Ścieżki mojego życia
to napisana przepiękną polszczyzną kresową autobiografia - urodzonego u zarania
niepodległości Drugiej Rzeczpospolitej - wybitnego Polaka, przez całe życie
wiernego trzem wartościom: Bóg, honor i Ojczyzna, harcerza, kolejnego zasługującego
na odznaczenie Sprawiedliwego wśród Narodów Świata, żołnierza wołyńskiej Armii Krajowej, mechanika
samolotowego, mającego na swoim koncie wiele osiągnięć inżyniera, debiutującego
w późnym wieku obiecującego pisarza, a także męża, ojca i dziadka.
Ścieżki mojego życia
to cenny dokument historyczny, to bowiem charakterystyka kawału polskiej historii
rozgrywającej się przez cały XX wiek, ale także zapis obserwacji rzeczywistości
dzisiejszej, postnowoczesnej. Jej siłą są rzeczowość, pokora, powściągliwość
ocen, szczerość opowiadania. W tej autobiograficznej książce znajdziemy także
swego rodzaju pamiętnik z okresu dojrzewania i lat edukacji kolejno w Łucku,
Klewaniu, Kołkach i znów w Klewaniu (nie brakuje interesujących anegdot
dotyczących szkolnych przygód, kolegów Żydów i Ukraińców oraz nauczycieli), a
także subtelną, zapisaną między wierszami historię rodzącego się uczucia do
przyszłej żony Wiesławy. Ponadto z ogromnym pietyzmem Feliks Trusiewicz
odtworzył topografię swojego domu i gospodarstwa, obyczaje i codzienne życie ludzi
zamieszkujących Wołyń przed drugą wojną światową, szczególnie jego rodzinną
wieś Obórki i okolice. Z czułością i miłością sportretował swojego przedwcześnie
zmarłego ojca, macochę, rodzeństwo i ukochaną babcię Wiktorię Kopij, której
zadedykował tę książkę.
Są
w autobiografii zachwyty nad pięknem tamtejszej przyrody o każdej porze roku,
często groźnej i niedostępnej, jest pamięć o niezwykłych mieszkańcach tej
krainy podmokłych łąk, mszarów, lasów, błot i rozlewisk… Jak wspomina autor,
[…]
chodziłem z kolegami na długie wycieczki
na wschód od Klewania. Tam w okolicy Smorżew były przepastne jary i tajemne,
ukryte w zieleni pieczary po wydobyciu kredy. Taka jest rzeźba wyżyny
rówieńskiej, pofałdowana i pełna jarów.
Autor
zapamiętał również przejażdżki saniami w zimowej scenerii do Łopatnia,
wycieczki szkolne, między innymi do Janowej Doliny, na cmentarze legionistów w
Koszyszczach i Kostiuchnówce, do Czartoryska nad Styrem, gdzie zwiedził „piękny
gotycki kościół i jego rozległe tajemne podziemia”.
Obok reminiscencji znajdziemy w książce wspaniałe, pełne cennych detali przyczynki etnograficzne (np. fascynujące opisy bogatej kultury ludowej Wołynia, jego folkloru, architektury miast i miasteczek, powszednich i świątecznych obyczajów) oraz historyczne. Autor przypomina na przykład, że
Kołki doskonale znał Józef Ignacy Kraszewski,
który przez siedem był zarządcą majątku
we wsi Omelno, oddalonej o siedem kilometrów od Kołek. W tym czasie pisarz
napisał Wspomnienia Wołynia, Polesia
i Litwy. Według Kraszewskiego to
miasteczko nazywało się kiedyś Romanów, ale po pożarze, który je strawił w
połowie osiemnastego wieku, nadano mu nazwę Kołki.
Miasteczko to było typowe
dla północnego Wołynia. Położone nad rzeką Styr, długim szeregiem parterowych
drewnianych budynków ciągnęło się wzdłuż prawego brzegu tej rzeki. Ubogie i
cywilizacyjnie zacofane, jak cały otaczający region, nie posiadało kanalizacji,
studni głębinowych, porządnych chodników ani utwardzonych ulic […]. Dopiero na przełomie lat 20. i 30. wybrukowano
część głównej ulicy biegnącej od mostu. Większe budowle w miasteczku to:
kościół, cerkiew, synagoga, młyn, no i most, wszystko drewniane.
