W końcu udało mi się przeczytać trzecią ze słynnych kresowych książek wspominkowych z okresu rewolucji październikowej. Po „Pożodze” Zofii Kossak-Szczuckiej i „Burzy od wschodu” Marii Dunin-Kozickiej przyszła pora na dziennik Elżbiety z Zaleskich Dorożyńskiej. To kolejna wspaniała publikacja wydana przez LTW.
Ależ
to mocna książka! Musiałam czytać ją partiami, po małym kawałeczku, bo nie mogłam
przyswajać na raz zbyt wiele tych wszystkich smutków, nieszczęść i rozterek
dnia codziennego w straszliwej epoce rewolucji bolszewickiej i wojen na
Ukrainie.
„Na ostatniej placówce” to dziennik panny
Elżbiety Zaleskiej z okresu 1917-1921. Zaczęła go pisać w niespokojnym czasie,
kiedy przez Ukrainę przewalała się fala bolszewickich pogromów, dwory i pałace
były palone i rabowane, a polscy ziemianie w obawie o własne życie masowo
porzucali swoje domy na wsiach i uciekali do miast. A ona jednak została w
swoim domu w Halżbijówce (inaczej Halżbejówka, obecnie Galżbijewka -Гальжби́евка, wieś na Podolu, Rejon Jampolski,
Obwód Winnicki na Ukrainie), nie bacząc na to, że właśnie niedawno został
spustoszony dwór jej rodziców w pobliskiej Gruszce i że każdego dnia grozi jej okrutna
śmierć.
Zaczęła zapisywać różne
codzienne wydarzenia, by nie zwariować w obliczu tego, co się wokół działo na
Ukrainie i nie popaść w niepamięć z powodu własnego szaleństwa. Za wszelką cenę
chciała uchronić te zapiski. Część z nich udało się jej wywieźć do Polski w
1919 roku, kiedy była z wizytą w Warszawie, resztę uchroniła przed konfiskatą przez
bolszewików, chowając ją gdzie się dało, nawet do dziupli drzewa w sadzie koło
domu. Z narażeniem życia przywiozła swoje notaki do Polski w 1921 roku. Jej
książka została wydana po raz pierwszy w okresie międzywojennym. W PRL-u była
zakazana, bowiem cenzura nie pozwała wtedy drukować takich książek. Została
przypomniana dopiero po 1989 roku.
Panna Lila Zaleska
została w swym dworze w Halżbijówce zupełnie sama. Matka zmarła już dawno,
stary ojciec, którym się opiekowała, był już chory i niedołężny. Brat uciekł za
granicę do polskiego wojska. Z początku był z nią polski zarządca, który mógłby
stanowić jakieś wsparcie w ciężkich czasach, ale ten na samym początku popełnił
samobójstwo z rozpaczy. Przez jakiś czas mieszkała z nią kilkunastoletnia
Hanka, siostrzenica czy też może bratanica, jednak później wyjechała do
rodziców do Polski. Mimo to, panna Zaleska jakoś sobie radziła. Przez cały ten
czas, kiedy przez Ukrainę przetaczały się najróżniejsze wojska (Rosjanie Czerwoni
i Rosjanie Biali, Ukraińcy od Petlury, bolszewicy, a także różne wędrowne bandy
spod znaku Nestora Machno i Bóg wie, kto jeszcze) ta dzielna kobieta trwała w
swoim dworze i starała się żyć w miarę normalnie. Jej dom był dosłownie ostatnią
polską placówką w całej okolicy. Nie spalono go, nie obrabowano, jej nie
zabito, ba, nawet Czerezwyczajka ją oszczędzała. Jakim cudem wręcz przetrwała?
Ano dlatego, że panna
Zaleska już kilkanaście lat wcześniej ukończyła w Krakowie kursy sanitarno-medyczne,
dzięki czemu jeszcze przed I wojną światową była znana w całej okolicy jako
siostra miłosierdzia, a może raczej lekarka dla biednych, których leczyła
zupełnie za darmo. W burzliwym czasie wojen i rewolucji nadal zajmowała się
działalnością medyczną, praktykowała jako pielęgniarka, z czasem zaczęto ją
nawet tytułować „doktorsza”. Zorganizowała szpital dla potrzebujących, a potem –
jako działaczka Polskiej Macierzy Szkolnej – założyła w swym pałacu polską szkołę
dla dzieci okolicznych chłopów. Organizowała też inne szkoły w okolicy. Znana
była ze swej dobroci i wyrozumiałości dla Ukraińców, dzięki czemu oni w tym najgorszym czasie też ją chronili i
zostawiali w spokoju.
