wtorek, 30 czerwca 2015

Wyniki konkursu!




Kochani!

Nasz ostatni konkurs był formą podziękowania za Waszą obecność na blogu, a zwłaszcza na stronie kresowej na Facebooku,  gdzie lubi nas już ponad 1000 osób!

Nadszedł czas na przekazanie informacji o tym, kto znalazł się w gronie laureatów. :)

Pierwsze pytanie konkursowe brzmiało następująco:

Kraina spowita mroczną aurą lasów, milczących moczarów i mokradeł… kraina, gdzie „woda zawładnęła uliczkami wsi i miasteczek”, jak pisał Antoni Ferdynand Ossendowski.

Wymień pięciu znanych i zasłużonych Polaków, którzy wywodzili się z ziemi poleskiej lub związali z nią swoje losy.

W konkursie wzięło udział sześć osób:

Barbara C.,

Hanna P.,
Aleksandra U.,
Kamilla M.,
Ewa P.
Aleksandra Sz.

Wszystkie Panie nadesłały prawidłowe odpowiedzi. Gratulujemy! Zwłaszcza że pytanie nie było łatwe i wymagało wiedzy lub poszperania w różnych źródłach. Oto ich zbiorcze odpowiedzi wraz z uzasadnieniami:

Paweł Prokopieni − pochodzący z Brześcia śpiewak (właściwie Paweł Prokopiuk); jeden z pierwszych wykonawców „Czerwonych maków” w Armii gen. Andersa;

Krystyna Krahelska − poetka i pieśniarka, która pozowała później wybitnej rzeźbiarce Ludwice Kraskowskiej-Nitschowej do rzeźby warszawskiej Syrenki nad Wisłą, harcerka, etnograf, żołnierz Armii Krajowej, uczestniczka Powstania Warszawskiego, autorka jednej z najpopularniejszych piosenek Polski Walczącej „Hej chłopcy, bagnet na broń!”;
Maria Rodziewiczówna − pisarka (autorka powieści i noweli głównie z życia poleskiego ziemiaństwa);

Franciszek Lachocki − poeta (urodził się w 1899 r. w Prużanie; napisał wiele wierszy poświęconych porzuconemu Polesiu; z jego tomikami można się zapoznać na stronie Echa Polesia: http://polesie.org/1353/poezje-franciszka-lachockiego );
Jan Bułhak − mistrz fotografii, który utrwalił poleską rzeczywistość – cywilizacyjne i gospodarcze zacofanie Polesia w latach 20. i 30., powszechny analfabetyzm (w 1921 roku 71% mieszkańców województwa poleskiego stanowili analfabeci), bezrobocie i dotkliwą biedę;

Romuald Traugutt − ostatni dyktator Powstania Styczniowego; urodził się w 1826 r. w Szostakowie (dworek spłonął w czasie drugiej wojny światowej, dziś to miejsce upamiętnia kamień z wmurowaną tablicą w 2003 r.);

Franciszek Ksawery Drucki-Lubecki − książę, polityk ur. w 1779 w Pohoście k. Pińska; członek Rządu Tymczasowego Królestwa Polskiego, jako minister skarbu zlikwidował deficyt budżetowy, rozwinął przemysł i handel (warto dodać, że był przeciwnikiem Powstania Listopadowego);

Ryszard Kapuściński − reportażysta, korespondent wojenny i pisarz, urodził się w Pińsku, którego nie zdążył opisać;

Tadeusz Kościuszko − urodził się w Mereczowszczyźnie k. Kossowa; wódz powstania narodowego w 1794 r.; generał w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych (1776–1783);

Św. Andrzej Bobola − jezuita, męczennik, kaznodzieja, misjonarz ludowy, duszpasterz na ziemiach wschodniej Rzeczypospolitej;

Napoleon Orda − muzyk i rysownik; żarliwy patriota (był uczestnikiem Powstania Listopadowego, a po jego upadku znanym emigracyjnym działaczem w Paryżu);

Franciszek Wysłouch − pułkownik, legionista, pisarz i malarz, autor wspomnień „Echa Polesia”;

