Znacie to powiedzenie, że przeszłość jest jak obcy kraj? Powieść Tadeusza Konwickiego jest napisana tak, że doskonale ilustruje to nieco jednak paradoksalne porzekadło, które łączy czas i przestrzeń w jednym spostrzeżeniu. "Bohiń" bowiem to jest nie tylko opowieść o folwarku zagubionym gdzieś na Wileńszczyźnie, ale też o przeszłości, do której się dąży coraz dalej i dalej również w kategoriach geograficznych. Czas staje i rusza na przemian, a my śledzimy nie tylko losy Heleny, głównej bohaterki, ale też narratora, jej wnuka, chcącego odkryć nieodkrywalną prawdę zagubioną przed stu laty i wiele setek kilometrów od miejsca, gdzie się narrator znajduje.
Jak widzicie, czytam sobie powoli różne książki i zaglądający tutaj mają okazję poczytać o tym, co właśnie przeczytałam. Z "Bohinią" miałam tak, że w sumie ta niewielka objętościowo książka (stare wydanie Czytelnika ma ledwo sto osiemdziesiąt stron) tak bardzo przypadła mi do gustu, że wcale nie miałam wielkiej ochoty czytać jej szybko – żeby się zaraz nie skończyła, a z drugiej strony – przeczytać ją jak najszybciej, żeby się dowiedzieć, jak wypada w całości. No i, spytacie, jak wypada? Doskonale wypada, oto jak wypada (oczywiście mam "ale", ale takie maciupkie, że stąd go nie widać).
Świat, którego tak bardzo nie ma
O czym w ogóle jest "Bohiń"? To historia babki narratora, Heleny Konwickiej (tak, narrator nazywa się tak samo jak autor), o której nikt z rodziny nic nie wie – nikt jej nie spotkał, nie zachowały się jej zdjęcia, nie żyje bujnie we wspomnieniach dzieci i wnucząt. Chcąc temu zaradzić, rozdzierany nostalgią, starzejący się narrator stara się przywołać ją z zaświatów, ożywić nieistniejące przecież wspomnienia, osadzić ją w czasie i w miejscu. Brnie więc przez to stulecie, które ich dzieli i z Warszawy wędruje do Bohini, niewielkiego folwarku, w którym Helena mieszka wraz z ojcem.
Akcja zaczyna się wraz z jej trzydziestymi urodzinami. Helena jest, jak na realia epoki, starą panną. Była raz zaręczona, ale jej narzeczony zginął w powstaniu styczniowym. Cień powstania ciąży zresztą nad wszystkimi – po okolicy swoim powozem jeździ rosyjski żandarm i sprawdza, czy w plotkach o szykowanych ponownie rozruchach jest ziarno prawdy, Konwickich wywłaszczono z majątku i siedzą teraz w dworku na gospodarstwie użyczonym im przez bogatego sąsiada, Platera. Ale to wszystko, co sobie narrator o Bohini i życiu babki wyobraża, to jest właśnie świat na poły tylko realny, osnuty mgłą i magią: w lasach wokół folwarku żyje bowiem demon Schickelgruber, którego nikt nie widział, chociaż każdy szczyci się, że jednak tak i że uszedł ze spotkania z nim z życiem. Schickelgruber płomieniami z paszczy morduje ludzi – w tym przede wszystkim Żydów. Jest jak zapowiedź wszystkiego złego, co jeszcze może nadejść, a z drugiej strony jest jakby tym uzewnętrznionym złem, które drzemie w spokojnych na pozór mieszkańcach okolicy (notabene Schickelgruber to nazwisko babki Adolfa Hitlera, więc znowu czasy splatają się tutaj w aż nazbyt wyraźnej pętli symboli). Helena porusza się na osi Bohiń – Bujwidze – mogiła matki.
W Bujwidzach odwiedza księdza Siemaszkę, pszczelarza-amatora, zesłanego w okolicę za maczanie palców w białoruskim odrodzeniu narodowym (czyli takim ruchu, który miał na celu wzbudzenie w Białorusinach poczucia odrębności narodowej, mówiąc krótko i upraszczając straszliwie, no, ale nie w tym rzecz) albo – bo narrator rozstawia na nas pułapki, żebyśmy się dali złapać w potrzask jednej interpretacji i potem skołowani pytali się "hej, ale przecież – czy na pewno...?" - przez władze kościelne z powodu nie do końca moralnego życia. No i jest jeszcze mogiła matki Heleny, zmarłej przy porodzie: panią Konwicką pochowano na jej wyraźne życzenie (ale czy na pewno?) na rozstajach dróg. Helena zmaga się z pytaniem o to, czemu tak się stało – i z ojcem, który po śmierci żony stwierdził, że nie ma już o czym rozmawiać i zamilkł, i siedzi zamknięty na klucz w swoim gabinecie i nie wiadomo tak do końca, co tam robi.
