Ta książka była zakazana w PRL-u, gdyż opowiadała o wydarzeniach, które władza komunistyczna chciała przed nami ukryć. Dzisiaj też jest tekstem niewygodnym, bo w dużym stopniu narusza obowiązujące tabu poprawności politycznej.
„Pożoga” to debiut literacki Zofii Kossak-Szczuckiej-Szatkowskiej. Rzadko się zdarza, by młoda, trzydziestoparoletnia kobieta, pisała i wydawała pamiętniki. Ale Zofia z Kossaków miała za sobą takie przeżycia, które domagały się uwiecznienia i upublicznienia. Jej wspomnienia otwiera rodzaj inwokacji, poetycki wstęp będący przypominający minioną wiejskiej Arkadii, w jakiej żyła rodzina Szczuckich w majątku Nowosielice niedaleko Starokonstantynowa na Wołyniu.
Zofia miała wówczas dwadzieścia kilka lat i była szczęśliwą żoną Stefana Szczuckiego, administratora dóbr Potockich. Jej teść pracował jako lekarz w Antoninach, pięknym i kwitnącym majątku Potockich. Jej wspomnienia zaczynają się wiosną 1917 roku, niedługo po rewolucji lutowej i abdykacji cara Mikołaja II: „Potężna fala rewolucji rosyjskiej nie od razu odbiła się o brzegi naszego kresowego życia. (…) Świadomie z pełnym przeczuciem tego, co miało nastąpić, cieszyli się wyłącznie Żydzi. Pamiętam owe pierwsze dni marcowe 1917 roku. Zabłoconą i niechlujną ulicą Starokonstantynowa przeciągał pierwszy „pochód wolnościowy”. Składał się on z kilkunastu uczniów i kilkudziesięciu Żydów i Żydówek. (…) Z okna Towarzystwa Rolniczego powiatowy marszałek szlachty, Szumatow, młody, zdolny dyplomata, machał ku niemu batystową chusteczką, ruchem pełnym wytwornej kurtuazji. Na chodnikach stali nieruchomo chłopi. Z niemożliwym do oddania wyrazem ironii i lekceważenia patrzyli na czerwony symbol Rewolucji i rozkrzyczanych Żydziaków. Przechodząc mimo, zamieniliśmy z nimi powitania i uwagi o niebywałym znaczeniu: - Ne bude dobra z toho, pani!... Bez cara ani poriadku, ni tołku. Ktoż bude hołowoju w hosudarstwie?... – mówili kiwając z zafrasowaniem głowami.”
Jednak nie minęło wiele miesięcy, kiedy ci sami, na początku rozsądnie myślący Rusini (dzisiaj zwani Ukraincami), podburzani przez bolszewickich agitatorów przybyłych z Piotrogradu, ruszyli palić, mordować i rabować dworu, a ich właścicieli obdzierać żywcem ze skóry. Dokładnie tak samo jak ich przodkowie podczas powstań kozackich. Chcieli ziemi i pańskiego dobra. Jak czegoś nie mogli zabrać, to złośliwie to niszczyli. Szczuccy wkrótce musieli ewakuować się ze swego malowniczego domku otoczonego kwiatami, w którym mieszkali wraz dziećmi. Przenieśli się do pałacu, którego mocne mury, kraty w oknach i żelazne wrota miały strzec ich przed chłopskimi rabusiami. Spali ubrani, z nabitą bronią w zasięgu ręki.
Przez pewien czas ich bezpieczeństwa strzegli „biali” żołnierze rosyjscy, jednak jesienią 1917 roku napady na dwory polskie w okolicy nasiliły się i Szczuccy musieli uciekać przed żądnymi krwi Ukraińcami. W tym czasie zostały obrabowane i zrujnowane polskie dwory w całej okolicy: „Runęły zburzone Samczyńce, Beregiele, cudna Eliaszówka z pałacem włoskim tak pięknym, że zdawał się zjawą (…), Semerynki (…) Werborodyńce (…), Derkacze o starym parku w stylu XVIII wieku (…) Wyższa Pohoryła, niegdyś bogata rezydencja Czetwertyńskich; Ładyhy, rodowa własność Szaszkiewiczów, Werchniki, Małaszyha, Swinna, Dmitrówka, Łahodyńce…” – czyż ta wyliczanka autorki „Pożogi” nie brzmi jak tren żałobny na śmierć polskiej cywilizacji i kultury jaka niegdyś kwitła na Kresach?