Helena Skirmunt − uczestniczka Powstania Styczniowego (pomagała Romualdowi Trauguttowi), malarka;

Eliza Orzeszkowa − pisarka, mieszkała w powiecie Drohiczyńskim, w majątku Ludwinowo;

Nina Andrycz − aktorka, urodziła się w Brześciu Litewskim (obecnie w Brześciu);

Jan Ursyn Niemcewicz − polski właściciel ziemski i działacz społeczny na Polesiu, pierwszy w II Rzeczypospolitej prezydent Brześcia Litewskiego;

Marek Edelman − urodził się prawdopodobnie 1.01.1919 roku w Homlu, z którego wywodzili się jego rodzice (niektóre opracowania jako miejsce urodzenia podają nie Homel, lecz Warszawę. Sam Edelman podkreślał, że to nie ma żadnego znaczenia: ”Ale ja chyba nie powinienem się do tego Homla przyznawać, bo w 1945 roku skłamałem, podając do metryki jako miejsce urodzenia Warszawę. Żeby mnie nie repatriowali tam z powrotem...” );

Józef Ignacy Kraszewski − z pobliskiej Białej Podlaskiej wybrał się na Polesie „czuhlajką” i dotarł do Pińska; napisał rodzaj reportażu „Podróż na Polesie”, która trwała około dwóch tygodni;

Andrzej Bieńkowski − malarz, etnograf i pisarz, profesor Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie (badacz kultury poleskiej, autor płyty "Śpiewy Polesia. Ukraina");

Adam Mickiewicz − zachwycał się folklorem Polesia, wyrósł z kultury poleskiej; jego niania była Poleszuczką, prostą kobietą wiejską, która karmiła przyszłego wieszcza narodu poleskimi bajkami, legendami, wierzeniami i strachami. Dzięki niej w dużym stopniu powstała III część „Dziadów” oraz „Ballady i romanse”;

Witold Turkiewicz − ur. w Kobryniu harcerz Szarych Szeregów i żołnierz Armii Krajowej, artysta-plastyk.

Te postacie wymienili uczestnicy naszego konkursu, jednakże warto byłoby przy okazji wspomnieć, że związki z Polesiem mieli również:

Julian Ursyn Niemcewicz, który mieszkał w odległych o 7 km od Brześcia Skokach;

Maria Konopnicka, która tworzyła na Polesiu;

Jan Kiepura, który śpiewał w Brześciu;

Zofia Chomętowska − urodzona na Polesiu, pochodząca z książęcego rodu Druckich-Lubeckich, jedna z najznakomitszych polskich fotografek (dziś jest kojarzona ze zdjęciami zrujnowanej Warszawy) itd., Itd.

Listę można uzupełniać i uzupełniać :)
Wyniki losowania

„Lwowskie gawędy” Kazimierza Schleyena wędrują do Aleksandry Sz. Gratulacje!!!

 


„Wśród lwowskich Orląt” Wacława Lipińskiego, wygrała Barbara C. Gratulacje!!!

Nagrody ufundowało Wydawnictwo LTW.

Drugie pytanie było nieco odmienne. Chciałyśmy poznać Wasze opinie o blogu i jego formule, mocnych i słabych punktach. Ku naszemu zdziwieniu nie wpłynęła żadna odpowiedź. Przyjmujemy wersję optymistyczną, tzn., że obecna formuła bloga Wam się podoba, a nagroda książkowa przewidziana w tej części konkursu (Eustachy Sapieha, "Tak było") zostanie w puli nagród w ewentualnych przyszłych konkursach. ;)


Nasze Zwyciężczynie (Aleksandra Sz. i Barbara C.) będą dodatkowo zawiadomione e-mailowo o wygranej i poproszone o potwierdzenie adresu do wysyłki książek.

Pozdrawiamy
Zespół bloga "Kresy zaklęte w książkach"

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Jarosław Iwaszkiewicz, Książka moich wspomnień



Jarosław Iwaszkiewicz też był Kresowiakiem. Lektura jego pamiętników idealnie wpisuje się więc w blogowy projekt „Kresy zaklęte w książkach”. 

