niedziela, 10 października 2021

Sławomir Koper, Tomasz Stańczyk - Ostatnie lata polskiego Lwowa

Tygiel narodów, kultur i religii

      Na ostatnie półwiecze polskiego Lwowa, w wersji podanej przez Sławomira Kopera i Tomasza Stańczyka, złożyły się wydarzenia ważne dla historii Polski i najpiękniejszego miasta Galicji. Charakterystyczny dla niego tygiel narodów, kultur i religii, owocował w przeszłości niezliczoną ilością faktów opisanych w rzeczonej książce. Oddzielnie i bardzo szeroko (jedna trzecia część książki) przybliżono wojenne i okupacyjne dzieje grodu nad Pełtwią, zapoczątkowane wrześniową hekatombą 1939 roku. W „mieście, którego już nie ma” dokonywały się zacięte obrony Polaków przed Niemcami, Sowietami, Ukraińcami, prześladowania i eksterminacje oraz trwały okrutne okupacje.
     Przekrój tematyki poruszanej przez autorów wykazuje się ogromną różnorodnością: od Panoramy Racławickiej do Lwowskiej szkoły matematycznej rezydującej w kawiarni Szkocka, od Cmentarza Orląt na Łyczakowie do Wesołej Lwowskiej Fali, od Mordu profesorów lwowskich do piłkarzy Pogoni i Czarnych Lwów. Obok jasnych kart historii Lwiego Grodu, jak np. narodziny ruchu strzeleckiego, ormiańskie osadnictwo, walki o polskość czy nadanie miastu orderu Virtuti Militari, historycy podali do wiadomości czytelników informacje o incydentach z pogranicza półświatka: morderstwo namiestnika Galicji, zabójstwo aktoreczki przez przyszłego samobójcę, defraudacja funduszy przez seksoholika i liczne skandale obyczajowe. Ciemne strony lwowskich dziejów miały także większy ciężar gatunkowy – konflikty wieloetnicznego polsko-żydowsko-ukraińskiego miasta skutkowały gettem ławkowym, krwawymi pogromami, politycznymi zabójstwami, co rzetelnie odnotowali badacze historii, podsumowując swą pracę: „To  r z e c z y w i s t y  obraz miasta i jego mieszkańców, bez idealizacji czy retuszu”.

Dom Techników i Dworzec Główny we LwowiePomnik Jana III Sobieskiego we LwowieWesoła Lwowska Fala

Odbrązowić przeszłość

     Na kartach historycznej publikacji swoje miejsce znaleźli wybitni Polacy, dla których Lwów był matecznikiem pamiętanym do końca życia i ewidentnie determinującym ich przyszłość. Autorzy starali się odbrązowić przywoływane postaci, lecz niejednokrotnie sięgali do zbyt osobistych szczegółów ich biografii (granice dobrego smaku przekroczyła charakterystyka tasiemca Gabrieli Zapolskiej). Szczęśliwym trafem, łagodniej odniesiono się do legendy Szczepka i Tońka – słynnych bałakających batiarów, poety i satyryka Mariana Hemara czy pisarza science fiction Stanisława Lema.
     Walory książki o Lwowie znacznie podniosła jej przebogata warstwa graficzna. Zdjęcia pochodzące z archiwów autorów oraz zasobów bibliotek i Narodowego Archiwum Cyfrowego doskonale dopełniły tekst oparty na dokumentach wzmiankowanych w przypisach. Archiwalne i współczesne, barwne i czarno-białe fotografie przedstawiające osoby, miejsca i wydarzenia, kopie dokumentów, wycinki prasowe, okolicznościowe afisze, reprodukcje obrazów znakomicie zilustrowały „Ostatnie lata polskiego Lwowa”. Mój podziw wzbudziła również bogata, kilkunastostronicowa Bibliografia, zawierająca pozycje literatury wspomnieniowej, opracowania nt. Lwowa, artykuły prasowe i adresy stron internetowych.