Na następnych stronach możemy przeczytać charakterystykę
wielonarodowościowego społeczeństwa kołkowskiego. Jak pisze autor, „taka
różnorodność występowała też w szkole, zarówno wśród uczniów, jak i nauczycieli”.
Nauczycielką polskiego w klasach szóstej i siódmej była Dora Herszkowiczówna -
Żydówka. Warto przytoczyć historyjkę związaną z jedną z prowadzonych przez nią
lekcji, którą Feliks Trusiewicz zapamiętał szczególnie:
Pewnego razu ćwiczyliśmy
inscenizację wiersza Adama Mickiewicza Pani Twardowska. Ja grałem rolę
Twardowskiego. W miejscu, gdzie należało mówić: „z bród żydowskich ma być
strzecha…”, pani Dora przerwała mi, mówiąc: „Trusiu, powiedz z bród
hiszpańskich…”. Byłem zadowolony z tej zmiany, bo wobec moich żydowskich
koleżanek i kolegów brzmiało to niezręcznie. Żydzi dobrze postrzegali
Mickiewicza, chociażby za Jankiela, ale dzieci i młodzież mogła czuć się urażona
zwrotem „z bród żydowskich ma być strzecha…”. Jak wiadomo, w czasach
mickiewiczowskich wszyscy Żydzi mieli długie brody, zaś Polacy, Litwini i
Rusini - rzadziej.
Autor wspomina z dumą swoją przynależność do harcerstwa, Krucjaty
Eucharystycznej, organizacji „Strzelec” w Obórkach, lektury wielu książek,
mrożącą krew w żyłach przygodę… z wilkami (tak! tak!) oraz ciężką pracę polową
w gospodarstwie, by utrzymać rodzinę po śmierci ojca. Wszystko to ukształtowało
silny charakter i zaszczepiło wartości, dzięki którym pokolenie Feliksa
Trusiewicza, co on sam podkreśla, zdało egzamin w czasie drugiej wojny
światowej.
Za
sprawą tej wspomnieniowej książki otrzymujemy bogaty w szczegóły opis krainy dzieciństwa, jaką był dla autora
leżący w dorzeczach Styru i Horynia północny Wołyń, zwany także Polesiem
Wołyńskim. Była to ziemia zamieszkana przed drugą wojną światową przez różne
nacje i stany, pełna rozległych lasów, niedostępnych moczarów, bagnistych łąk,
rozlewisk rzecznych, ale i piaszczystych nieużytków; kraina targana burzliwymi
wypadkami historii. Symbolem tej ziemi uczynił autor w jednej ze swych
znakomitych powieści nie bez powodu „duszohubkę” - prymitywnie wykonaną,
chybotliwą i łatwo wywrotną łódkę, której używali tamtejsi rybacy.
Ciche
ustronie Polesia Wołyńskiego i harmonijne współżycie międzyetniczne brutalnie zburzył
wielki gwałt - wojna. Następuje okrutna okupacja sowiecka, a po niej niemiecka,
niosąca terror wobec ludności żydowskiej i jej zagładę, a także rzeź ludności
polskiej dokonaną przez bandy nacjonalistów ukraińskich. Na te mroczne
wydarzenia wojenne patrzymy oczami młodego mężczyzny, który ucieczki od
nękających myśli szukał między innymi w wypełnianiu obowiązków szkolnych, w
nauce. Starał się nie tracić zapału i wyrwać ze stanu marazmu duchowego po
utracie niepodległości Polski. W okresie okupacji sowieckiej nie tylko uczył
się pilnie, ale także musiał podjąć pracę. Potrzebna okazała się umiejętność
rachowania oraz znajomość języka rosyjskiego. Zatrudnienie znalazł w
przedsiębiorstwie eksploatującym las (przed wojną radziwiłłowski). Gdy nastała
okupacja niemiecka, wrócił do domu i zajął się gospodarstwem. W tym okresie
jego rodzina, mimo groźby kary śmierci, przez kilka tygodni ukrywała w swoim
domu Żyda i jego córeczkę (mówiącą piękną polszczyzną). Autor interesująco,
realistycznie i ze szczegółami odtworzył warunki życia pod dwoma okupacjami.