Przyznam się, że z dużym oporem sięgnęłam po kolejną książkę Iwaszkiewicza. Ale skoro już wyciągnęłam z dna bibliotecznego piekła zakurzone „Zarudzie”, by przeczytać zawarty tam tekst „Noc czerwcowa”, przyszło mi do głowy, by przeczytać również nieznane mi do tej pory kresowe wspomnienia autora „Sławy i chwały”. 

Skąd te moje opory wobec Iwaszkiewicza? Cóż, „za moich czasów”, a dokładnie w latach 1980., kiedy studiowałam filologię polską, dobrowolne czytanie Iwaszkiewicza było strasznym obciachem. Nie tylko poloniści, ale wszyscy ludzie czytający podzielali powszechne zdanie, że ten pisarz był pieszczochem komunistycznej władzy i lepiej trzymać się od niego z daleka. Krążyła opinia, że stopień jego zeszmacenia był wprost proporcjonalny do jego talentu literackiego. Bo talent literacki Iwaszkiewicz miał niewątpliwie. Tyle tylko, że wykorzystywał go w niewłaściwy sposób. 

No więc, jak dobrze pamiętam, nikt tego Iwaszkiewicza z własnej woli nie czytał, choć jego książki wydawano go w kolosalnych nakładach i leżakowały kiedyś w księgarniach na dużych stosach. Jedyne, co ludziom w PRL-u się podobało, to filmowe adaptacje opowiadań Iwaszkiewicza w reżyserii Andrzeja Wajdy, takie jak „Brzezina” czy „Panny z Wilka”. W swoim czasie czytałam te opowiadania, jak również przebrnęłam przez kilkutomową „Sławę i chwałę”. 

A teraz mam już za sobą pamiętnik Iwaszkiewicza. Pierwsze wrażenie? Ta książka to mistrzostwo świata w zakłamywaniu rzeczywistości.  No, bo to jest prawdziwa sztuka, aby napisać w sumie dużo o sobie, ale tak żeby nie napisać prawdy historycznej! Nie umieścić swego życiorysu w kontekście historycznym. Nie zająknąć się nawet o rzeczach najważniejszych, o tragedii związanej z utratą polskich Kresów, o tym, że to właśnie bolszewicy byli sprawcami tej zagłady. Nie pisać o tym, co jest głównym tematem książek Zofii Kossak-Szczuckiej („Pożoga”) i Marii Dunin-Kozickiej („Burza od wschodu”). A przecież wspomnienia Iwaszkiewicza dotyczą tego samego okresu historycznego. On jednak umie, ślizgać się po temacie i zamiast o zbrodniach czerwonych Rosjan i podpaleniach polskich dworów pisze o tym, jak pachniały trawa i tatarak na Ukrainie.   

 Iwaszkiewiczowi udało się szczęśliwie ominąć wszystkie niebezpieczne i niemożliwe w PRL-u do poruszania tematy. Potrafił tak przedstawić Kresy, skutki rewolucji październikowej i wojnę polsko-bolszewicką, w której brał udział jako żołnierz, aby w najmniejszym stopniu nie narazić się władzy ludowej. Jak to zrobił? Ano, bardzo prosto! Przybrał metodę „na Prousta”.  Zamiast o datach, faktach i nazwiskach, pisał o kolorach, zapachach, smakach i różnych artystycznych wrażeniach. Jak Proust o magdalence, tak Iwaszkiewicz o wielkanocnych babach na Wołyniu. Jak Proust o spacerach w stronę Guermantes, tak Iwaszkiewicz o wędrówkach w stronę Byszew. I tak dalej przez większą część pamiętnika, aż minął w końcu zdradliwe rafy wspomnień, które mogły się nie spodobać peerelowskiej cenzurze. Dalsza część "Książki moich wspomnień" to głównie wspominki o znajomych (istotne dla osób interesujących się okresem Dwudziestolecia Międzywojennego). 

