poniedziałek, 20 maja 2019

Gdzie Rzym, gdzie Haliniszki albo o „Dworze w Haliniszkach” E. Dmochowskiej





Czy znalazła się nam oto polska Jane Austen? No… Nie. Ale czy można źle się bawić podczas lektury powieści, w której głównym kołem zamachowym fabuły jest wątek matki i siostry bohaterki, które chcą tę bohaterkę jak najszybciej wydać za mąż, bo potrzebują pieniędzy, by ufundować nowy zakon…?

Mąż,
jak to zabawnie mieć męża! Ale i straszno, żeby na kilka dni, to
jeszcze, ale na całe życie…
E. Dmochowska, Dwór w Haliniszkach, Wydawnictwo Oskar, 1991 r.


Odpowiedź brzmi: zawsze można. No, przepraszam, jestem psujzabawą. Ale za to postaram się Wam pokazać, że można bawić się dobrze – w moim przypadku pierwszy szok (Domownik może potwierdzić, że przy lekturze początkowych scen mruczałam pod nosem „Czy to jest na serio? Nie, ona żartuje, prawda?”) przeszedł w kontrolowany zachwyt. Czym? Uważam, że bardzo dużo o epoce można wyczytać z dzieł, które gdzieś tam zostały na jej obrzeżu: przejrzałych bestsellerów, literatury „wagonowej”, wszystkich tych książek czytanych z wypiekami na twarzy przez zastępy młodych dziewcząt. Czemu? Bo te powieści sprzedają nam pewien obraz epoki, który nie wszedł do kanonu, a swego czasu był popularny. U Dmochowskiej mamy bowiem wszystko to, o czym się wtedy mówiło: i emancypację (ba, bohaterowie ze zgrozą równą tej iksinowskiej u Prusa pytają jednej z bohaterek, czy aby nie jest emancypantką), i kłopoty z Kościołem katolickim na przełomie wieków (ach, ta masoneria!), i wciąż niezaleczone rany po powstaniu styczniowym, które wymiotło z domów młodzież, już nie mającą możliwości do nich powrócić.

Franciszek Kostrzewski, Grzybobranie, ilustracja do "Pana Tadeusza"
Źródło



A przy tym „Dwór w Haliniszkach” to czystej wody romans, ustawiony w dekoracjach dość niecodziennych. Oto Zosia Halicka, hoża dziewoja z Wileńszczyzny, która marzy o podniesieniu z niemalże-ruin rodzinnego dworu, wychowywana przez babkę-patronkę-okolicy i zdroworozsądkowego stryja. Oto Jerzy Lipowski, we wczesnym dzieciństwie osierocony przez rodziców, którzy pozostawili mu po sobie tylko długi, wychowany przez ciotkę, niepewny siebie, swojej wartości i angstujący na potęgę (serio, ilość miejsca, które zabierają wewnętrzne monologi Jerzego pod tytułem „nie mogę kochać Zosi, mam długi po rodzicach, co oznacza, że dla mnie jedyną pociechą może być związek z prostytutką!” – nie pytajcie o logikę, Jerzy lubi podkreślać swoją złą sytuację; Dmochowska cudownie kontrapunktuje to przez pokazywanie reakcji mocno stąpającej po ziemi rodziny Halickich).

Od początku wiemy, że oboje mają się ku sobie, pytanie tylko, jakie kłody rzuci im pod nogi autorka. A autorka co prawda sięga po kłody konwencjonalne również (mezalians), ale i takie dość rzadko jednak spotykane. Tu właśnie pojawia się cały wątek fundowania nowego zakonu. Bo widzicie, Zosię wychowuje babka nie dlatego, że dziewczyna jest sierotą, ale dlatego, że jej matka wraz ze starszą Zosi siostrą, Teresą Leonią (to podwójne imię w kontraście do samej Zosi powinno nas już naprowadzić na trop: matka najwyraźniej dużo bardziej od początku inwestuje w starszą swą latorośl) przebywa w Rzymie. Co tam robią? Otóż Teresa Leonia miała objawienie, gdzie nikt inny jak sama Matka Boska kazała jej założyć zakon. Tutaj zaczyna się robić ciekawie, bo Dmochowska nie przedstawia tego jednoznacznie pozytywnie, co w powieści pełnej rozmodlonych postaci i w romansie, gdzie sporą rolę odgrywa audiencja u papieża (tak, tak, sam Leon XIII się nam tutaj pojawia) to wcale nie jest taką oczywistą decyzją. Nie przedstawia też tego jednoznacznie negatywnie (pytanie, czy dlatego, że nie wypadało). Rodzina jest pełna powątpiewania w objawienia Teresy Leonii, nawet ksiądz, z którym obie panie przestają w Rzymie jest nastawiony – ujmijmy to w ten sposób – lekko sceptycznie, w dodatku nie dowiadujemy się do końca, czy cała sprawa się udała. Natomiast jeśli bliskie Waszemu sercu są rozwiązania w postaci „złemu charakterowi powija się noga i na koniec cieszymy się z jego upadku”, to niestety Dmochowska takich wrażeń nie zapewnia. Czemu ten wątek „zakonny” tak wygląda? Podejrzewam, że trzeba go zobaczyć w szerszej ramie, w jaką autorka wpisuje swoich bohaterów i całą fabułę, a mianowicie: tryumf swojskiego nad piękniejszym, lecz cudzym. „Cudzy” jest Rzym i rzymskie wpływy wywierane na bohaterki, które Dmochowska opisuje – a w tym wszystkim „swojski” ma być Watykan, pozostający w oblężeniu (papież – więzień Watykanu, niechętny zjednoczonemu państwu włoskiemu), podobnie jak pozostająca pod rozbiorami Polska (przy czym, co ciekawe, bohaterowie ze zgrozą patrzą na włoską niepodległość, skoro wiąże się ona z końcem Państwa Kościelnego). „Polska” jest swojska, ale równocześnie może być „cudza” w tych swoich częściach, które są z dala od Haliniszek: i Królestwo, i Wilno nawet, choć bliskie geograficznie, może być „cudze”. Bo tą ostoją „swojskości” są właśnie Haliniszki. Tu, mówi Dmochowska, trzeba się brać za robotę, a nie szukać zajęcia gdzieś daleko. Nieustanne podkreślanie, że gdyby Teresa Leonia chciała wstąpić do jakiegoś zgromadzenia na miejscu, spotkałaby się z dużo mniejszym potępieniem ze strony rodziny, również naprowadza na ten trop. Może jeszcze jedna uwaga w tym temacie: Dmochowska zdaje się dość zdroworozsądkowo podchodzić do roli religii w życiu i związków tejże z patriotyzmem. Pisząc o audiencji Polaków u papieża, zauważa dość przewrotnie:



Byli to ludzie, którzy z krwią rycerskich przodków odziedziczyli, a z mlekiem pobożnych matek wyssali miłość do swojego Kościoła i wierność niewzruszoną, którzy, pomimo życiowych zmian i prądów i burz młodzieńczych, zachowali nietkniętą, nie wiarę może, lecz synowskie przywiązanie.


No właśnie: jak nie wiarę, no to może chociaż to przywiązanie. Przyjrzyjmy się teraz przez chwilę Haliniszkom. Bo na pozór to takie słodkie, sielskie siedliszcze, jakich wiele w literaturze, ale jakby tak zdrapać pozłotkę bądź zlizać lukier to spod spodu wychodzi całe mnóstwo „ale”. I nie chodzi mi tu o to, co właściwie ledwo polukrowane, czyli cały wątek najstarszego syna babuni, który najwyraźniej zginął w powstaniu – Dmochowska operuje tu cały czas ogólnikami, zapewne ze względu na cenzurę (powieść ukazała się w 1903 roku). Ale weźmy nieustające aluzje, rzucane przez dziadunia, który portretowany jest jako nieszkodliwy, starszy pan. Z nich oraz z krótko przytoczonej historii życia babuni wynika, że wyszła ona za mąż jako piętnastolatka, objęła gospodarstwo, rodziła synów, a mąż w tym czasie przebywał w Wilnie, robił karierę i zdradzał ją, by po załamaniu się tejże kariery wrócić na wieś, do jej boku i powtarzać jej, jak bardzo ją kocha. Muszę przyznać, że brak jakiegokolwiek zwrócenia na ten fakt uwagi przez którąkolwiek z postaci mnie uwierał.



Franciszek Kostrzewski, „Obrachunek robocizny”. „Dwór…” przedstawia nam chłopów, pracujących w dobrach bohaterów, jako postaci niezaradne, bez opieki dworu nie dające sobie w życiu rady. Brzmi znajomo?

Możecie teraz zakrzyknąć, że taka była epoka, czegóż się spodziewałam. Ale widzicie, pod tym względem „Dwór…” jest dość specyficzny. Wystarczy wspomnieć, że Zosia nie pozostaje właściwie bierną uczestniczką wydarzeń, ale bierze sprawy we własne ręce. Gdyby chcieć pokazać w relacji Zosia – Jerzy stronę aktywną, to byłaby nią właśnie Zosia. W dodatku – tu lekkie spojlery, ostrzegam – Dmochowska nie kończy swojej historii od razu na „żyli długo i szczęśliwie”, ale pokazuje nam ślub, wesele, a nawet noc poślubną. Dla Zosi to moment przełomowy, bo uzmysławia ona sobie ze zgrozą, jak okropne musiałoby być małżeństwo z hrabią Paulinem Barberini-Baraniewskim, właśnie, jak sądzę, pod kątem wypełniania „obowiązków małżeńskich”. Ta postać to w ogóle jest rodzaj literackiej kpiny: zbiera w sobie wszystkich tych dekadenckich kochanków (dźwięczy w nim i rezonuje Sienkiewiczowski Leon, oj, jak bardzo!), w dodatku zostaje nazwany tak dziwnie, że nawet sama Zosia zauważa w tym śmieszność i przesadę.

O ile jednak hrabia Paulin z wiadomych względów zostaje odsunięty w cień, o tyle nie wszystkie postaci u Dmochowskiej miały tyle samo szczęścia, by doczekać się zakończenia swojego wątku. Ania, wierna towarzyszka Zosi, zostaje wyposażona w wątek nieszczęśliwej miłości, który właściwie stoi w miejscu i niewiele nam mówi, znika też jakoś bez echa, jak i sama Ania, na którą w pewnym momencie najwidoczniej zabrakło autorce pomysłu. Zresztą powieść cierpi na jeszcze jedną przypadłość: wprowadzanie postaci szybko i równie szybkie wykańczanie ich wątków gdzieś na drugim-trzecim planie. Serio, kilka razy musiałam wracać do miejsca, gdzie pojawił się tajemniczy ukochany jednej z bohaterek, żeby w ogóle zauważyć, że został wprowadzony. Inną kwestią, która może dzisiaj bawić, jest język Dmochowskiej, której zdarza się przysolić takim zdaniem jak: (…) koniczyna różowa i ciemna brunetka mieszały swe przenikliwe wonie. Generalnie jednak uważam „Dwór…” za zacną wyprawę w przeszłość ze sporą dawką kwestii do interpretacji


Tekst oryginalny ukazał się na blogu Pierogi pruskie


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...