Oto jedna z najbardziej przejmujących scen: „Noc ostatnia przed pogromem w znajomym dworze w okolicy Płoskirowa… Wieś zbuntowana stoi na nogach i od rana pije, czekając chwili ruszenia na dwór. We dworze starym, białym, cała rodzina zebrana przy łóżku konającej matki właściciela. Z bohaterską pogodą, wiedząc o zamiarach wsi, kryją przed chorą faktyczny stan rzeczy (…) Dzikie wrzaski i śpiewy już blisko, już w ogrodzie, dają znać, że pogrom się zbliża”. Zaniepokojona staruszka podrywa się wtedy z łoża śmierci, chwyta w ręce krucyfiks i w koszuli nocnej wychodzi na ganek do tłumu: „Ludzie! – woła. – Ja na sąd Boga już idę! Ja za godzinę z Bogiem będę mówić! Jemu samemu na was się poskarżę!... Ja straszyć po śmierci was będę, wygubię wszystkich… Precz stąd! Precz! … Słyszycie!” – przecież to scena godna Mickiewicza lub Sienkiewicza… Okazało się, że groźba umierającej odniosła skutek, chłopstwo odstąpiło, staruszka faktycznie skonała w godzinę później, a jej syn z rodziną zdążył uciec przed pogromem.
W tej sytuacji Polacy musieli się bronić. Zawiązywały się samoistnie ochotnicze oddziały partyzanckie. Najsłynniejszym z nich był oddział Feliksa Jaworskiego, późniejszego rotmistrza Jaworskiego, który do końca II Rzeczpospolitej cieszył się taką estymą, że jego koń Mars, piękny kasztan, na którym jego pan walczył w latach 1917-1920, dożył swoich dni na łaskawym chlebie w szkole kawalerii w Grudziądzu.
Ale cóż? Nauczanie historii w Polsce jest tak „dobre”, że nikt nie pamięta dziś o rotmistrzu Jaworskim… A Kossak-Szczucka tak pięknie opisała mszę polową III Korpusu Polskiego z jego udziałem, jaka odbyła się w Antoninach wiosną 1918 r., kiedy Polacy na Kresach jeszcze myśleli, że uda im się wybić na niepodległość:
„Pierwszy pluton na karych. Same paradiery – ogromnego wzrostu, potężnej budowy. Jak mora czarna, jak miękki aksamit, połyskuje sierść błyszcząca; wypieszczone ogony, wyskubane grzywy falują leciutko na wietrze…
Prowadzi go Naruszewicz.
Drugi na gniadych.
Myśliwskie typy hunterów; potężne piersi, stalowe pęciny, rozumne oczy, nie znające trwogi; wiśniowo złote połyski na zadach. Żołnierze – prawie sami ochotnicy, krew z krwi, kość z kości ziemi, na której stanęli.
Prowadzi go kornet Szczucki.
Trzeci na kasztanach. Wszystkie konie krwi wysokiej; łabędzie szyje, sarnie nogi, kłąb wydatny. Suche nozdrza z rozkoszą wciągają wicher kresowy.
Prowadzi go Pruszanowski.
Czwarty na siwych, szpakach i tarantach. Pozornie konie drobne, ale gdy z bliska popatrzeć, uderza ich piękność przedziwna. Same to araby Sanguszkowskie ze Sławuty, odebrane chłopom po wsiach okolicznych. Srebrną kaskadą grają wzniesione w górę ogony; czarne oczy, pełne marzeń o przestrzeni wielkiej, płoną. Niespokojnie grzebie ziemię zwięzła, sucha noga. Prowadzi chorąży Tański” – itd. itd.
