piątek, 17 marca 2017

Kresowiana: Ucieczka Melchiora Wańkowicza przez Zaleszczyki we wrześniu 1939 roku (czyli jestę pogromcą mitów)



Powszechna opinia głosi, że Melchior Wańkowicz we wrześniu 1939 roku uciekał z Polski przez Zaleszczyki ze strachu przez Niemcami, którzy – wkroczywszy do Polski – chcieli się na nim zemścić za książkę „Na tropach Smętka”, błyskotliwy reportaż książkowy pokazujący prawdziwą sytuację w Prusach Wschodnich w latach 1930.
Legenda mówi jeszcze, że Wańkowicz uciekał przez rzekę Dniestr, na piechotę, niosąc nad głową maszynę do pisania; mało tego, że w czasie ucieczki do niego strzelano. Kto dokładnie strzelał, nie wiadomo. Polacy? Rosjanie? Niemcy? Gdzie strzelali? Skąd strzelali? Jakieś to niejasne… 
Legendę o Wańkowiczu dzielnie walczącym z kulami w falach Dniestru z maszyną nad głową podtrzymywała (a może nadal podtrzymuje?) ostatnia sekretarka Wańkowicza, pani Aleksandra Ziółkowska-Boehm, która w przedmiowie do „Drogi do Urzędowa” napisała o Wańkowiczu tak: „Pod koniec września 1939 roku PRZESZEDŁ POD OGNIEM WPŁAW Dniestr niosąc w rękach maszynę do pisania…”. (Wańkowicz Melchior, „Droga do Urzędowa”, Wydawnictwo Polonia, Warszawa 1989, s. 5). Słodką tajemnicą pani Aleksandry pozostaje, jak można w ogóle „iść wpław”. Poprawnie i logicznie rzecz biorąc, można płynąć wpław, można iść rzeką w bród, ale iść w wpław to się w żaden sposób nie da, mimo najszczerszych chęci. Jeszcze z maszyną do pisania w rękach! Nad głową! Powtarzam raz jeszcze: określenie „iść wpław” to czysty oksymoron, coś jak czarny śnieg! Jedno drugiemu zaprzecza! A nie o to chyba chodziło pani Aleksandrze, która kawał swego życia poświęciła pielęgnowaniu pamięci Wańkowicza i podtrzymywaniu jego mitu wielkiego pisarza, nawet w czasach współczesnych, kiedy pamięć o nim zupełnie już przeminęła. Mój Boże, kto jeszcze dzisiaj czyta Wańkowicza? Chyba tylko tacy uparci czytelnicy jak ja… :)
Ostatnio w bibliotece tak jakoś wpadły mi w ręce dwie książki, gdzie ta legendarna ucieczka przez Zaleszczyki została przezeń opisana osobiście. Pierwsza z nich to „Od Stołpców po Kair”, gdzie zamieścił reportaż „Na tułaczkę” napisany jesienią 1939 roku w Bukareszcie. Tekst ten był drukowany w wychodzącym w Rumunii piśmie polskim pod pseudonimem Jerzy Łużyc. Zakładam, że ten właśnie reportaż jest najbliższy prawdy, skoro był pisany niedługo po ucieczce Wańkowicza z Polski. Druga zaś książka, którą przeczytałam, to „Droga do Urzędowa”, reportażowa powieść, częściowo autobiograficzna, stanowiąca kompilację różnych polskich losów, napisana na emigracji i wydana po raz pierwszy w 1955 roku w Nowym Jorku, w Polsce zaś po raz pierwszy w roku 1989.  
I cóż tam czytamy na temat Zaleszczyk, chodzenia wpław przez rzekę oraz maszyny do pisania?
Po pierwsze – maszyna… 
Legenda mówi, że Wańkowicz uciekł z Warszawy z plecakiem, walizką, płaszczem (jesionką), pledem wełnianym i tą słynną, malutką przenośną maszyną do pisania, która mogła ważyć co najwyżej dwa do trzech kilogramów. (Wiem, co mówię, bo w latach 1980. miałam przez jakiś czas pożyczoną od kogoś starą przenośną, LECIUTKĄ, maszynę, na której wystukałam swoją magisterkę o powieści gotyckiej i pamiętam, ile ważyła.  Była wprawdzie już powojenna, ale w tamtych czasie w tej dziedzinie technika nie poszła tak szybko, by drastycznie zmniejszyła się waga tych urządzeń.) Wańkowicz pisze, że miał ze sobą maszynę polską marki FK (zwaną „efka”), którą wręczyła mu jedna z córek ze słowami: „Będziesz może na tym mógł coś zarobić…”. Tu można sobie zobaczyć, jak wyglądało to maleńkie cacko; jeszcze dzisiaj zazdrość mnie ogarnia, jak patrzę, mimo, że od dawna klepię już ma klawiaturze komputerowej:


