sobota, 18 listopada 2017

Jadwiga Skirmunttówna, Pani na Hruszowej. Dwadzieścia pięć lat wspomnień o Marii Rodziewiczównie



„Pani na Hruszowej” to opowieść o życiu Marii Rodziewiczówny, którą napisała tuż po jej śmierci jej wierna przyjaciółka Jadwiga Skirmunttówna, która była z nią aż do końca. Ta książka powstała w 1946 roku, a Rodziewiczówna zmarła w listopadzie 1944 roku, zaraz po powstaniu warszawskim. Można więc rzec, że była pisana na gorąco i całym sercem.  
Pochodząca z poleskiego majątku Mołodowo Skirmunttówna była młodsza od Rodziewiczówny o jedenaście lat. Poznała ją w dzieciństwie, kiedy sama miała lat osiem, a pisarka dziewiętnaście. Później zaprzyjaźniły się, w końcu zamieszkały razem. Mam jednak wrażenie, że Skirmunttówna do końca  życia spoglądała na swą przyjaciółkę oczyma dziecka, które chętnie i posłusznie wypełnia jej polecenia. A kiedy jej mentorka umiera, rozgląda się i zauważa, że straciło swoją życiową busolę.  
Jaki obraz Rodziewiczówny wyłania się z tej opowieści? 
Niestety, jeśli chodzi o postać autorki „Dewajtisa”, to jest to klasyczna laurka. I to grubo polana lukrem. Taka czytanka dla najbardziej zagorzałych zwolenników. I tylko tyle.
Autorka przypomina najważniejsze fakty z życia pisarki, a także przekazuje jej obraz jako żeńskiego odpowiednika „Pana Podstolego” z powieści Ignacego Krasickiego. Jest to postać do bólu bogobojna, pracowita, gospodarna, pomocna ludziom, dobra i hojna. Zgrzytałam zębami, kiedy to czytałam i robiło mi się mdło od tego nadmiaru lukru. 
Ale!
Najważniejsze jest to, co można wyczytać z tej opowieści między wierszami (a może nawet za plecami autorki, wbrew jej intencjom?).
Prócz rzewnej i lukrowanej biografii pisarki mamy tam również realistyczną opowieść o polskim dworze na kresach wschodnich. Dowiadujemy się, jak funkcjonował należący do Rodziewiczówny majątek w Hruszowej na Polesiu, jak był urządzony jej dwór z przyległościami, poznajemy służących tam pracowaników i tamtejsze zwierzęta domowe (w tym parę uroczych jamników i ich potomstwo). Poznajemy też Rodziewiczównę jako zarządzającą tym majątkiem w chwilach pokoju i w okresie wojen, a tych przetaczało się nad Hruszową kilka (I wojna światowa, wojna polsko-bolszewicka w 1920 roku i II wojna światowa). Dwór w Hruszowej był jednym z nielicznych w okolicy, które nie ewakuowały się w 1915 roku, kiedy front rosyjski cofał się przed Niemcami. Zdarzenia z I wojny opisała Rodziewiczówna w powieści „Florian z Wielkiej Hłuszy”. 
Podczas lektury tej książki próbowałam zdrapywać ten cały lukier polany przez autorkę i zaglądać pod spód. Urzekły mnie widoczne pod nim biznesowe i organizacyjne zdolności Rodziewiczówny, które były chyba równie wielkie jak literackie. Nie dość, że zarządzała Hruszową (a było tam i gospodarstwo rolne, i zwierzęta gospodarskie, i gorzelnia, i pewnie coś tam jeszcze), to jeszcze pracowała jako intendentka szpitala prowadzonego w Warszawie w czasie I wojny przez stowarzyszenie ziemianek. Wyjaśniam, że intendentka to osoba dokonująca zakupów i załatwiająca tysiące spraw związanych z funkcjonowaniem szpitala. W warunkach wojennego niedoboru! Chylę głowę! Ja bym się nie podjęła…  A nie jestem przecież zupełnym ciapciakiem!