Zofia Kossak nie malowała koni pędzlem, jak jej dziadek Juliusz i stryj Wojciech, ale umiała oddać ich piękność słowami. Znała się na koniach doskonale, bo wyrosła wśród nich (nawet jej kuzynka Magdalena Samozwaniec pisała, że Zośka to w ogóle nie interesowała się strojami, tylko biegała boso, błyskając bosymi piętami i jeździła na koniu jak Kozak), a potem zajmowała się ich hodowlą. W Nowosielicach miała ulubionego wierzchowca, którego później zarekwirowali bolszewicy. Z ogromnym bólem pisze o spotkaniu z zamęczonym zwierzęciem w mieście, gdzie ukrywała się w przebraniu chłopki. Opisała także cierpienia zadawane koniom czystej krwi w Antonionach. Oto jak krasnoarmiejcy rekwirowali wierzchowce czystej krwi z rodowodem: „Rabowano cud-konie, niszcząc pracę wielu lat i radość wielu pokoleń. (…) Chamskie ręce chwyciły za grzywę cud-konia (…) Stanęły konie zdziwione, patrząc na nowy widok. Drżała pergaminowa skóra od chłodu i bezwiednego lęku, gdy zarzucano na grzbiety obrzydłe siodło żołdackie. Z ufnością i dobrotliwie pozwoliły wciągnąć na szlachetne głowy twardą, cuchnącą dziegciem uździenicę. Rzuciły się w bok, strwożone po raz pierwszy od lat wielu, gdy „towariszcz”, wskoczywszy na siodło, szarpnął ciężką łapą za ostre wędzidło. Świsnęła nahajka. Zamarło w przerażeniu dumne, wolne serce. Potoczyły wkoło obłąkane lękiem oczy…
Zabrano matki od źrebiąt maleńkich, bezradnych. Kilka starszych pobiegło za matkami w ślad. Drobne ich kopytka utykały w ciężkim błocie, a żałosne rżenie niosło się po polach jak sierocy płacz dziecięcy. Na przestrzeni kilkunastu wiorst padły ze zmęczenia, a gasnące oczy z trwożną ciekawością patrzyły na nadlatujące coraz bliżej kruki. Młodsze – żołnierze zabijali na dziedzińcu, by w drodze nie były zawadą. Wtedy płacz-rżenie matek rozdzierały serce.” No, nie wiem, kto nie zapłacze przy tym opisie cierpień zwierząt, to chyba nie ma Boga w sercu… Ja ryczę za każdym razem, jak to czytam.
Co było dalej? No cóż, skoro powstała ta książka, to znaczy, że autorce udało się wyrwać z rąk bolszewików. Jednak Polska do Nowosielic nie przyszła. Zostały za granicą. W Związku Radzieckim. Zostały tak samo jak Taraszcza czy Bobrujsk, opisane przez Marię Dunin-Kozicką i Floriana Czarnyszewicza. Polska tam już nie doszła.
Alicja Łukawska
Zofia Kossak-Szczucka, „Pożoga”, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2005
Ale cóż? Nauczanie historii w Polsce jest tak „dobre”, że nikt nie pamięta dziś o rotmistrzu Jaworskim… A Kossak-Szczucka tak pięknie opisała mszę polową III Korpusu Polskiego z jego udziałem, jaka odbyła się w Antoninach wiosną 1918 r., kiedy Polacy na Kresach jeszcze myśleli, że uda im się wybić na niepodległość:
„Pierwszy pluton na karych. Same paradiery – ogromnego wzrostu, potężnej budowy. Jak mora czarna, jak miękki aksamit, połyskuje sierść błyszcząca; wypieszczone ogony, wyskubane grzywy falują leciutko na wietrze…
Prowadzi go Naruszewicz.
Drugi na gniadych.
Myśliwskie typy hunterów; potężne piersi, stalowe pęciny, rozumne oczy, nie znające trwogi; wiśniowo złote połyski na zadach. Żołnierze – prawie sami ochotnicy, krew z krwi, kość z kości ziemi, na której stanęli.
Prowadzi go kornet Szczucki.
Trzeci na kasztanach. Wszystkie konie krwi wysokiej; łabędzie szyje, sarnie nogi, kłąb wydatny. Suche nozdrza z rozkoszą wciągają wicher kresowy.
Prowadzi go Pruszanowski.
Czwarty na siwych, szpakach i tarantach. Pozornie konie drobne, ale gdy z bliska popatrzeć, uderza ich piękność przedziwna. Same to araby Sanguszkowskie ze Sławuty, odebrane chłopom po wsiach okolicznych. Srebrną kaskadą grają wzniesione w górę ogony; czarne oczy, pełne marzeń o przestrzeni wielkiej, płoną. Niespokojnie grzebie ziemię zwięzła, sucha noga. Prowadzi chorąży Tański” – itd. itd.