Uciekając przed Niemcami Wańkowicz z tąże maszyną był w Lublinie, gdzie zgubił swoją żonę, potem w Łucku, Krzemieńcu i okolicach Zbaraża, gdzie spotkał pierwsze bolszewickie czołgi, w wieżyczkach których ujrzał „twarze mongolskie, z gruba ciosane”. Zdziwiło mnie, że pisał o tym tak otwartym tekstem, a cenzura nie zareagowała (książka „Od Stołpców po Kair” była wydana w 1969 roku, kiedy to podobno cenzura w PRL-u szalała, wniosek jest taki, że albo szalała mniej, niż powiadają, albo pan Wańkowicz miał specjalne względy). 
A potem była sowiecka kawaleria:
„Poczęło się wzajemne zaznajamianie. Jeźdźcy na koniach płonęli ciekawością dowiedzenia się, jak też wyglądają ludzie z tej Polski. Rozpytywali chciwie o to, jakie są u nas porządki, czy oficerowie nie biją, czy robotnik może chodzić do kina, czy ma urlopy. Odpowiedzi nie wypadały widać tak, jakby chcieli, więc: Czy kobieta w Polsce  ma swobodę? Na tak złożone pytanie nie mówiący po rosyjsku chłop w mundurze nie mógł dać odpowiedzi.
- Czy na przykład latają wasze żony na szybowcach, czy uczą się skakać ze spadochronu?
- Latają. Skaczą – odpowiada ponuro nasz chłopina, a cały jego wygląd zdaje się mówić: „Odczep się raz, ty cholero, czegoś się uczepił?” Wyobrażam sobie, że gdyby się jego Magdzie zechciało latać na aeroplanie, zaraz by zdjął pasek i nauczył babę rozumu.”
- Ot, zobaczycie, jak wam będzie dobrze, wybierzecie sobie sowiety – samorząd lokalny, będziecie żyli, pracowali. Myśmy przyszli was uwolnić od panów i od osadników – psów przeklętych.” (Wańkowicz, „Od Stołpców po Kair”, s. 230)
Po tym pierwszym zwiadzie dalej ciągnie wojsko radzieckie ze wschodu i końca nie widać. To trwa cały dzień. „Przyjeżdżają jacyś dowódcy bolszewiccy. Wywołują naszych oficerów, każą im posegregować żołnierzy według gatunków broni.” (cały czas się dziwię, że on tak otwartym tekstem pisze o tym wstępie do Katynia). 
Wańkowicz spędza noc z innymi polskimi „wyzyskiwaczami” na podłodze ukraińskiej chaty, polscy żołnierze idą do stodoły. Później „Żołnierzy i oficerów ładują w wielkie autobusy, które pod strażą aut pancernych biorą kurs na wschód, my, to znaczy ja, „literat” i kilka innych osób w cywilu, zostajemy na zielonej łace z naszymi tobołkami.” („Od Stołpców…”, s 232)
A jeszcze później jest jazda wozem konnym w pobliżu Tarnopola, Skałatu, Czortkowa i Tłustego. Między Kopyczyńcami i Tłustem na drodze z rowerem – zmęczony poeta Władysław Broniewski, którego zabierają ze sobą. Na tym przykładzie dobrze można pokazać, jak Wańkowicz tworzył literackie mity i własne anegdoty. W pierwszej wersji napisał bowiem tak: „Trudno było wyjechać z Tłustego przez stłoczoną masę wojsk sowieckich płynących na zachód. Jedzie z nami Władysław Broniewski, któregośmy podebrali z roweru na wóz między Kopyczyńcami a Tłustem.” („Od Stołpców…”, s. 236)
Ale w drugiej wersji, w pisanej na emigracji reportażowej powieści „Droga do Urzędowa”, informacja ta zostaje już ulepszona, upiększona i wyposażona w błyskotliwą pointę: „Za Czortkowem podebrali na wóz wlokącego się z rowerem poetę Władysława Broniewskiego. Poeta napisał właśnie patriotyczny wiersz „Bagnet na broń!...” i umknął z kraju”. (Wańkowicz, „Droga do Urzędowa”, s. 60) I potem jeszcze raz o tym samym: „Co, pan Broniewski, autor wiersza „Bagnet na broń!”? Nasi chorzy przybijają go sobie nad łóżkami.” Tak rzekomo mówił lekarz ze szpitala w Zaleszczykach pod koniec września 1939 roku, a mnie trudno w to uwierzyć, bo nie jest możliwe, by sława i treść wiersza Broniewskiego napisanego na początku II wojny światowej wyprzedziła samego poetę w jego ucieczce rowerem na wschód, zważywszy, że w tym czasie nie było żadnych gazet, radia, ani innych środków komunikacji; może i żołnierze przybijali go sobie nad łóżkami, ale dużo, dużo później! Tak właśnie Wańkowicz tworzył mity i produkował błyskotliwe pointy. Po drodze Wańkowicz, Broniewski i jeszcze jacyś ludzie co rusz spotykali radzieckie patrole, ale w końcu – jak pisze Wańkowicz - za pomocą forteli podobnych do Zagłobowych, udało im się dostać do Zaleszczyk.
Po drugie – Zaleszczyki... 
Dawne polskie miasto na Podolu, wysunięte najbardziej na południe, blisko stamtąd do Czerniowiec (Czerniowce - kiedyś w Rumunii, teraz Ukraina, miasto ukradzione Rumunom przez Stalina, tak jak nasz Lwów). Było tam ciepło i słonecznie, rosły winogrona, a bogate towarzystwo z Warszawki jeździło tam na wywczasy nad Dniestrem. Podobno było tam jak na Riwierze: 