A miało być tak pięknie...

    Uważna lektura książki popularyzatorów historii Polski wzbudziła u mnie ambiwalentne odczucia. Czemu miała służyć nadmierna fragmentacja tekstu? Niemal trzydzieści rozdziałów, z których każdy zawiera relacje z niecodziennych zdarzeń i zwięzłe komentarze do nich, podzielono na dwustronicowe podrozdzialiki. Moim zdaniem czytelnicy doskonale poradziliby sobie z dłuższymi partiami druku, tym bardziej, że użyto w nich niewyszukanego języka literackiego.
     Pozycje literatury popularnonaukowej, z naciskiem na popularne, nie aspirują do miana literackich arcydzieł, jednakże niniejsza publikacja przypomina czasem powszechnie znaną internetową encyklopedię. Znani publicyści prowadzą w niej zwięzłą, płynną narrację, dzięki czemu książkę czyta się bez wysiłku, a jej wartości poznawcze pozostają niekwestionowane. Niemniej jednak, zamiast logicznie opracowanego przeglądu faktów czytelnicy tomu „Ostatnie lata polskiego Lwowa” otrzymali niespójną mieszaninę zdarzeń o nierównej randze historycznej i społecznej. A mogło być tak pięknie, jak wyrażono w następującej frazie: «Panorama [Racławicka – MP] przedstawia tryumf polskiego oręża, a nie „najzwyczajniejsze w świecie utarczki”».

Kawiarnia Szkocka we Lwowie Cmentarz Obrońców Lwowa i cegiełka na jego odbudowę Galicyjska Kasa Oszczędności we Lwowie


Bolesna prawda historyczna

     Treść rzeczonej książki przywołuje także nierozwiązane, a bolesne dla nas Polaków zagadnienia. Po ostatecznym rozwiązaniu kwestii polskości arcy-pięknego miasta – wymordowaniu lub wypędzeniu większości (90%) zamieszkujących go Polaków – rozpoczęto „Walkę o lwowskie dobra kultury”. Skarby zgromadzone w Lwowskiej Galerii Obrazów oraz Zakładzie Narodowym im. Ossolińskich próbowano odzyskiwać ponad pięćdziesiąt lat. Ponowione wnioski rewindykacyjne o zwrot polskich zbiorów od ćwierćwiecza czekają na rozpatrzenie przez ukraińskie władze…
     Wytrawni historycy polscy, w tym Sławomir Koper i Tomasz Stańczyk, zwracają uwagę na stosunek Ukraińców, obecnych włodarzy Lwowa, do prawdy historycznej i przytaczają przykłady przekłamywania wspólnej historii polsko-ukraińskiej (ludobójstwa, eksterminacje Polaków, np. Rzeź Wołyńska), niszczenia śladów polskości we Lwowie (czołgi miażdżące groby na Cmentarzu Obrońców Lwowa), czy hołdowania zbrodniarzom spod znaku OUN-UPA (przyznanie tytułów Bohatera Ukrainy Stefanowi Banderze i innym nacjonalistom). 
     Kamienne posągi lwów z Cmentarza Łyczakowskiego, więzione w siermiężnych skrzyniach, nie mogą kontemplować polskich grobów. Nie zważając na poprawność polityczną bezgłośnie obwieszczają syntezę dziejów Lwiego Grodu słowami 
Zawsze wierny Tobie Polsko Cmentarz Orląt - Pomnik Chwały z uwięzionymi lwami - fot. twojahistoria.pl/

 

Tekst ukazał się na blogu CzytamPoPolsku.pl 

wtorek, 5 października 2021

Justyna Białowąs, Wołyńska gra

 




„Wołyńska gra” Justyny Białowąs to jedna z ważniejszych powieści, jakie przeczytałam w tym roku. Jej lekturę polecam wszystkim Kresowiakom i ich rodzinom, a zwłaszcza osobom, których przodkowie uciekli spod ukraińskiej siekiery w czasie ludobójstwa na Kresach. Bo to jest bardzo ważny głos w dyskusji o naszej historii, choć ukryty pod płaszczykiem powieści kryminalno-sensacyjnej.