Skupmy się jednak na związkach Iwaszkiewicza z Kresami. Urodził się w miejscowości Kalnik (dzisiejszy Obwód Winnicki na Ukrainie), w niedużym służbowym mieszkaniu przy cukrowni, w której jego ojciec był urzędnikiem. Mieszkali tam i pracowali sami Polacy. Cukrownie były jednym z najważniejszych działów przemysłu spożywczego, jaki na Ukrainie rozpoczęli i rozwijali polscy ziemianie. Rodzina Iwaszkiewicza miała korzenie szlacheckie, jednak nie posiadała już własnego dworu i ziemi. Jego dziadek przeputał swój cały majątek. Na stare lata został mu tylko powóz i konie, więc jeździł od jednych krewnych do drugich, pomieszkując to tu, to tam jako rezydent. Ojciec Iwaszkiewicza musiał więc iść do obcych na służbę i zarobkować jako buchalter. 

Ten wątek bogatej kresowej szlachty i biedniejszego Polaka – sługi przewija się we wspomnieniach pisarza. Młody Iwaszkiewicz miał okazję poznać kwiat polskiego ziemiaństwa na Wołyniu, ale właśnie z pozycji sługi. W czasie wakacji dorabiał sobie bowiem jako guwerner w majątkach bogatej arystokracji, i to zarówno polskiej, jak i rosyjskiej. Traktowano go różnie. W niektórych dworach po przyjacielsku. W innych – niczym lokaja. Czasem bywał proszony do stołu, mógł jeść z państwem w jadalni, ale nie podawano mu ręki. Nie sposób tu nie pomyśleć o ubogich angielskich guwernantkach opisywanych przez siostry Bronte. Młody Iwaszkiewicz był na Ukrainie taką właśnie Jane Eyre, kimś pośrednim między gościem a sługą. I tak jak Jane Eyre bywał wpuszczany do salonów, gdzie obserwował gości. Tak jak Jane Eyre bywał wpuszczany do ziemiańskich bibliotek, gdzie mógł buszować w zbiorach nagromadzonej tam literatury. 

Jak wspomniałam, mało jest tego u Iwaszkiewicza tego, co najbardziej lubię w literaturze wspomnieniowej, czyli konkretu historycznego. Ale  nawet wśród nużącej i usypiającej powodzi artystowskich impresji młodego literata czasem jakiś ciekawy konkretny detal można wyłowić. W „Książce moich wspomnień” znajdziemy trochę opisów krewnych i znajomych, i to zarówno z okresu dzieciństwa i wczesnej młodości Iwaszkiewicza, jak i czasów późniejszych, czyli nauki w szkołach średnich i studiach w Kijowie. Zdarzają się zanotowane zabawne epizody anegdotyczne, historie kresowych dziwaków i ekscentryków,  jak np.. zdewociałej pani Madeyskiej, której życie polegało na wędrówkach z jednego odpustu na drugi. Pani Madeyska „ascetyzm swój posuwała do tego stopnia, że nie chciała sypiać w łóżku. U mojej ciotki Didkowskiej w Ilińcach sypiała zwykle na kożuchu pod stołem – za co obdarzono ją przezwiskiem „Podstoliny”. U nas sypiała w sieni na ogromnej skrzyni (…) i pewnego rodzaju mój ojciec, myśląc że to pies podwórzowy spędza noc na owym kufrze, zdzielił porządnie laską biedną panią Madeyską.”

Tuż przed rewolucją bolszewicką zrobił Iwaszkiewicz objazd tego starego świata na Kresach. „Jak gdyby na zakończenie moich kontaktów z polską, szlachecką Ukrainą, odwiedziłem wachlarzem leżące miejscowości, z którymi było związane życie moich przodków i krewnych, gdzie jeszcze istniały gniazda mojej dalszej i bliższej rodziny, magnackie dwory otoczone romantyczną legendą z połowy XIX wieku, pejzaż wreszcie, który w naszej literaturze odgrywał taką rolę. Był to ostatni rok istnienia wszystkich tych ośrodków. Zahaczając o majątek Henrykostwa Lipkowskich, Konelę Podhorskich, Piatyhory Czeczelów i Leona Lipkowskiego, Hajworon Rzewuskich, Szapijówkę Stanisława Tyszkiewicza i Tokarówkę Święykowskich, prowadziła mnie ta droga samym sercem południa, granicą między Kijowszczyzną a Podolem, stepem dawnym i pamiętnym.”