Bohaterka, o której nic nie wiadomo
Na tym kłopoty Heleny się nie kończą, bo do tego właściciel dzierżawionej przez nich po znajomości Bohini, hrabia Plater, oświadcza się Helenie. Oboje są już, jak to się mówi, "w latach", ale w Helenie coś pęka. Czuje, że zmienia się – i nie wie do końca, w jakim kierunku idą te zmiany. Lato jest parne, zanosi się na burzę. Z głębi ziemi słychać jęk. Helena myśli, że nadchodzi koniec świata – na pewno idzie koniec świata takiego, jakim jest teraz. Bohaterka śni dziwne sny, które wydają się być trochę prekognicją, trochę wspomnieniami jej wnuka. Czasy przenikają się. Konwicki był również świetnym filmowcem – i to w tej książce widać. Sposób, w jaki spogląda on na bohaterkę, jak ją wprowadza w kolejnych scenach, jest nie tylko szalenie filmowy, ale też działa doskonale na wyobraźnię i na to, jak można sobie zwizualizować daną scenę. Do tego taki zabieg "montażowy" idealnie sprawdza się tam, gdzie następuje to wymieszanie się czasów, gdzie wnuk snuje opowieść o nigdy nie widzianej babce, gdzie musi się przenieść i w czasie, i w przestrzeni. Zobaczcie sami:
Wracam z takim mozołem przez wydmy minionego czasu, przez trzęsawiska dni i puszcze godzin do mojej babki, Heleny Konwickiej, której ja nigdy nie widziałem i nikt z tych, co znałem, nie spotkał jej nigdy […]. A może ścigam ją przez obszary przeczuć, przez jeziora tęsknot, przez gęste mgły niepewności. Dlaczego teraz, kiedy przeżyłem wszystkich moich bliskich, kiedy jestem najstarszy i kiedy nie mogę doczekać się mojej godziny, mojego terminu, dlaczego ścigam cień, widmo, marę młodej kobiety biegnącej przez banalną sierpniową łąkę ku banalnemu białemu dworowi, przy którym trzyma wartę modrzew zamieniający się powoli w złotą pochodnię,
– Weźmiemy dziś – powiedziała zdyszana, kiedy on podniósł się z krzesła na jej widok – weźmiemy dziś litery i, j, k, l. Bardzo się naczekałeś?
[cytuję z wydania Czytelnika z 1988 roku, s. 74]
Sami zobaczcie, jak świetnie skomponowany jest ten króciutki urywek. Nie dość, że przenosimy się jakby ujęciem kamery z góry między Warszawą "teraz" a Bohinią "kiedyś", to przemieszczamy się razem z narratorem, który goni – zmyśleniem, pamięcią? – za biegnącą w rzeczywistości w tym momencie, kiedy o niej myśli (kiedy ją wymyśla?) bohaterką. I te sformułowania, które łączą tak doskonale miejsca (wydmy, trzęsawiska, puszcze) i czasy (czas, dnie, godziny) w dwóch celnych słowach! No i jeszcze jak tutaj widać jak odległość w czasie miesza się z odległością w przestrzeni. Narrator tęskni równocześnie za utraconą krainą dzieciństwa, która istnieje przecież teoretycznie gdzieś za obecną granicą, ale równocześnie istnieje tylko w pewnym czasie, który minął. Ale, ale – no właśnie, przecież nie wiadomo, skoro wszystko jest tak daleko, czy nadal aby nie trwa tam ten czas miniony, w tej krainie, która zatrzymała się w biegu?
Dwór, w którym więcej jest zakryte niż na widoku
Helenę otaczają tajemnice – dosłownie, w czasie trwania akcji, i w przenośni, bo narrator nie pozwala nam zapomnieć, że "Bohiń" to wariacja na temat jego babki, ożywiona wyobraźnia, nie żaden dokument albo rodzinna opowieść. Po pierwsze, jest ten milczący ojciec, z którym nie może się porozumieć, a kiedy w końcu wedrze się do jego kantorka zastanie tam coś zupełnie innego niż to, co sobie wyobrażała. Po drugie, o jej narzeczonym chodzą w okolicy niepokojące słuchy (myślę, że czytelnik od pierwszego pojawienia się hrabiego spodziewa się momentu, kiedy takie pogłoski się pojawią – w każdym razie ja czekałam). Po trzecie, Helenę nachodzą niepokojące, niepokorne myśli. Zaczyna kwestionować porządek świata, w jakim żyje – tego ojca, potrzebę wychodzenia bądź niewychodzenia za mąż, swoją rolę w tym wszystkim, sens powstania, sens pamiętania o "Ojczyźnie" w ogóle, w końcu też podziały klasowe i wiarę w Boga, a także to, czy aby wszyscy są tymi, za kogo ich miała do tej pory.