Przy okazji wyjaśniam, iż nie jest prawdą legenda, że przez most w Zaleszczykach uciekała luksusowymi samochodami polska elita polityczna w 1939 roku. To było niemożliwe, bowiem w Zaleszczykach nie było mostu drogowego, tylko kolejowy. Tamto towarzystwo uciekało samochodami przez most w pobliskich Kutach. Czemu Zaleszczyki weszły do tego mitu – naprawdę nie mam pojęcia. 
Jak pisze Wańkowicz, we wrześniu 1939 roku w Zaleszczykach wciąż trwał sezon turystyczny. „Wyjrzawszy przez okno zobaczyłem panie w kostiumach „tailleurs”, panów w spodniach „cafe au lait” – wycinek autentycznego kurortu po tych strasznych dniach ciągłego wyskakiwania z auta i przypadania w rowach, po tym spaniu w stodołach, po tych bezustannych „ręce do góry”. („Od Stołpców…”, s. 241)
I w innej wersji:
„W Zaleszczykach od wybuchu wojny zostało wielu gości i teraz tłumy ich powyłaziły z dziur – panowie w białych spodniach, panie w sukniach plażowych. Słońce w nagrznej kotlince zaleszczyckiej prażyło silnie, kurort zdawał się mienić pełnią sezonu, sklepy były otwarte – któż by powiedział, że tam gdzieś broni się Warszawa, Modlin, Hel, że pod Tomaszowem, pod Chełmem, od Kocka po Brześć, w lasach Zamojszczyzny, na Podkarpaciu, trwają uporczywe walki.” („Droga do Urzędowa”, s. 63). Wańkowicz, oczywiście, będąc w Zaleszczykach we wrześniu 1939 roku o tych walkach w głębi Polski nic nie wiedział, bo i skąd? Polskie radio nie działało. Dochodziły jednak odgłosy niemieckiej radiostacji nadającej po polsku z Wrocławia, o nim mówiono, że Niemcy go dopadną „po tropach Smętka”, czy jakoś tak.  Ale znowu tu go poniosło, jak widać, dla dobra błyskotliwości łatwo rezygnował z prawdy historycznej, a nawet z prawdopodobieństwa. 
Byli też w Zaleszczykach uchodźcy z Polski. „W podwórkach stoją eleganckie buicki, duże fiaty, mercedesy, panowie, skazani na przymusową bezczynność, dzierżeni w obrębie pensjonatu przez drżące połowice, zrzucają marynarki i biorą się do rąbania drzewa. „Les rois en exil…”” („Od Stołpców…”, s. 242) Krążą straszliwe opowieści o tym, jak źle Rumuni traktują uciekających Polaków, że tworzą dla nich jakieś obozy i że stale pada tam deszcz, a oni mokną w tych obozach na gołej ziemi…
A w Zaleszczykach jest lato, jest ciepło, niektórych odechciewa się uciekać dalej w nieznane, za Dniestr. Może ci Sowieci rządzący już w Zaleszczykach nie będą tacy źli? Wprowadzili wprawdzie obowiązek meldunku i godzinę policyjną, ale przecież dają jakoś żyć. Wańkowiczowi ktoś proponuje zamieszkanie w gościnnym pokoju w miejscowym szpitalu, ale odmawia:
„Mówię do doktora:
- Radzę jechać do Rumunii.
Ale doktor uważa, że bolszewicy zachowywali się z nami w drodze przyzwoicie. Ja też tak uważałem, ale ludzie, którzy już przeszli przez rewolucję, zostali z pewnymi urazami czy nawykami, jak to woli. Ja w każdym sklepiku starałem się coś kupić na zapas do jedzenia – doktor śmiał się i protestował: „Przecież już mamy zapasów na całe dwa dni.”” („Od Stołpców…”, s. 241)
 Po trzecie – „pieszo wpław” przez Dniestr pod ogniem kul…
Rzeka Dniestr otacza Zaleszczyki wygiętym łukiem, płynie tam wartko, nurt ma rwący, ale nie jest jakąś bardzo głęboką rzeką, skoro można przejść tamtędy po dnie. Wańkowicz umawia się z grupą innych chętnych, do której należy m. in. młody podchorąży, kolega kolegów jego córek z Warszawy. Chłopak trzyma za pazuchą gołębia pocztowego, by wypuścić go, jak już będzie na drugim brzegu. Ptak ma przenieść wiadomość o tym, co dzieje się z Polakami w Rumunii. W grupie uciekinierów jest paru Polaków i paru Czechów z legionu tworzonego przy polskim wojsku. 
Wańkowicz wziął ze sobą z pensjonatu sławetną maszynę do pisania, aparat fotograficzny marki leica i dodatkowe obiektywy oraz mały plecaczek (mam poważne podejrzenia, że to właśnie do niego zapakował sprzęt potrzebny do pracy dziennikarskiej, a nie trzymał go rękach nad głową, jak twierdzi pani Ziółkowska-Boehm, bo to byłoby strasznie niewygodne). Z żalem wspomina w pierwszym reportażu, że musiał zostawić nowiutki płaszcz jesienny i pled-himalaja z wełny (nie wiem, cóż to za cudo, pewnie był dobrej jakości). 