Tytułem wstępu wyjaśnię, że osobiście nie jestem Kresowianką, ani nie mam nic wspólnego z Kresami w sensie rodzinnym. Ani jednego genealogicznego korzonka kresowego nie posiadam, przynajmniej takiego, o którym bym wiedziała. A jednak odkąd jako nieletnie dziecię przeczytałam „Trylogię” Henryka Sienkiewicza, tematyka kresowa w literaturze niezwykle mnie pociąga. Jej efektem są setki przeczytanych książek o Kresach (historycznych i beletrystyki), a także moja własna książka o zjawiskach paranormalnych na Kresach („Duchy Kresów Wschodnich”) wydana w 2018 roku przez wydawnictwo von Borowiecky.

O tym, jak banderowcy i inni ukraińscy bandyci w czasie II wojny światowej zabijali Polaków na Ukrainie (piszę ogólnie „na Ukrainie”, bo to działo się nie tylko na Wołyniu jak myśli wielu Polaków) dowiedziałam się dość późno, bo dopiero po 2000 roku, kiedy przeprowadziłam się z Bydgoszczy do Malborka. Wcześniej nie miałam do czynienia z Wołyniakami, a tutaj, nad Nogatem, wpadłam od razu w towarzystwo (sąsiedztwo!) ludzi pochodzących właśnie stamtąd. To właśnie do Malborka już w maju 1945 roku przyjechał pierwszy kolejowe transport Wołyniaków, którzy się cudem uratowali przed śmiercią z rąk Ukraińców w wiosce Przebraże koło Łucka. To Wołyniacy po wojnie zasiedlili moje miasto i okoliczne wioski. Nie wiem, czy ktoś to kiedykolwiek obliczył, ale szacunki „na oko” podają, że około 70 procent współczesnych Malborżan ma swoje korzenie na Wołyniu.

No, więc, jak tu zamieszkałam te dwadzieścia jeden lat temu, to zdarzało mi się często-gęsto usłyszeć piękną wymowę kresową, a zwłaszcza dźwięczne „h” i wspaniałe, tylnojęzykowe „ł”, które znałam tylko z przedwojennych polskich filmów. Dzisiaj już nikt tak nie mówi na co dzień, a szkoda. Bo tak właściwie powinno się mówić prawidłowo, bez pójścia na łatwiznę. Tak mówią inni Słowianie, np. Rosjanie czy Ukraińcy. Tak mówiono wszędzie w Polsce przedrozbiorowej. Później do polszczyzny zaczęło wkradać się tzw. „wałczenie”, czyli wymawianie „ł” jak „u”, robienie ze spółgłoski „ł” takie jakby półsamogłoski. Najpierw mówili tak tylko prości chłopi, później ta maniera wkradła się do wymowy klas wyższych i tam już została. A na oddalonych Kresach, niczym w muzeum, zachowała się dawna, staropolska wymowa „ł”. To samo dotyczy dźwięcznego „h”, które w kresowej wymowie odróżnia się od „ch”. Ja się tym zachwycam, tą starą wymową, bo ja polonistka jestem, wyczulona na takie rzeczy. No i właśnie po tym „h” i „ł” rozpoznawałam w Malborku Wołyniaków. Mówili tak nie tylko ludzie z pierwszego pokolenia, ale także drugiego, czasem nawet ci, którzy już się urodzili tutaj, na Ziemiach Odzyskanych. Ta cecha wymowy zatraca się, moim zdaniem, dopiero w trzecim pokoleniu.