Jednocześnie z lekturą tej książki sięgnęłam po tekst samej Rodziewiczówny opowiadający o dramatycznych wydarzeniach 1915 roku. Była ich naocznym świadkiem, kiedy Rosjanie się cofali, Niemcy następowali, a carscy Kozacy gnali na wschód całe wysiedlane polskie wioski, które potem palili, żeby zostawić wrogowi tylko pustą ziemię. Jechała wtedy z Warszawy pociągiem do Brześcia, a stamtąd dalej konnym wozem do swojej Hruszowej. Leciała, by ją ratować, bo nie chciała by jej majątek, jej ludzie i zwierzęta zostali ewakuowani w głąb Rosji. By poszli na poniewierkę... Opisała swoją podróż, opisała tysiące bieżeńców, których widziała po drodze i potem w Hruszowej, kreśląc wręcz apokaliptyczny obraz wojennego końca świata, a potem ciszę i nadejście Niemców. 
I co? Okazuje się, że Rodziewiczówna to nie tylko słodka, bogobojna pisarka, ale przede wszystkim bystra obserwatorka, kreśląca niezapomniane opisy wojennego świata. Ostre, gorzkie, ironiczne i do bólu naturalistyczne. Jak ona opisała napaść Kozaków i ludu wiejskiego na swoją gorzelnię w Hruszowej! Słuchajcie, to trzeba przeczytać! 
Ten tekst znalazłam w pierwszym tomie „Antologii polskiego reportażu XX wieku” pod redakcją Mariusza Szczygła, którą sobię właśnie wypożyczyłam z biblioteki. I jak na razie, a doszłam już do połowy tej grubej książki, jest to najlepszy reportaż, jaki tam przeczytałam. A obok Rodziewiczówny są tam przecież teksty tuzów reportażu.
I tak się zamyśliłam: a co by było, gdyby Rodziewiczówna nie musiała pisać dużo, szybko i przed wszystkim - dla kasy? A co by było, gdyby nie musiała produkować tych wszystkich powieści jedna za drugą, jedna za drugą? Co by napisała, gdyby miała taki komfort pisania jak na przykład hrabia Zygmunt Krasiński, który nie przepracował jednego dnia w swoim życiu i pisał co tylko mu do głowy przyszło? Rodziewiczówna nigdy nie mogła pozwolić sobie na taki luksus. Ona zarabiała pisaniem. A że miała łatwość pisania i dar narracyjny, więc tworzyła seryjnie te wszystkie swoje opowieści, które, i owszem, mają swoją wartość, dają się czytać także i dziś, ale nie jest to przecież WIELKA literatura. 
Mam poważne podejrzenia, co tam, jestem zupełnie pewna, że Rodziewiczówna z lepszym zapleczem finansowym stworzyłaby literaturę naprawdę wielką. Do tego ostrą i drapieżną. I nikt by jej nie zarzucał, że jest pisarką bogoojczyźnianą, że używała czarno-białych klisz, że to tylko dla kobiet i tak dalej. A to się słyszy tu i ówdzie od tych, którzy nie przegryźli się przez całą jej twórczość i niewiele wiedzą o Rodziewiczównie. Biję się w piersi, ja sama kiedyś tak o niej myślałam. Póki nie poznałam.   
Swój pazur i drapieżność pokazała Rodziewiczówna także w zbiorku opowiadań „Niedobitowski z granicznego bastionu”, w którym opisała trudną międzywojenną rzeczywistość, z jaką borykali się Polacy na kresach wschodnich w okresie międzywojennym. Nie było tam różowo, oj, nie! 
Odkładam książeczkę Skirmunttówny z poczuciem mocnego niedosytu i myślę sobie, że nie ma Rodziewiczówna szczęścia do biografów. Ukazały się bowiem trzy jej biografie, czyli ta, o której mówię, a poza tym Jana Głuszeni i Hieronima Tukalskiego-Nielubowicza. Żadna z nich nie jest biografią idealną, pełną i prawdziwą. 
Autorka „Czaharów” wciąż czeka na swojego biografa. Pisanie zaś o niej nie jest sprawą prostą, zaś tego, który się za to zabierze, spotkać może wiele krytycznych cięgów z różnych stron. Ale może warto pokazać prawdę?  
Acha, jeszcze coś na plus. Wydawnictwo MG wydało tę książkę tak, że udało mi się ją przeczytać w całości. Druk jest w porządku, interlinie także. Oko poradziło sobie z czytaniem. A więc można? 
No i okładka jest piękna, bardzo mi się podoba. 

Alicja Łukawska

Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...