Zapiski panny Zaleskiej
są porażające. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu ta
dzielna kobieta boryka się z takimi przeciwnościami losu, że włos się na głowie
jeży podczas czytania. Nieustanne pochody wojska, rekwizycje, rewizje, a do
tego głód, chłód, nędza, choroby (przeżyła tyfus) i koszmarne braki w
zaopatrzeniu. Brakował tam wszystkiego: jedzenia, odzieży, lekarstw, a nawet
zwykłego mydła. Poza tym, żadnych wiadomości ze świata. Ona tam siedziała w tym
swoim majątku na Podolu i nic nie wiedziała, co się dzieje w Polsce, która
wtedy była za kordonem. Nie działała poczta, nie było żadnych gazet, krążyły
tylko mniej lub bardziej fantastyczne plotki.
W tej sytuacji, kiedy
nie miała pojęcia, co się dzieje na świecie, ogromnym zaskoczeniem dla niej
było to, jak w lutym 1918 roku na progu jej domu pojawił się jakiś mężczyzna w
mundurze, brudny i zarośnięty.
–
Dzień dobry, jestem Malinowski, pani mnie nie poznaje? – powiedział zaskoczonej
kobiecie.
-
No, tak Malinowski – przypomniała sobie - jej tancerz sprzed paru lat z balu w
Krakowie!
Malinowski nie był sam.
Razem z nim zjawił się w Halżbijówce oddział polskiego wojska z generałem
Józefem Hallerem na czele. Była to II Brygada Legionów! Żołnierze właśnie
uciekli od Austriaków, którym wypowiedzieli posłuszeństwo i przeszli front w
okolicy Rarańczy, dążąc do połączenia się z polskimi siłami wojskowymi w Rosji.
Po drugiej stronie frontu znaleźli nocleg we wsi Gruszka w ukraińskich chatach.
A tam na ścianach jako ozdoby wisiały zrabowane ze dworu Zaleskich pocztówki
adresowane do panny Lili Zaleskiej. Malinowski zobaczył je i pomyślał sobie, że
to chyba jego znajoma z Krakowa, więc pojechał ją odszukać. Po prostu filmowa
scena!
Takich przygód miała
panna Zaleska jeszcze więcej, trudno je wszystkie przytaczać, trzeba to po
prostu przeczytać.
O samej autorce
znalazłam niewiele wiadomości. W Wikipedii nie ma nawet hasła jej poświęconego.
W samej książce nie ma żadnych ilustracji, nie wiemy więc, jak wygladała ona
sama i jej dwór w Halżbijówce. Z notki z tyłu książki dowiedzieć się można, że
była córką Zygmunta i Marii z Czajkowskich herbu Jastrzębiec. W 1921 roku we
Lwowie poślubiła swego kuzyna Franciszka Dorożyńskiego i osiadła w Krzemieńcu.
W czasie II wojny należała do ZWZ AK, za co została aresztowana przez Niemców w
drugiej połowie 1942 roku i stracona w styczniu 1943 roku w masowej egzekucji
na górze Biała koło Równego, gdzie spoczywa w masowej mogile.
Rodzina jej męża, czyli
Dorożyńscy, byli właścicielami przepięknego pałacu w Eliaszówce pod
Starokonstantynowem zbudowanego w pierwszej połowie XIX wieku przez Seweryna
Bukara. Eliaszówka została opisana przez Antoniego Urbańskiego w książce „Podzwonne
na zgliszczach Litwy i Rusi” (część 2 „Memento kresowe”) oraz przez Romana
Aftanazego w „Dziejach rezydencji na dawnych kresach Rzeczpospolitej” (tom 9).
Tak wyglądała Eliaszówka (Wikipedia,
File:Eliaszowka.jpg) w dobrych latach:
Niestety, także ten
pałac przepadł dla Polski, jak wiele innych polskich rezydencji na Kresach. Po
I wojnie światowej został po niewłaściwej stronie granicy polsko-radzieckiej. Budowla
istnieje do tej pory, ale obecnie cieszą się nią Ukraińcy.
Dorożyńska
z Zaleskich Elżbieta, „Na ostatniej placówce. Dziennik z życia wsi podolskiej w
latach 1917-1921”, Wyd. LTW, Łomianki 2018
Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko
Wygląda na ciekawą książkę. Dziękuję i pozdrawiam. :)
OdpowiedzUsuń