Po czwarte wreszcie, w jej życiu pojawia się nieoczekiwanie mężczyzna "z przeszłością", rudzielec, który chce, by nauczyła go czytać i pisać. Podobno był w powstaniu, podobno zwiedził pół świata, podobno był zesłany. Podobno jest Żydem. Podobno – bo niczego o postaci Eliasza Szyry nie możemy być pewni i Helena też nie, do samego końca. Eliasz jest jak duch, pojawia się i znika, wchodzi którędy chce i ściany – czy to domu, czy sztywnych od wieku wyobrażeń o tym, jak ma wyglądać społeczeństwo – nie mogą go powstrzymać. W dodatku to jest taki "Żyd wyobrażony", Helenę dręczy, że nie wygląda jak taki stereotypowy, znany jej Żyd i denerwuje ją, kiedy zdaje sobie sprawę, że niczego tak naprawdę o Żydach nie wie.
Historia, która jest luźnym związkiem tego, co teraz i tego, co być może kiedyś
Konwicki maluje przed nami sugestywną panoramę – chociaż może panorama to jest złe słowo, bo chodzi o wycinek, konkretny fragment rzeczywistości, co do której nie możemy być pewni, czy wyglądała tak, jak to opisuje autor, ale też nie mamy podstaw, by wątpić, że mogła wyglądać inaczej. Zresztą ta pewna umowność rozsiana jest po tekście – najwyraźniej chyba widać, jak autor bawi się z obraną konwencją, kiedy nazywa rosyjskiego żandarma z imienia i otczestwa: Wisarion Josifowicz, i opisuje nam jego fizjonomię z charakterystycznymi wąsami. Zresztą, no cóż, na drodze z Bujdwidz Helena spotyka małego Ziuka Piłsudskiego. Część bohaterów jest za bardzo świadoma pewnych kwestii, o których wiedzieć raczej nie mogą. Ale też niczemu to nie przeszkadza, bo to jest taka przeszłość jak puzzle składane z kawałków pochodzących z różnych pudełek, różnych układanek.
"Bohiń" to jest taka niepozorna powieść, która aż kipi znaczeniami, z pięknymi opisami, z niejednoznacznymi moralnie bohaterami, z odmalowywanymi jak pędzlem, gęstą farbą, krajobrazami, na poły zapamiętanymi, na poły wymyślonymi, z takim niepokojem, który budzi się nie tylko w bohaterce, ale i w czytelniku. I jak pięknie musi być czytać ją latem! I do tego te wszystkie drobnostki: kopcący samowar, wciskany Konwickim przez zruszczonego sąsiada szampan z Paryża na rozwalającej się werandzie, rozstaje dróg każące się zdecydować, co dalej, czarnooki strzelec, szczyt rozpusty – jechanie na lody do Wilna bryczką pamiętającą lepsze czasy, ogórki jedzone z dopiero co wydobytym z ula miodem.
Tekst oryginalny ukazał się na blogu Pierogi pruskie
Muszę wrócić, bo nic, literalnie NIC nie pamiętam z tej książki. A czytałam w końcówce PRLu przecież. W ogóle, wtedy się dużo Konwickiego czytało. A dzisiaj - zapomniany.
OdpowiedzUsuńChyba się trochę Konwickiego odpomina dzisiaj właśnie -- teraz niedawno wyszedł wywiad z nim (wydało go, jeśli mnie pamięć nie myli, Czarne), mówiło się też o jego twórczości przy smutnej okazji jego śmierci, ale nie tylko przecież. I widziałam już kilka wznowień jego sylw też (tych, które tak pięknie powydawał Czytelnik). Także może nie czyta się go dużo, ale ciągle :).
UsuńMam te same odczucia. Nie pamiętam NIC, a czytałam.
UsuńPochwalę się Wam, że przedwczoraj oglądałam 'Salto', więc i nowy-stary sentyment do tego autora jest.
Też NIC nie pamiętam, a kiedyś Konwickiego czytałam seryjnie. Ale to musiało być gdzieś w moich czasach licealnych (czyli pierwsza połowa lat 90-tych), bo te lektury chyba szły na fali równoległego zanurzenia w klimatach Wyborczej, później już z tego wyrosłam:).
Usuńw póżnym PRL-u to może Mała Apokalipsa byłą popularna?
Kilka lat temu, jeszcze przed śmiercią Konwickiego, Agora zrobiła reedycję jego dorobku, ale raczej się ona nei przyjęła....
Czytałam ongiś. BARDZO mi się podobało.
OdpowiedzUsuń