Może uogólniam, ale mam wrażenie, że ludzie z Wołynia w ogóle dużo mówią, dużo opowiadają, są bardziej kontaktowi niż przeciętny Polak. Rozmawiałam z nimi czasem na przystankach, w autobusach, w kolejkach do lekarza czy na cmentarzu. Opowiadali mi sąsiedzi z działki i z mojej kamienicy, opowiadała fryzjerka, księgowa, optyczka i sklepowa… To były takie dziwne historie: o dzieciach nabitych na sztachety, o brzuchach ludzkich rozpłatanych nożem i wyciągniętych płodach (w wersji żeńskiej) albo jelitach (w wersji męskiej), o poderżniętych gardłach, spalonych wioskach i potwornym strachu przed Ukraińcami. Nikt z moich rozmówców z Malborka na Ukrainę nie jeździł, bo wszyscy się bali. Bały się kolejne pokolenia. Miałam wrażenie, jakby ofiarami Ukraińców nie byli tylko ci pomordowani, ale też ich uratowani potomkowie, bo drugie, trzecie czy czwarte pokolenie rosło z tymi opowieściami, słuchało ich od dziecka i uczyło się tego strachu przed ukraińskim rezunem.

Justyna Białowąs (rocznik 1983), autorka „Wołyńskiej gry”, także rosła z takimi właśnie rodzinnymi przekazami, podobnie jak mieszkańcy Malborka. W jakimś wywiadzie powiedziała, że pisanie tej powieści było dla niej rodzajem egzorcyzmów. Swoją książkę zadedykowała swojej „rodzinie, którą zamordowali Ukraińcy” i
Ukraińcom, których zamordowała jej rodzina”. Jest to opowieść o tym, jak trzydziestoparoletnia Jagoda, pracownica banku PKO BP, dobrze zarabiająca specjalistka od reklamy, potomkini pomordowanych przez Ukraińców, chce uciec od historii, ale ta historia i tak ją dopada. Cała ta powieść jest właściwie o tym. A także o tym, że Ukraińców to również dotyczy w niemniejszym stopniu niż Polaków.

Uwaga, teraz mogą być spoilery!

Jeśli ktoś traktuje „Wołyńską grę” wyłącznie jako sensację czy kryminał, to proszę dalej nie czytać! Bo może zdradzę niechcący coś, co Wam zepsuje lekturę? Ale - jeśli traktuje tę książkę tak jak ja, która uważam ją za rozpisaną na dialogi interesującą dysputę o trudnej polsko-ukraińskiej historii, to zapraszam dalej!

Jagoda od dziecka słyszała o ukraińskich rezunach, a do tego jej ojciec jest działaczem kresowym. Ale ją to nie obchodziło, dopóki nie pojechała do Sanoka na warsztaty ludowego śpiewu w jakimś skansenie. Po drodze zepsuł się jej samochód, nieoczekiwanie pojawił się jakiś Ukrainiec i zaoferował pomoc, potem pojawił się drugi, trzeci i w końcu była już cała masa tych Ukraińców, którzy przyjeżdżają do Polski jako emigranci zarobkowi. I tak właśnie niczego nieświadoma bohaterka została wkręcona w śmiertelną „wołyńską grę”, w której zostały użyte karty z namalowanymi ukraińskimi motywami (mniej więcej takie jak na okładce tej książki).

I teraz – jakbym to czytała jako kryminał, to pewnie bym porzuciła tę powieść gdzieś w połowie, bo to wszystko wydawało mi się mało prawdopodobne. Ta Jagoda może przecież w każdej chwili wycofać się z tej gry, nikt jej tam na siłę nie trzyma, a brnie dalej i nie wiem po co? Wkurzała mnie ta bohaterka i jej niewinna bezmyślność, która nasuwała mi porównania do heroin osiemnastowiecznych powieści grozy. Tylko, że tamte łaziły gdzieś nocą po ruinach narażając się na spotkanie z duchem (lub mordercą), a Jagoda zadaje się z potomkami rezunów. Ale ja nie dlatego brnęłam przez tę dość obszerną przecież powieść, by dowiedzieć się, czy cnota oraz życie bohaterki zostały uratowane, tylko po to, by poczytać te polsko-ukraińskie dialogi i spory historyczne.