A potem prześlizguje się Iwaszkiewicz z niezwykłą lekkością nad mordami bolszewików na Kresach, ucieka stamtąd do Warszawy i stawia krzyżyk na polskości tych terenów takimi oto słowami: „Katastrofa roku 1917-1918 była tylko jak gdyby coup de grace dla klasy, która nie miała zdolności do życia. Kultura polska na Ukrainie była wspaniałym kwiatem bez łodygi i musiała prędzej czy później uwiędnąć.” Czy przez Iwaszkiewicza przemawia zawiść wobec tych dumnych polskich ziemian z Wołynia, którzy nie zawsze chcieli traktować jego, biednego guwernera, jak równego? Oj, chyba tak. 

Autor tych słów sam uciekł z Ukrainy bosy i goły do Warszawy, a potem wżenił się w bogatą rodzinę żydowskiego fabrykanta i - dzięki jej pieniądzom - sam stał się ziemianinem na Stawisku pod Warszawą. Był ostatnim, czerwonym ziemianinem w PRL-u. Służył władzy ludowej jako pokazowy okaz polskiego szlachcica, a jego dom był (i jest nadal) pokazowym dworem polskim. Obecnie Iwaszkiewicz  jest uważany za patrona polskich homoseksualistów. Natomiast polskie środowiska kresowe jakoś nie mają ochoty przyznawać się do niego. 

Więcej o Iwaszkiewiczu można przeczytać tutaj:

PIERWSZY HOMOSEKSUALISTA PRL - Jarosław ...

 Stawisko: Miejsce sławy i hańby Jarosława Iwaszkiewicza ...

To był tęgi cwaniak - KULTURA - Newsweek.pl


Iwaszkiewicz Jarosław, „Książka moich wspomnień”, Wyd. Literackie, Kraków 1963

Alicja Łukawska

Tekst oryginalny: archiwum mery orzeszko


niedziela, 28 czerwca 2015

W poszukiwaniu korzeni rodzinnych - Chorążyczewscy

Maria Zadarnowska i Gracjan Chorążyczewski
Maria Zadarnowska, urodziła się w 1912 roku w Zadarnowie. Była córką Kazimierza Zadarnowskiego (12.X 1879-20.III01943) i młodszej o 10 lat Antoniny Jahołkowskiej (9 V 1889-24.V 1945) ze wsi Jahołki, córki Józefy i Jana Jahołkowskich.

Kazimierz i Antonina pobrali się około 1910 lub 1911 roku. Mieli troje dzieci, dwóch synów: Józefa i Ludwika oraz córkę Marię.


Gracjan Chorążyczewski

Maria Zadarnowska i Gracjan Chorążyczewski


    

















W 1930 roku Maria poślubiła Gracjana Chorążyczewskiego zastępującego wójta w gminie Nowosiółki.
Leonard Chorążyczewski, żył dwa lata

Maria Chorążyczewska z domu Zadarnowska
 




















Syn Marii i Gracjana, Leonard Chorążyczewski, urodził się w 1932 roku. Żył dwa latka, zmarł 18 III 1934 roku. W tym czasie Maria była coraz bardziej chora na gruźlicę, w tamtych czasach była to choroba nieuleczalna. Pomimo leczenia poprzez zmianę klimatu umarła 12 VIII 1936 roku w wieku 24 lat (dwa lata po śmierci synka).

Po prawej stronie grób Leonarda, z tyłu jego matki.
Po lewej nagrobek prababki Leonarda,
Elżbiety Zadarnowskiej z domu Grodzkiej.

Nagrobki około 1936 roku i w 2010 r.

Gracjan nadal sprawował funkcję wójta w Nowosiółkach i ożenił się po raz drugi. Prawdopodobnie zginął we wrześniu 1939 roku. Zdjęcie "z pracy" otrzymałam od pana Zbigniewa K., który poszukuje informacji o swojej rodzinie. Gracjan Chorążyczewski pracował razem z ojcem tego pana w gminie Nowosiółki. Poniżej na zdjęciu Gracjan, w jasnym ubraniu, na dole, po lewej stronie.