Feliks
Trusiewicz, którego trzy znakomite powieści wołyńskie prezentowałam na blogu,
jest jednym z ostatnich żyjących świadków niespotykanej i wstrząsającej rzezi
Polaków na Wołyniu. Miał dwadzieścia jeden lat, gdy policja ukraińska (tzw.
szucmani) przy pomocy Niemców spacyfikowała w listopadzie 1942 roku jego
ukochaną wieś i bestialsko wymordowała wszystkie mieszkające tam rodziny
polskie. Był to pierwszy masowy mord ludności polskiej na Wołyniu, inspirowany
przez nacjonalistów ukraińskich. Położoną wśród pięknych lasów kolonię tworzyło
do czasu masakry dziesięć rodzin... Feliks Trusiewicz jako jedyny we wsi cudem
wtedy ocalał, tylko dlatego, że jego babcia, mając przeczucie, iż policja
ponownie przyjdzie, poprosiła go, by opuścił Obórki. W czasie obławy i masakry
dokonanej przez ukraińską policję z Cumania (rankiem 13 i 14 listopada) nie
było go więc we wsi. W książce Ścieżki
mojego życia te wydarzenia poznajemy z krótkiej, ale bardzo osobistej i
przejmującej do głębi perspektywy:
Stało się coś strasznego, nagle straciłem
wszystko: swoją rodzinę, dom rodzinny i środowisko - moich kuzynów i sąsiadów.
Losem Opatrzności pozostało mi tylko moje młode życie, również zagrożone,
dzieliłem bowiem los tułających się Żydów. Każdy szucman lub nieprzyjazny
człowiek mógł mnie bezkarnie zabić, a wszyscy, a wszyscy, którzy przyjęli mnie
do domu, podlegali karze jak z ukrywanie Żyda. Wzrastałem w klimacie ukochanej
rodziny, bez niej nie potrafiłem egzystować. W obliczy śmiertelnego zagrożenia
nie było czasu na rozpacz. Musiałem niezwłocznie sam podejmować decyzje […]
(s. 89).
Warto
w tym miejscu dodać, że o swoich traumatycznych przeżyciach po raz pierwszy Feliks
Trusiewicz napisał w 1985 roku (z inspiracji i przy wsparciu mieszkającej od
lat sześćdziesiątych w Stanach Zjednoczonych kuzynki Krystyny Korneluk-Eliasz)
wspomnienia, którym nadał tytuł Pokolenie.
Rodzinna monografia została wydana w tym samym roku w dwóch wersjach: polskiej
i angielskiej w Filadelfii (ostatnia w przekładzie kuzynki autora). Kronika
obejmuje okres od założenia Obórek do końca drugiej wojny światowej.
Kilkanaście lat później ukazała się jej kontynuacja (dwa kolejne tomy). Tym
razem autor postanowił napisać wspomnienia skupione bardziej na jego
doświadczeniach, na jego ofiarnej walce w szeregach Armii Krajowej po ocaleniu
z pogromu, na przeżywanych przez niego w tamtym okresie uczuciach (na przykład
dojmującej samotności).
Treść
tej części książki wspomnieniowej, poświęconej okresowi drugiej wojny
światowej, trzyma w napięciu, wzrusza, krzepi, czasami wręcz szarpią serce, ponieważ
dotyka problemu wiary i jej ocalającej mocy. Gdy po stracie w okrutny sposób rodziny,
autor, szukając schronienia, udał się do Łucka, wstępował na modlitwę do
tamtejszej katedry. Spotkał wtedy legendarnego kapłana - księdza Władysława
Bukowińskiego, który go wyspowiadał. Wspominając tamten bolesny i samotny czas,
Feliks Trusiewicz wyznaje:
W tym ciężkim okresie mojego życia odczułem i
doświadczałem bezcenną wartość daru naszej świętej wiary. Depozyt tej wiary przekazała
mi moja babunia, ale też ojciec, który choć ciągle się śpieszył, to nigdy nie
zaniedbywał porannego pacierza, który odmawiał na kolanach. Wiara była zbawczą
konsolą, wpierającą mnie w tym ciężkim okresie mojego permanentnie zagrożonego
życia. To zagrożenia było realne i stałe.
Wkrótce
doszło do kolejnych rzezi polskich kolonii. Jak wspomina autor, wszędzie
czyhały siekiery i noże „ryzunów” - tak bowiem nazywano sprawców zbrodni.