Autorka bardzo dobrze odrobiła swoją lekcję, widać, że siedzi mocno w temacie polsko-ukraińskim, bo przywołała prawie wszystkie kluczowe problemy, jakie pojawiają się w literaturze źródłowej na ten temat, a nawet przewijają się w dyskusjach w zamkniętych „kresowych” grupach na Fejsbuku. Bo ja też należę do tych grup i wiem, co się tam pisze. I jakim językiem. Brawo za research! Dlatego z ogromnym zainteresowaniem połykałam tę książkę, nie zwracając uwagi na występujące tam niedociągnięcia fabularne i „papierowość” niektórych bohaterów (postać pracownika policji na przykład jest papierowa, moim zdaniem). Byłam ciekawa, jak autorka rozwikła cały ten problematyczny węzeł i do jakich wniosków dojdzie.

A teraz jest ten główny spoiler!

W sensie historycznym autorka postawiła na symetryzm. Co właściwie nie powinno być dla czytelnika zaskoczeniem, bowiem przecież zapowiedź tego symetryzmu widoczna jest już w dedykacji tego tekstu, o czym pisałam powyżej. A więc – oni mordowali i my mordowaliśmy. Oni byli źli, bo i my byliśmy źli. Nie ma ofiar ani katów. Są tylko same ofiary. A tak w ogóle to ani Polacy nie są źli, ani Ukraińcy, tylko „nacjonaliści” polscy i ukraińscy. Bo ludzie to w ogóle są dobrzy z natury. Tylko ci wredni nacjonaliści, prawicowcy religią podszyci wszystko psują. Zwróciłam uwagę, ze autorka konsekwentnie i świadomie nie używa określenia „patrioci”, jakby czegoś w szkole jej nauczyli. Albo jakby chodziła do szkoły w czasach, gdy patriotyzm był niemodny.

I ja się teraz zastanawiam, dlaczego właśnie tak? Skąd ten symetryzm? Skąd pochwała kresowej doktryny Jerzego Giedrojcia? Dlaczego w powieści pojawia się sugestia, że „pogódźmy się, pokochajmy się”, a będzie dobrze? Bo tak jest poprawnie politycznie? Modnie? Bo w innym wypadku tak poprawnościowe wydawnictwo jak „Znak” z Krakowa by tego nie wydało? Nie wiem. Naprawdę nie wiem, co myśleć.

Jak wspomniałam na początku, nie jestem Kresowianką. Oczywiście - jako Polkę - boli mnie to ludobójstwo na Kresach. Oczywiście, identyfikuję się z naszymi ofiarami, jestem całym sercem po ich stronie i chciałabym, aby Ukraińcy przeprosili nas za te zbrodnie. Ale mimo wszystko, z powodu braku związków krwi z Kresami, nie wiem, czy jestem odpowiednią osobą do oceny tej powieści. A może właśnie dobrze się stało, że taki właśnie temat trafił do literatury popularnej, że przemówił także do nieświadomych czytelników nie mających pojęcia o krwawej polsko-ukraińskiej historii? Zastanawiam się nad tym.

Dlatego bardzo zależy mi na tym, by włączyli się tutaj Kresowiacy i ich potomkowie. Może przy okazji takiej właśnie sensacyjnej powieści warto przedyskutować, czy na miejscu jest symetryzm historyczny, jaki postuluje autorka. Czy rzeczywiście my Polacy możemy być uważani za katów? A może jednak lepiej byłoby wymusić na Ukraińcach przyznanie się do winy? Można by to zrobić przy pomocy ekonomii, mniej im pomagać, a więcej wymagać. Jak myślicie?

