotowali Europie i światu okropny los.” Tymczasem o prawdziwej – europejskiej – stolicy myśliwych w czasach PRL nie wolno było pisać, mówić, chciano też, aby o tym wszystkim zapomniano. Szczęśliwie się to nie udało… Tak naprawdę arystokratyczny świat myśliwych spotykał się właśnie w Skolem. „Przyjeżdżał tu książę Alfons de Bourbon – pisze Nicieja – oraz niezliczona ilość niemieckich, austriackich włoskich, angielskich, polskich i holenderskich arystokratów – książąt, baronów, hrabiów – oraz polityków i wojskowych. Wywozili oni z organizowanych tam polowań trofea myśliwskie, głównie poroża jeleni, które były chlubą ich kolekcji i święciły triumfy na europejskich wystawach.” A wszystko to stało się za sprawą żydowskiej rodziny Groedlów pochodzącej z Niemiec, którzy stworzyli w tamtym rejonie, w oparciu o rozbudowany przemysł drzewny, swoiste państwo, bo na teren należących do nich lasów można było wejść na podstawie wykupionej przepustki, emitowali też własną monetę, a urzędnicy przez nich zatrudniani bywali bezwzględni. Groedlowie przyczynili się też do rozwoju nowoczesnej, mobilnej turystyki, udostępniając wąskotorowe kolejki pociągom obwożącym po okolicy turystów.

Skole i okolice to nie tylko świat myśliwych. Tam swe letnie domy wznosili też artyści lwowscy. Słynna willa „Storożka” należąca do Karola i Wandy – z domu Monné – Młodnickich. Spotykał się tam latem artystyczny świat Lwowa. Wychowywała się w „Storożce” chorowita w dzieciństwie legendarna Maryla Wolska, która w Skolem urodziła równie sławną córkę – Beatę Obertyńską, znaną poetkę. „Storożka”, to obok imperium Groedlów drugie miejsce, jakie w Skolem obrosło legendą…

I w końcu słynny Morszyn, w którym prof. Nicieja kończy swą wędrówkę po kresowych uzdrowiskach. Położone było przy trasie kolejowej Lwów-Stryj-Stanisławów. Było to najnowocześniejsze polskie uzdrowisko określane mianem „kurortu art deco”. Nazywano też Morszyn „polskim Karlsbadem”. Bogaty w źródła mineralne – najsłynniejsze to „Bartłomiej” i „Matki Boskiej”. W ówczesnej Polsce popularna była też woda stołowa „Morszanka”. W Morszynie wznoszono modernistyczne wille i pensjonaty. Uzdrowisko słynęło także z wytwórni Naturalnej Morszyńskiej Soli Gorzkiej Krystalicznej i Naturalnej Morszyńskiej Wody Gorzkiej. Posiadał też Morszyn bogate pokłady cennej borowiny leczniczej. Morszyn słynął z Pałacu Marmurowego wzniesionego w latach 1935-1938 wg projektu znanego architekta Mariana Nikodemowicza. Kuracjuszom obiekt ten został udostępniony przy okazji obchodów 400-lecia Morszyna. Uzdrowisko gościło wielu znanych ludzi sztuki i kultury, bywała tam aktorka Mieczysława Ćwiklińska czy Aleksander Zelwerowicz. Największą jednak dumą Morszyna był Roman Aftanazy, który napisał i opublikował monumentalne dzieło w 11. tomach „Dzieje rezydencji na dawnych kresach Rzeczypospolitej”.

Zamykając książkę z niedowierzaniem stawia się retoryczne pytanie: Jakże to możliwe, że tego świata już nie ma?! I tylko przyroda z beznamiętnym spokojem przyjmuje zmiany, tryskając wciąż „naftusią” i „Morszanką”, nadal zapraszając turystów, już nie na tak egzotyczne, choć nadal tajemnicze, szlaki.

Na ostatnich stronach moją uwagę przykuwa fotografia. To zdjęcie prof. Hugo Steinhausa, słynnego matematyka, współtwórcy lwowskiej szkoły matematycznej, który dożył we Wrocławiu 90. lat. Wcześniej dbał o zdrowie w Morszynie! Pewnego dnia, już we Wrocławiu, otrzymał polecenie powitania na dworcu kolejowym partyjnej delegacji naukowców z ówczesnego ZSRR. Odmówił tłumacząc, że wprawdzie jest zdrowy na umyśle, ale już słaby na ciele. Dodał też, że gdyby było odwrotnie, zapewne niezwłocznie udałby się na dworzec powitać tą delegację… Warto dodać, że w tamtych czasach na takie stwierdzenie mógł sobie pozwolić ktoś o takiej pozycji i wieku, w jakim był prof. Steinhaus.

Pocieszająca jest nadzieja na tom trzeci i następne zapowiadane przez autora, które powiodą czytelnika po zakamarkach naszej Kresowej Atlantydy…





Tekst oryginalny ukazał się na stronie Kraków Rozwadów



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...