Jednak lud polski nie załamał się i organizował punkty samoobrony, m.in. w
Hucie Stepańskiej i Przebrażu. Dużą część swoich wspomnień poświęcił Feliks
Trusiewicz między innymi bohaterskiej defensywie Przebraża, ostatniego obronnego
bastionu Polaków przed bojówkami UPA. Autor brał w tej obronie czynny i dzielny
udział. Był bowiem członkiem załogi działającej w tej miejscowości placówki
samoobrony. Próbując ukazać jej znaczenie, w swojej powieści Hawryłko nazwał Przebraże „enklawą
wolności narodowej” i „dryfującą łodzią rozbitków, walczących o utrzymanie się
na powierzchni wzburzonego oceanu”. Nie bez powodu przebrażanie określali swoje
małe państewko mianem „Polska Rzeczpospolita Przebrażańska”. Jak wspomina autor
w Ścieżkach…,
Po zaprzysiężeniu rozpocząłem twarde i pełne
niebezpieczeństw życie partyzanckie. Polegało ono na ciągłym bojowym pogotowiu
i trudach dalekich niekiedy marszów patrolowych lub służbie wartowniczej,
strzegącej placówkę przed niespodziewanym napadem
(s. 103).
Po
nadejściu Armii Czerwonej Feliks Trusiewicz wstąpił do polskiej brygady
partyzanckiej „Grunwald” zorganizowanej
za zgodą władz sowieckich w celu „oczyszczenia terenu z resztek band UPA”. Jej
dowódcą został kpt. Józef Sobisiak „Maks”, a zastępcą komendant samoobrony w
Przebrażu Henryk Cybulski. Po rozwiązaniu brygady ogłoszono żołnierzom, że
wszyscy zostaną wcieleni w szeregi armii polskiej znajdującej się na terenie
Związku Radzieckiego. Feliksa Trusiewicza przydzielono do mającego powstać
Czwartego Pułku Zapasowego. W trakcie podróży w głąb Rosji, do Korostyszewa,
pociąg zatrzymał się w Kijowie. Po uzyskaniu przepustki na wyjście na miasto
autor udał się z dwoma kolegami na spacer.
W pewnym momencie idący naprzeciw nas staruszek
wykrzyknął po polsku: „Boże, skąd tu polscy żołnierze?!... Czy to sen?...”. Był
to tutejszy Polak. Wzruszona obejmował nas, a my jego. Starzec miał
autentycznie łzy w oczach, gdy mówił’ „Bardzo mało nas, Polaków tu zostało.
Jestem już bardzo stary i niedołężny fizycznie, ale zawsze pamiętam, że jestem
Polakiem i duszy polskiej nikt z mego serca nie wyrwie. Takim zostanę do
śmierci. […] Ten relikt polskości w
tym mieście bardzo mnie przejął, bo wypowiedź naszego rodaka to świadectwo
przetrwania mimo dziejowego dramatu, który dotknął Polaków na tych terenach. […] W pamięci pozostała mi jego piękna polska
mowa, silnie nacechowana wschodnim akcentem, no i przede wszystkim ten duch
polski, niezłomny. Ten człowiek chyba wywodził się z polskiej inteligencji,
spacyfikowanej przez reżim sowiecki (s. 137-138).
W
połowie sierpnia 1944 autor wrócił do Polski, do Lublina. Jego grupa została zakwaterowana w barakach…
byłego niemieckiego obozu zagłady w Majdanku. To musiało odcisnąć silne piętno
na psychice:
Rzecz można, dymiły jeszcze niewygasłe
krematoria, a w głębokich rowach, gdzie mordowano i palono ludzi (bo krematoria
nie nadążały), nie ostygły jeszcze popioły i widać było resztki niespalonych
ciał ludzkich (s. 147).
Kolejnym
przystankiem autora okazał się Zamość, gdzie rozpoczął naukę w
Technicznej
Szkole Lotniczej na mechanika. Po zakończeniu wojny szkołę przeniesiono
do
Warszawy, gdzie kontynuował próbę zdobycia zawodu. Jednym z jego
elementów było
odbycie praktyki w Krakowie. Nie tylko dla miłośników samolotów
arcyciekawy
może być rozdział przedstawiający, jak wyglądały te zajęcia na lotnisku
rakowickim, i sylwetkę sowieckiego pilota, kapitana Wani. Sporo miejsca,
nie bez powodu, poświęcił autor sylwetce tego niezwykłego Rosjanina,
"za mało zaangażowanego politycznie" według jego kolegów. Rozdział ten
zrobił na mnie duże wrażenie.