Białowąs Justyna, „Wołyńska gra”, Kraków 2021


Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko

piątek, 23 kwietnia 2021

Doświadczyć granicy. Recenzja książki Tomasza Grzywaczewskiego ,,Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej"

 Tomasz Grzywaczewski bierze na swój warsztat opowieść o Kresach i ja się zastanawiam, co z tego wyniknie – zanotowałam w listopadzie, w dniu premiery reportażu, który w swym założeniu ma przeprowadzić czytelnika przez dawne granice II Rzeczpospolitej. Byłam świeżo po lekturze ,,Wędrownego zakładu fotograficznego” Agnieszki Pajączkowskiej (Wydawnictwo Czarne) i nie wyobrażałam sobie, że mogę przeczytać coś bardziej inspirującego niż jej opowieść o terenach przygranicznych. A jednak! Książka Grzywaczewskiego ma kilka niezwykle mocnych punktów, które sprawiają, że jej lektura, mimo że jest wymagająca nawet dla czytelnika obeznanego z poruszaną tematyką, to prawdziwy emocjonalny i merytoryczny rollercoster. I dlatego warto. Ale nie tylko!

,,Wymazana granica” jest opowieścią o terenach, które w okresie II RP znalazły się w strefie przygranicznej. To jednak oczywiste, że celem Grzywaczewskiego nie jest opowiedzieć TYLKO o stricte geograficznym lub politycznym wymiarze linii oddzielającej od siebie dwa państwa. W ,,Wymazanej granicy” reporter skupia swoją uwagę na ludziach, którzy ,,doświadczyli granicy” – jej ewolucji, przesuwania i powrotu; jej płynności i konsekwencji, które z tą nietrwałością się wiązały.Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej - Wydawnictwo Czarne

Pretekst

Opowiadanie o polskiej granicy, która w XX wieku była niezwykle często poddawana zmianom jest w reportażu Grzywaczewskiego pretekstem do rozmowy o doświadczeniach, jakie dotknęły Polaków na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że objeżdżając przygraniczne tereny i opowiadając ich historię, Tomasz Grzywaczewski opowiada losy swojego narodu tak w ogóle – wszystkich tych rozdzielonych, odciętych od ojczyzny, przesiedlonych w nieznane i nieprzyjazne miejsca, uwikłanych w konieczność porzucenia swej tożsamości etnicznej, opuszczonych i zapomnianych, którzy musieli wybierać, kim mają być albo nie mogli pamiętać, kim są. Nie jestem pewna, czy zbudowanie tak pełnego obrazu polskiego doświadczenia narodowego, było świadomym zamiarem autora. Wydaje się jednak, że nie sposób uciec od tej zależności zwłaszcza, gdy opisuje się tereny przygraniczne, a więc miejsca styku, iskrzenia, a także przepływu społeczności i kultury. Mieszkańcy tamtej przestrzeni jako pierwsi odczuwali skutki wszelkich ,,dziejowych” zmian polityczno-historycznych; to tam narodowość (polskość) była wystawiana na największe próby, a historia, właśnie tam, jak nigdzie w równym stopniu, lubiła się powtarzać (niestety!).

Obraz z jednostki ""

Ławeczka Piłsudskiego w Druskiennikach NAC

Reportaż Grzywaczewskiego warto traktować jako impuls do poszukiwań informacji o miejscach i wydarzeniach, które powinny mocniej zaistnieć w polskiej świadomości. Część terenów i wydarzeń kluczowych do zrozumienia czym była II RP – i czym jest III RP –  o których przeczytamy w ,,Wymazanej granicy” jest znana szerszemu gronu odbiorców – słynne Zaleszczyki, Druskienniki  albo Kosów nad Czeremoszem, w którym prężnie działał Zakład Wodolecznictwa doktora Apolinarego Tarnawskiego. Niestety, zdecydowana większość miejsc, do których dotarł autor ,,Wymazanej granicy” ginie w pamięci o burzliwych wydarzeniach XX wieku. Tymczasem historia tych przygranicznych miasteczek, wiosek i przysiółków niesie w sobie niemniejszy ładunek wiedzy o opisywanym przez Grzywaczewskiego świecie – i co za tym idzie, również o świcie, którego doświadczamy tu i teraz.  Jest przecież tak – co pięknie pokazuje autor reportażu, że za każdą wioską czy chatą kryje się jej własna, burzliwa historia – czy zaskoczeni będziemy jeśli okaże się, że w Polsce jest wiele miejsc podzielonych na symboliczne pół? Trochę jakby przez życie ludzi, o których opowiada reporter przebiegała jakaś granica, wyobrażona lub zdefiniowana, oddzielająca to ,,przed” od tego, co ,,potem”.