Zofia Kossak nie malowała koni pędzlem, jak jej dziadek Juliusz i stryj Wojciech, ale umiała oddać ich piękność słowami. Znała się na koniach doskonale, bo wyrosła wśród nich (nawet jej kuzynka Magdalena Samozwaniec pisała, że Zośka to w ogóle nie interesowała się strojami, tylko biegała boso, błyskając bosymi piętami i jeździła na koniu jak Kozak), a potem zajmowała się ich hodowlą. W Nowosielicach miała ulubionego wierzchowca, którego później zarekwirowali bolszewicy. Z ogromnym bólem pisze o spotkaniu z zamęczonym zwierzęciem w mieście, gdzie ukrywała się w przebraniu chłopki. Opisała także cierpienia zadawane koniom czystej krwi w Antonionach. Oto jak krasnoarmiejcy rekwirowali wierzchowce czystej krwi z rodowodem: „Rabowano cud-konie, niszcząc pracę wielu lat i radość wielu pokoleń. (…) Chamskie ręce chwyciły za grzywę cud-konia (…) Stanęły konie zdziwione, patrząc na nowy widok. Drżała pergaminowa skóra od chłodu i bezwiednego lęku, gdy zarzucano na grzbiety obrzydłe siodło żołdackie. Z ufnością i dobrotliwie pozwoliły wciągnąć na szlachetne głowy twardą, cuchnącą dziegciem uździenicę. Rzuciły się w bok, strwożone po raz pierwszy od lat wielu, gdy „towariszcz”, wskoczywszy na siodło, szarpnął ciężką łapą za ostre wędzidło. Świsnęła nahajka. Zamarło w przerażeniu dumne, wolne serce. Potoczyły wkoło obłąkane lękiem oczy…
Zabrano matki od źrebiąt maleńkich, bezradnych. Kilka starszych pobiegło za matkami w ślad. Drobne ich kopytka utykały w ciężkim błocie, a żałosne rżenie niosło się po polach jak sierocy płacz dziecięcy. Na przestrzeni kilkunastu wiorst padły ze zmęczenia, a gasnące oczy z trwożną ciekawością patrzyły na nadlatujące coraz bliżej kruki. Młodsze – żołnierze zabijali na dziedzińcu, by w drodze nie były zawadą. Wtedy płacz-rżenie matek rozdzierały serce.” No, nie wiem, kto nie zapłacze przy tym opisie cierpień zwierząt, to chyba nie ma Boga w sercu… Ja ryczę za każdym razem, jak to czytam.
Co było dalej? No cóż, skoro powstała ta książka, to znaczy, że autorce udało się wyrwać z rąk bolszewików. Jednak Polska do Nowosielic nie przyszła. Zostały za granicą. W Związku Radzieckim. Zostały tak samo jak Taraszcza czy Bobrujsk, opisane przez Marię Dunin-Kozicką i Floriana Czarnyszewicza. Polska tam już nie doszła.
Alicja Łukawska
Zofia Kossak-Szczucka, „Pożoga”, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2005
Tekst oryginalny na blogu: archiwum mery orzeszko
To książka, którą warto przypominać i o niej pisać, wiele razy. Za każdym razem boli tak samo.
OdpowiedzUsuńZauważam, że wśród moich lektur zaczynają przeważać te :kresowe", ale nie mogę się oprzeć, bo ciągle mi wpada coś ciekawego w ręce. Na "Pożogę" też przyjdzie czas...
UsuńUwielbiam powieści tej pisarki:)
OdpowiedzUsuńTo wielka pisarka, a przed nami młodymi kiedyś ukrywano prawdę i wielkich ludzi! Jesteśmy pokoleniem okaleczonym przez zło tamtych lat...
OdpowiedzUsuńdobrze, że piszesz o ważnych sprawach!
Dlatego uważąm, ze powinnismy opuscic kresy. Zabrac kosci naszych przodków do dzisiejszej Polski i nie wchodzic w wieksze relacje z tamtejszym ludem. Predzej czy pozniej oni znowu zaczna nas mordowac.
OdpowiedzUsuń