Potem
była Legnica, gdzie Feliks Trusiewicz wziął ślub z „dziewczyną z Wołynia”,
następnie praca w Technicznej Szkole Lotniczej jako wykładowcy
materiałoznawstwa lotniczego. W tym czasie zostanie zwolniony z wojska i pracy,
kiedy nie zadeklaruje woli współpracy z Informacją Wojskową - organem sowieckim
NKWD. Zaczyna się poszukiwanie pracy i różne starania, by utrzymać żonę i małe
dziecko. W tym celu przeprowadza się z rodziną do Wrocławia, który w 1947 roku
nie był jeszcze politycznie opanowany przez komunistów. Z miastem z tym
postanowił autor związać się na dłużej, zdając tam maturę w wieczorowym liceum
mechanicznym, a następnie zdobywając wyższe wykształcenie na wydziale
mechanicznym Politechniki Wrocławskiej i pracując jednocześnie w Fabryce
Baterii i Ogniw, gdzie z sukcesem wprowadzał innowacyjne rozwiązania
produkcyjne, nie bez przeszkód ze strony władz partyjnych, jako że PZPR chciało
politycznie umacniać tak zwaną klasę robotniczą. Ponieważ autor nie dawał
urobić się na modłę socjalistyczną, miał wiele kłopotów, między innymi został
zwolniony z pracy mimo dużych zasług dla rozwoju zakładu.
Nie
sposób streścić wszystkich interesujących i znaczących wątków życiorysu
wojennego i powojennego autora, bogatego w wiele zaskakujących i bolesnych
doświadczeń. Jak sam napisał na początku książki, "życiorysu naznaczonego
losowymi stygmatami". Przeczytałam tę autobiografię jednym tchem, z prawdziwym
zachłyśnięciem. Byłam miejscami oczarowana znakomitymi charakterystykami
zabytków, przyrody, poznawanych na różnych etapach życia ludzi, miejscami zaś
wstrząśnięta i przygnębiona opisami tragedii osobistej autora albo też
pokrzepiona jego odwagą, jaką wykazywał w najtrudniejszych momentach i
okolicznościach.
Feliks Trusiewicz, ukazując ścieżki swojego długiego
życia, ujawnia potęgę miłości, wiary w
Bożą Opatrzność, odwagi, wysokiej kultury duchowej i wierności najwyższym
wartościom. Autorowi doskonale udało się odtworzyć z pamięci swój dawno umarły
już świat wołyński, rodzinną ziemię i bliskich, porzuconych na prowizorycznych
cmentarzach, a także opisać swoje dojrzałe życie rodzinne i zawodowe najpierw w
Legnicy, a potem we Wrocławiu. Przedstawia epizody ze swej kariery. Z tych
wspomnień buduje pisarz obraz konfliktów, metod działania, a także wizerunki
typów psychologicznych Polaków w PRL-u, szczególnie w latach 40. i 50. Ze
szczególną wnikliwością ukazuje pisarz ich mentalność. We fragmentach
opisujących realia życia w PRL-u i
sposoby radzenia sobie z nimi, Feliks Trusiewicz utrwalił sugestywny obraz
ówczesnego społeczeństwa. Był jednym z tych, którzy nie mogąc liczyć na zmianę
systemu i nie mieszcząc się w tej rzeczywistości ze swymi poglądami i
wrażliwością, postanowili być dobrzy w swojej specjalności. I okazał się bardzo
dobry, nadzwyczaj – jako inżynier. To była służba ludziom, ale także wielka
służba Polsce. On jej służył przez dziesięciolecia.
Ścieżki mojego życia to z jednej strony opis uroku wołyńskiego
krajobrazu, zapisywanie nostalgii towarzyszącej wspomnieniom okresu dzieciństwa
i wczesnej młodości oraz odmalowanie dawnych czasów, a z drugiej - uczciwe,
pełne pokory, wdzięczności i zdumienia zarazem spojrzenie na całe swoje długie
i pracowite życie poświęcone służbie
Polsce. To autoportret człowieka o imponującej sprawności, typowej dla
AK-owskiego pokolenia, ale też człowieka imponującej skromności.
Wszystkie cytaty zaznaczone kursywą pochodzą z książki Ścieżki mojego życia, Wrocław 2017.
Książki pisarza można zamówić za pośrednictwem strony autorskiej FELIKS TRUSIEWICZ
Recenzja ukazała się pierwotnie na blogu Szczur w antykwariacie
Tak zachęcasz do czytania Feliksa Trusiewicza, że chyba się w końcu skuszę ;)))
OdpowiedzUsuńBo to niezwykle wartościowa literatura! :)
Usuń