 

Pstryczek w nos

Obraz z jednostki "Kosów. Panorama miejscowości"

Kosów nad Czeremoszem, NAC

Swoją badawczą podróż Grzywaczewski rozpoczyna na Kaszubach i kontynuuje ją przez Śląsk, tereny przylegające do rzeki Olzy, Zaolzie, okolice Wołosatego, Galicję Wschodnią, Wołyń i tereny nad Zbruczem, Polesie i jego mokradła, Zasław i granicę pod Mińskiem, Wileńszczyznę i dawne Prusy Wschodnie. Dostajemy sporo merytorycznych treści i jeszcze więcej tematów, z którymi musimy się zmierzyć samodzielnie. Reporter bardzo często oddaje głos swoim rozmówcom i to im (a potem nam) pozostawia ocenę świata, którego doświadczyli, dbając jednocześnie o to, byśmy jedną historię poznali z różnych perspektyw. Ale to zawsze czytelnik podjąć musi decyzję, jak wartościować obrazy, które dostaje i fakty, o których się dowiaduje. „Wymazana granica” daje pstryczka w nos zarówno tym, którzy chcą budować nieco idealistyczny obraz II RP oraz tym, którzy za wszelką cenę dążą do dekonstrukcji jakiegokolwiek pozytywnego jej obrazu.

„Na pograniczach każdy nosi w sercu jakąś zadrę. Pod każdą strzechą, w każdej rodzinie, w każdym miejscu czai się własny Smętek” mówi Grzywaczewskiemu jedna z rozmówczyń i myślę sobie, że oto mamy zdefiniowaną kolejną perspektywę przyjętą przez reportera. Spotkania z ludźmi, którzy ,,doświadczyli granicy”, a więc jej istnienia i przesuwania to niejednokrotnie zderzanie się z całą paletą emocji i doznań bardzo trudnych do wyobrażenia. Podczas lektury czytelnik zostaje postawiony przed koniecznością ustosunkowania się do przeczytanych treści i na próżno mu szukać gotowych interpretacji historii, o której czyta. Autor jest rzetelny w swojej pracy i przytacza konteksty poszczególnych wydarzeń, ale jednocześnie nie stara się ich spłaszczać albo obdzierać z warstwy emocji, którymi obrosły przez lata. Rozszyfrować ich znaczenie i zderzyć się ze świadomością, że jedna historia znaczyć może wiele musimy już sami. Sami dźwigamy ciężar opowieści o wojnie palikowej i niesprawiedliwościach wobec Kaszubów; samodzielnie trzeba nam zaakceptować to, jak zostali potraktowani mieszkańcy miast kipiących niekiedy od polskości; zostajemy sam na sam ze świadomością, jaki los spotkał Ślązaków zmuszonych do walki o własną tożsamość i odpieranie zarzutów o zniemczeniu; musimy przetestować własną wrażliwość, czytając o nieutulonej tęsknocie przesiedlonych spod Tarnicy–

– Po naszej chyży nie został kamień na kamieniu. Wszystko się pozmieniało. Nowe domy, nowe drogi, nowe drzewa, zarośla, łąki i pastwiska. Ale ona nadal tam stała. Tarnica. Tak samo majestatyczna, tak samo moja. Stała i czekała na mój powrót. Nie pozwoliła się zabrać. Jest wieczna. Po siedemdziesięciu latach rozłąki wreszcie ją zobaczyłam. Odzyskałam moje dzieciństwo.