Z pensjonatu wyszli po godzinie policyjnej. W tym dniu po kurorcie poszła plotka, że do Zaleszczyk przyjechała już straż graniczna w zielonych czapkach (radziecka!). Na razie jeszcze nikt nie pilnuje granicy. Jest spokojnie i cicho. „Przez chwilę robi się w nas samych taka cisza, że bicie serca wydaje się zgiełkiem. Usta wyschły gwałtownie i łapią powietrze, język jak kołek. Przecież gramy wielką grę. Przecież ta rzeka oddziela nie tylko dwa kraje, ona oddziela dwie epoki. Przejść ją – znaczy jedno na całe życie. Nie przejść tych stu kilkudziesięciu metrów – znaczy drugie. Przewodnik wysuwa się pierwszy, za nim ja z podchorążakiem. Inni czekają, co z tego wyjdzie. (…) Na prawo rysuje się ciemną sylwetą jeden z mostów. Wiemy, że na obu jego końcach stoją warty. Wydaje się nam, że ciała nasze rozpierając wodę wydają wielki plusk. Ale rozumiem, że w huku pędzącej wody ten plusk musi ginąć. (…) Za ławicą piasku wpadamy w najgłębszy nurt. Woda sięga po piersi i gdyby nie mój posoch (ratunku? Co jest? – przpis mój, Mery O.), spłynąłbym w dół. (..) Wyłazimy cali mokrzy na drugi brzeg. (…) Ja wyrzucam strzępki butów ofiarowane przez dobrych ludzi specjalnie do przejścia Dniestru…” („Od Stołpców…” s. 248-249)
Tak to mniej więcej wyglądało. Żadne tam „przeszedł wpław”, tylko normalnie przeszedł po dnie rzeki, a woda w najgłębszym miejscu sięgała mu zaledwie do piersi. Żadne tam „pod ogniem” – bo jeszcze Sowieci nie postawili posterunków granicznych, kto niby miał ten ogień otworzyć? Żadne tam „z maszyną do pisania nad głową”, bo maszynę zapewne razem z apartem fotograficznym miał w plecaczku na plecach, jak każdy rozsądny człowiek. Nie posądzam tak inteligentnego człowieka jak Wańkowicz o spacery w rzece z maszyną w obu rękach.  
A co z gołębiem, który miał przenieść wiadomość z Rumunii do Zaleszczyk? Pisząc pierwszy reportaż, o gołębiu całkiem zapomniał. W drugiej wersji, to jest w „Drodze do Urzędowa” podchorążak potyka się w bystrym nurcie Dniestru, a trzymany za pazuchą gołąb wyrywa się i odlatuje. 
Nie rozumiem, komu była potrzebna ta idiotyczna legenda o przekraczaniu Dniestru pod ogniem kul i z maszyną w rękach, skoro prawdziwa wersja tej wycieczki jest wystarczająco sensacyjna i trzeba tu powiedzieć wyraźnie: panie Wańkowicz, czapki z głów! Weźmy jeszcze pod uwagę, że w 1939 roku pisarz miał 47 lat, co dzisiaj nie wydaje się starością, jednak wtedy był on już zaliczany do „starszych panów” (sam tak o sobie pisał i to chyba bez kokieterii), był już chorowity, dość otyły i miał poważne zapalenie żył w obu nogach. Mógł przejść pieszo zaledwie około kilometra, potem nogi puchły i odmawiały mu posłuszeństwa. No, więc, imaginujcie sobie: najpierw podróż z przygodami z Warszawy do Zaleszczyk, potem, już po rumuńskiej stronie rzeki dalsza wędrówka, by dostać się do Bukaresztu. Jestem pełna podziwu! Ale tylko dla wersji prawdziwej, nie zaś mitycznej. 
No, i warto jeszcze podkreślić, że tak naprawdę to Wańkowicz nie uciekał przed Niemcami, jak głosi podanie, tylko przed Sowietami. Tego jednak nigdy nie napisał otwartym tekstem, ani w pierwszej, ani też w drugiej wersji. Jakiś strach go ogarnął, czy co? 
 Frapowała mnie ta legenda od dawna, bo w moim domu, w czasach PRL-u Wańkowicza oraz poświęcone mu artykuły (np. w „Przekroju”) czytało się nagminnie. Był wtedy jednym z najczęściej wydawanych i czytanych polskich pisarzy współczesnych. Dorastałam z tymi książkami, bo mój śp. ojciec przynosił je z biblioteki i walały się gdzieś w domu, więc czasem do nich zaglądałam i coś tam podczytywałam. Nie zawsze wszystko rozumiałam, bo np. żeby chwycić o co chodziło z tymi polskimi żołnierzami branymi do niewoli na wschodzie Polski we wrześniu, to trzeba było wiedzieć więcej niż ja wówczas wiedziałam. Pewnie mój ojciec wiedział więcej, ale był w ogóle dość tajemniczym człowiekiem i nie dzielił się ze mną tym, co wie. Uważał, że lepiej jak dziecko żyje w nieświadomości. Może i dobrze, bo w sumie, mimo pewnego niedostatku, typowego dla wszystkich w tamtych czasach, miałam dość szczęśliwe i bezpieczne dzieciństwo oraz młodość.  
Fajny film by można było nakręcić o losach Melchiora-Zagłoby we wrześniu 1939 roku, prawda? Może jakiś filmowiec się zlituje? Bardzo proszę! 