 

piątek, 26 czerwca 2015

Maria Bogucka, Ludzie z Kresów





„Do dziś Niemen, pierwsza rzeka, jaką ujrzałam przyniesiona na rękach nad jej brzegi, wydaje mi się królową rzek, kwintesencją tajemniczej urody wijących się zakolami błękitno-zielonych wód. Zapach czeremchy usypiał mnie wieczorami w Grodnie, pola okalające Druskienniki kwitły barwami maków i chabrów, a zagajniki na obrzeżach rozległego parku w Truskawcu pełne były paproci i leśnych dzwonków, w których wiły swe gniazda ptaki. Te obrazy, niby kolorowe pocztówki, tkwią do dziś żywo w mojej pamięci. Wygnana z krainy dzieciństwa, próbowałam zakorzenić się w Warszawie, potem w Gdańsku i choć tu odkryłam urok pracy w archiwach, choć zaprzyjaźniłam się z dziś już nieżyjącymi mieszkańcami tych miast, to jednak uczucie obcości i osamotnienia pozostało na całe życie.” (strony 9-10)

Profesor Marię Bogucką znałam do tej pory z jej świetnych merytorycznie i ciekawie napisanych biografii królowej Bony i Marii Stuart. Nigdy jednak nie interesowałam się życiorysem autorki. Na szczęście ona sama zdecydowała się napisać wspomnienia o swojej rodzinie wydając tę niewielką rozmiarowo książeczkę (format: 125x170 mm). Co ciekawe, sięgając po tę książkę byłam już po lekturze wspomnień profesor Anny Pawełczyńskiej, która oddała hołd swym przodkom wspominając ich na kartach swojej książki i mimo wielu różnic, oba wydawnictwa dostarczają nam wiedzy o tym, jak wyglądało życie średnio zamożnych dworów kresowych i opisują proces zagłady tego świata.

Jej przodkowie, zarówno ze strony matki, jak i ojca, pochodzili z Podola. Jak sama autorka zaznacza nie jest to wydawnictwo pisane z pozycji badacza, raczej próba ukazania losów kilku szlacheckich rodzin kresowych od schyłku XVIII wieku aż po drugą połowę XX wieku. Nie jest to zadanie łatwe, gdyż większość pamiątek i dokumentów przepadło w zawierusze dziejów, ale mimo niewielkich gabarytów „Ludzie z Kresów” zawierają sporo informacji i książka spełnia swoje zadanie: jest kolejnym fragmentem obrazu życia polskiej społeczności na Kresach Wschodnich, dowodem, jak silna mogła być więź z polskością mimo wybitnie niesprzyjających warunków z uwagi na szykany aparatu carskiego, a później na bezlitosny w swej prostocie sowiecki plan pozbawienia kraju narodu.

Autorka więcej miejsca poświęca rodzinie ze strony matki, po której zachowało się więcej dokumentów i pamiątek. Losy rzucały rodzinę Kasprowiczów z Podola, gdzie była ich kolebka aż do Kiszyniowa w obecnej Mołdawii. Należeli do zubożałej szlachty, ale mocno przywiązanej do polskiej tradycji i kultury. Jeden z przodków, mimo zachęt ze strony rosyjskich władz, nie zmienił wyznania, co miało wpływ na jego karierę zawodową, na szczęście jednak zupełnie jej nie przekreśliło, co pozwoliło rodzinie utrzymać całkiem przyzwoity poziom życia.

O rodzinie Boguckich, przodków jej ojca, zachowało się dużo mniej śladów, choć też pochodzili oni z Podola. Wiele lat po wojnie okazało się, że siostry ojca, które zaginęły w zawierusze lat rewolucji i stalinizmu, przeżyły, ale uległy kompletnemu zruszczeniu, a ich fotografie świadczą, jak wyniszczające były te przeżycia dla zwykłych ludzi...

Po zawierusze rewolucyjnej rodzina Boguckich osiadła w Grodnie, z uwagi na obowiązki ojca (był wojskowym) mieszkali również w Warszawie, ale to, co miało być na zawsze, trwało tylko 20 lat. Maria Bogucka, jako dziewięcioletnia dziewczynka, przeżyła dramatyczną obronę Grodna przed wojskami sowieckimi i pełną niebezpieczeństw ucieczkę do Polski okupowanej przez Niemców; było to rozsądne posunięcie, gdyż jako córka wojskowego narażona była wraz z matką na wywózkę na Syberię w pierwszej kolejności.