Zobacz obraz źródłowy

Granice II RP

„Wymazana granica” jest więc bardzo przejmującą opowieścią o tęsknocie. Najczęściej o tęsknocie za tym, co było. Zastanawia mnie i frapuje to zjawisko, bo chyba KAŻDY, kto doświadczył granicy, a o którym pisze Grzywaczewski, dzieli swoje życie na pół i zmaga się z tęsknotą za przeszłością. Jedni uważają, że najlepiej się żyło za cesarza Franciszka Józefa, dla innych pewną epokę szczęścia kończy współczesność i nowe europejskie prawo oddzielające ich od tradycji zamieszkałych ziem, inni z sentymentem wspominają czasy socjalizmu. Słowem, niezależnie od obszaru, na którym swoje badania prowadził reporter, niemal zawsze tęsknota dominuje we wspomnieniach jego rozmówców. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedzi na to pytanie znajdziemy w książce, są one raczej proste i uderzają nas swoją oczywistością.

Nie wiem też, czy Tomasz Grzywaczewski jest romantykiem z natury, ale wiem, że jego książka zawiera w sobie spory ładunek sentymentalizmu. Cieszą mnie zdania i użyte w niej frazy, bo według mnie świadczą o sporej wrażliwości autora wobec ludzi, których spotkał i historii, które nam przywiózł. Chyba nie da się odkleić od siebie tych dwóch zjawisk. To ,,uroczysko zapomnienia”, które opisuje Grzywaczewski może stać się jednocześnie uroczyskiem pamiętania, pod warunkiem, że to pamiętanie będzie pełne – nieskażone polityczną poprawnością, albo narracją, jaką życzyliby sobie emisariusze różnych interpretacji historii naszego kraju.

Oby udało się zapamiętać te i inne treści zawarte w książce. Egzemplarz autorki recenzji.

Jesteś gotowy na doświadczenie granicy?

Podczas lektury reportażu – czułego dla podmiotu i rzetelnego w swej treści – zastanawiałam się nad nasilonym w ostatnich latach zjawiskiem odrzucania historii własnego kraju. Czy tego chcemy, czy nie – wszystko, co jest dzisiaj, wyrasta z tego, co było kiedyś. Przyjęcie wszystkich blasków i cieni przeszłości nie jest przecież równoznaczne z uwięzieniem w tożsamościowej martyrologii. Śmiesznym jest twierdzić, że pamiętanie oznacza uwikłanie i niemożność pójścia dalej. Wyzbycie się tego PAMIĘTANIA przypomina budowanie misternej konstrukcji więźby dachowej bez uwzględnienia solidnych fundamentów inwestycji. Warto przeczytać tę książkę i dowiedzieć się, czy to, co nosimy w sobie bliższe jest piaskom, które zmywa byle deszcz, czy raczej przypomina żyzną glebę, która karmi rzucone na nią ziarna.

9/10

Agnieszka Winiarska

__________________

Tomasz Grzywaczewski ,,Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej”
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2020

www.czarne.com.pl

Recenzja pierwotnie ukazała się na łamach portalu kulturanacodzien.pl


__________________

Post scriptum

Dopełnieniem książki jest strona internetowa zawierająca liczne (i niezwykle wzruszające) zdjęcia z każdego niemal regionu, który w czasie swej reporterskiej podróży odwiedził Tomasz Grzywaczewski i jego małżonka Kaja Grzywaczewski. Oboje są autorami projektu ,,Granice2RP” dostępnego pod adresem  www.granice2rp.pl , który zawiera bardzo bogaty materiał fotograficzny stanowiący zarówno komentarz do książki i jednocześnie są oddzielną opowieścią.


 

Huculszczyzna | Obelisk na górze Stóg wyznaczający kiedyś trójstyk granic Polski, Czechosłowacji i Rumunii


 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...