Wańkowicz Melchior, „Droga do Urzędowa”, Wydawnictwo Polonia, Warszawa 1989
 Wańkowicz Melchior, „Od Stołpców po Kair”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1969
Źródło zdjęć: Wikipedia

Alicja Łukawska
Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko

4 komentarze:

  1. Wankowicza uwielbiam , czytam i czesto wracam do jego ksiazek. Szkoda wielka, ze jest juz raczej zapomniany i nie tak popularny. Faktem jest , ze zupelnie inaczej odbieram jego teraz niz 25 lat temu, kiedy to po raz pierwszy przeczytalam Szczeniece lata.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, fakt, Wańkowicz nie jest już czytany. Widzę to na przykładzie mojej biblioteki publicznej. Szkoda, bo teraz niektórzy piszą o wiele gorzej, a są czytani.

      Usuń
  2. Zobaczyłam tytuł i od razu się domyśliłam, że to na pewno napisała pani Orzeszko! Muszę wysłuchać wreszcie 'Szczenięcych lat'. Prawdziwie, czy nie, ale baja pan Melchior świetnie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A co Ci szkodzi przeczytać także "Od Stołpców po Kair". Tak rzutem na taśmę! Naprawdę dobrze się czyta! Opis ucieczki Wańkowicza z Polski to gotowy scenariusz filmowy. Bardzo obrazowo opowiada

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...