Ta historia jest niepełna, brakuje uzupełnienia wielu tropów, ale czyta się tę książkę z niesłabnącym zainteresowaniem. Mimo zastrzeżeń Autorki wyartykułowanych we wstępie, czuć tu również rękę historyka, gdyż wiele się możemy dowiedzieć o miastach i terenach, na których żyli przodkowie Pani Profesor. Jest w tej książce jakiś smutek, poczucie tęsknoty i gorzka świadomość, że Autorka jest ostatnią z rodu, która zachowała pamięć o swoich antenatach. Jest to swoisty hołd dla nich i dla ich świata, który odszedł zmieciony wichrem dziejów.

„Historia ludzi jest zawsze niezrozumiała bez kontekstu dziejów kraju, w jakim się rozgrywała, w tym wypadku dziejów Podola. W swoim świetnym eseju przedstawiającym meandry historii Podola Janusz Kurtyka nazywa tereny położone nad Dniestrem i Bohem „ruchomym pograniczem” (rotating borderland) kultur i cywilizacji. To bardzo trafne określenie dla ziem, które początkowo jako część Rusi Kijowskiej znajdowały się pod wpływem wschodniej, prawosławnej kultury, następnie padły ofiarą najazdów mongolskich, potem dostały się pod panowanie pogańskiej Litwy, kolejno weszły w sferę cywilizacji Zachodu przyniesionej tu wraz z władzą Węgier i Polski (z dwudziestopięcioletnią przerwą na panowanie tureckie w XVII wieku), by wreszcie w wyniku rozbiorów Rzeczypospolitej znaleźć się w składzie imperium rosyjskiego.” (s. 14)


Tekst oryginalny ukazał się na blogu Notatnik Kaye
 
 

środa, 24 czerwca 2015

Franceska Michalska, Cała radość życia. Na Wołyniu, w Kazachstanie, w Polsce. Wspomnienia.



Oto krótka, ale treściwa książeczka pt. „Cała radość życia. Na Wołyniu, w Kazachstanie, w Polsce. Wspomnienia”. Opowiada o polskiej Drodze Krzyżowej i polskiej Golgocie, o Polakach żyjących na naszych dawnych Kresach, ich straszliwych cierpieniach i tułaczym losie.  Jej autorka to  Franceska Michalska z domu Waśkowska, lekarka z Siemiatycz, urodzona w 1923 r. na Wołyniu, tuż za granicą polsko-sowiecką. Niestety, urodziła się po niewłaściwej granicy, czyli po tej stronie Polski, która została w 1920 r. przyznana Związkowi Sowieckiemu.

Rodzina Waśkowskich mieszkała we wsi Maraczówka, która leży – jak pisze autorka – w połowie drogi między Berezdowem a Sławutą. Tą słynną Sławutą, której ostatni właściciel i dobroczyńca okolicznej ludności (nie tylko zapewniał jej pracę, ale także fundował szkoły, szpitale, apteki i domy starców dla swych podopiecznych), książę Roman Damian Sanguszko, został brutalnie zamęczony na śmierć przez bolszewicką dzicz w 1917 r. Oto zdjęcie z Wikipedii przedstawiające jego zamęczone ciało. Czyż nie przypomina Chrystusa zdjętego z krzyża? Książę Roman Sanguszko, ordynat Zasławski, w chwili śmierci był starcem i naprawdę nie zasłużył na taki los! 

Z tamtych okolic Polacy uciekali przed bolszewikami, co zostało opisane m. in. przez Zofię Kossak-Szczucką i Marię Dunin-Kozicką. Tych, którzy pozostali na ziemi swych przodków, spotkał bolesny los. Byli gnębieni i rozstrzeliwani przez Czeka, cierpieli w latach Wielkiego Głodu (Hołodomoru) na Ukranie (kolejna represja przygotowana przez Stalina dla nieposłusznych Polaków), a w 1936 r. wywiezieni w goły, bezludny step do Kazachstanu.

Waśkowscy przeszli te wszystkie koleje losu, ale jakoś przeżyli. Franceska zaczęła chodzić do szkoły jeszcze na Ukrainie, potem uczyła się w Kazachstanie, marząc wciąż, by się stamtąd jakoś wyrwać. Uzyskała pozwolenie NKWD na podjęcie studiów medycznych w Azji, potem przenosiła się na inne uczelnie, coraz dalej na zachód, by być bliżej domu. Studiowała w Charkowie tuż po jego wyzwoleniu przez Armię Czerwoną, potem w Czerniowcach (przedwojenne miasto rumuńskie, które zostało opanowane przez Sowietów). Po zakończeniu wojny starała się o repatriację do Polski i z wielkim trudem się jej udało. Edukację medyczną dokończyła już w naszym kraju. Udało się jej także sprowadzić do Polski rodziców, ale dopiero w latach 50.

To jest książka opowiadająca o indywidualnym ludzkim losie, ale na tym jednym przykładzie jasno widać, jak wyglądały dzieje Polaków z Kresów, jaką gehennę i Drogę Krzyżową musieli przejść ci, o których Polska nie zadbała po zwycięstwie nad bolszewikami w 1920 r. W notce od redakcji czytamy: „Wspomnienia Franceski Waśkowskiej-Michalskiej są przejmującą opowieścią o cenie, jaką naród polski zapłacił za błędy popełnione przez delegację polską podczas polsko-sowieckich rozmów pokojowych w latach 1920-1921.” Chodzi o traktat ryski, który pozostawił w rękach Sowietów masę Polaków żyjących po drugiej stronie granicy.

Pisał o tym m. in. Władysław Pobóg-Malinowski w „Historii politycznej Polski 1864-1945”: „Wszechwładny Sejm rękoma Grabskiego pogrzebał w Rydze nie tylko sprawę niepodległości ukraińskiej. Traktat preliminaryjny bezwzględnie i brutalnie deptał tradycję, która od czasów Kościuszki przez cały wiek XIX wołała nie tylko o wolność i niepodległość, ale też o całość przedrozbiorowej Rzeczpospolitej. Deptał nie mniej brutalnie starszą jeszcze tradycję W. Ks. Litewskiego – stawał się krzyżem przez polskie ręce wzniesionym nad grobem wielkiej przeszłości narodowej.” Podpisany w 1921 r. traktat ryski skazał na „straszliwą niewolę sowiecką i na szybkie wytępienie przez sowieckie metody ponad milion ludności jak najbardziej polskiej, zwłaszcza na obszarze nadberezyńskim z gęsto rozsianymi tam zaściankami szlachty zagrodowej, zbiedniałej materialnie, ale tak bogatej w tradycje i tak mocno przez krew powstańczą, przez gwałty Murwjowa, przez Sybir z Polską związanej.”

Traktat ryski wywołał oburzenie u Polaków. Pochodzący z podarowanej Sowietom Mińszczyzny profesor Marian Zdziechowski nazwał go publicznie „zbrodnią”, popełnioną „z lekkim sercem, bez żalu, bez wyrzutów sumienia, niemal z triumfem”. Biskup Zygmunt Łoziński określił działania Grabskiego w sprawie traktatu ryskiego „zdradą stanu” i domagał się sądu nad nim. Wnuk Tadeusza Rejtana, Adam Grabowski, w Sejmie, z galerii dla publiczności, rzucił na salę poselską wydrukowaną ulotkę, gdzie protestując przeciw oddaniu Rosji ziem od wieków polskich, nazwał Grabskiego „Kainem”. Taka właśnie była błędna polska polityka w stosunku do Związku Sowieckiego, której ofiarami stało się około milion Polaków, w tym rodzina Waśkowskich ze wsi Maraczówka na Wołyniu. 

Michalska Franceska, „Cała radość życia. Na Wołyniu, w Kazachstanie, w Polsce. Wspomnienia”, wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 2007

Alicja Łukawska

Tekst oryginalny na blogu:  archiwum mery orzeszko


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...