„Pani
na Hruszowej” to opowieść o życiu Marii Rodziewiczówny, którą napisała tuż po
jej śmierci jej wierna przyjaciółka Jadwiga Skirmunttówna, która była z nią aż
do końca. Ta książka powstała w 1946 roku, a Rodziewiczówna zmarła w listopadzie
1944 roku, zaraz po powstaniu warszawskim. Można więc rzec, że była pisana na
gorąco i całym sercem.
Pochodząca
z poleskiego majątku Mołodowo Skirmunttówna była młodsza od Rodziewiczówny o
jedenaście lat. Poznała ją w dzieciństwie, kiedy sama miała lat osiem, a
pisarka dziewiętnaście. Później zaprzyjaźniły się, w końcu zamieszkały razem.
Mam jednak wrażenie, że Skirmunttówna do końca życia spoglądała na swą przyjaciółkę oczyma
dziecka, które chętnie i posłusznie wypełnia jej polecenia. A kiedy jej
mentorka umiera, rozgląda się i zauważa, że straciło swoją życiową busolę.
Jaki
obraz Rodziewiczówny wyłania się z tej opowieści?
Niestety,
jeśli chodzi o postać autorki „Dewajtisa”, to jest to klasyczna laurka. I to
grubo polana lukrem. Taka czytanka dla najbardziej zagorzałych zwolenników. I
tylko tyle.
Autorka
przypomina najważniejsze fakty z życia pisarki, a także przekazuje jej obraz jako
żeńskiego odpowiednika „Pana Podstolego” z powieści Ignacego Krasickiego. Jest
to postać do bólu bogobojna, pracowita, gospodarna, pomocna ludziom, dobra i
hojna. Zgrzytałam zębami, kiedy to czytałam i robiło mi się mdło od tego
nadmiaru lukru.
Ale!
Najważniejsze
jest to, co można wyczytać z tej opowieści między wierszami (a może nawet za
plecami autorki, wbrew jej intencjom?).
Prócz
rzewnej i lukrowanej biografii pisarki mamy tam również realistyczną opowieść o
polskim dworze na kresach wschodnich. Dowiadujemy się, jak funkcjonował
należący do Rodziewiczówny majątek w Hruszowej na Polesiu, jak był urządzony
jej dwór z przyległościami, poznajemy służących tam pracowaników i tamtejsze
zwierzęta domowe (w tym parę uroczych jamników i ich potomstwo). Poznajemy też
Rodziewiczównę jako zarządzającą tym majątkiem w chwilach pokoju i w okresie wojen,
a tych przetaczało się nad Hruszową kilka (I wojna światowa, wojna
polsko-bolszewicka w 1920 roku i II wojna światowa). Dwór w Hruszowej był
jednym z nielicznych w okolicy, które nie ewakuowały się w 1915 roku, kiedy
front rosyjski cofał się przed Niemcami. Zdarzenia z I wojny opisała
Rodziewiczówna w powieści „Florian z Wielkiej Hłuszy”.
Podczas
lektury tej książki próbowałam zdrapywać ten cały lukier polany przez autorkę i
zaglądać pod spód. Urzekły mnie widoczne pod nim biznesowe i organizacyjne zdolności
Rodziewiczówny, które były chyba równie wielkie jak literackie. Nie dość, że
zarządzała Hruszową (a było tam i gospodarstwo rolne, i zwierzęta gospodarskie,
i gorzelnia, i pewnie coś tam jeszcze), to jeszcze pracowała jako intendentka
szpitala prowadzonego w Warszawie w czasie I wojny przez stowarzyszenie ziemianek.
Wyjaśniam, że intendentka to osoba dokonująca zakupów i załatwiająca tysiące
spraw związanych z funkcjonowaniem szpitala. W warunkach wojennego niedoboru!
Chylę głowę! Ja bym się nie podjęła… A nie jestem przecież zupełnym ciapciakiem!
Jednocześnie
z lekturą tej książki sięgnęłam po tekst samej Rodziewiczówny opowiadający o
dramatycznych wydarzeniach 1915 roku. Była ich naocznym świadkiem, kiedy
Rosjanie się cofali, Niemcy następowali, a carscy Kozacy gnali na wschód całe wysiedlane
polskie wioski, które potem palili, żeby zostawić wrogowi tylko pustą ziemię.
Jechała wtedy z Warszawy pociągiem do Brześcia, a stamtąd dalej konnym wozem do
swojej Hruszowej. Leciała, by ją ratować, bo nie chciała by jej majątek, jej
ludzie i zwierzęta zostali ewakuowani w głąb Rosji. By poszli na poniewierkę... Opisała swoją podróż, opisała tysiące
bieżeńców, których widziała po drodze i potem w Hruszowej, kreśląc wręcz
apokaliptyczny obraz wojennego końca świata, a potem ciszę i nadejście Niemców.
I
co? Okazuje się, że Rodziewiczówna to nie tylko słodka, bogobojna pisarka, ale
przede wszystkim bystra obserwatorka, kreśląca niezapomniane opisy wojennego
świata. Ostre, gorzkie, ironiczne i do bólu naturalistyczne. Jak ona opisała
napaść Kozaków i ludu wiejskiego na swoją gorzelnię w Hruszowej! Słuchajcie, to
trzeba przeczytać!
Ten
tekst znalazłam w pierwszym tomie „Antologii polskiego reportażu XX wieku” pod
redakcją Mariusza Szczygła, którą sobię właśnie wypożyczyłam z biblioteki. I
jak na razie, a doszłam już do połowy tej grubej książki, jest to najlepszy
reportaż, jaki tam przeczytałam. A obok Rodziewiczówny są tam przecież teksty
tuzów reportażu.
I
tak się zamyśliłam: a co by było, gdyby Rodziewiczówna nie musiała pisać dużo,
szybko i przed wszystkim - dla kasy? A co by było, gdyby nie musiała produkować
tych wszystkich powieści jedna za drugą, jedna za drugą? Co by napisała, gdyby
miała taki komfort pisania jak na przykład hrabia Zygmunt Krasiński, który nie
przepracował jednego dnia w swoim życiu i pisał co tylko mu do głowy przyszło?
Rodziewiczówna nigdy nie mogła pozwolić sobie na taki luksus. Ona zarabiała
pisaniem. A że miała łatwość pisania i dar narracyjny, więc tworzyła seryjnie
te wszystkie swoje opowieści, które, i owszem, mają swoją wartość, dają się
czytać także i dziś, ale nie jest to przecież WIELKA literatura.
Mam
poważne podejrzenia, co tam, jestem zupełnie pewna, że Rodziewiczówna z lepszym
zapleczem finansowym stworzyłaby literaturę naprawdę wielką. Do tego ostrą i
drapieżną. I nikt by jej nie zarzucał, że jest pisarką bogoojczyźnianą, że
używała czarno-białych klisz, że to tylko dla kobiet i tak dalej. A to się słyszy
tu i ówdzie od tych, którzy nie przegryźli się przez całą jej twórczość i
niewiele wiedzą o Rodziewiczównie. Biję się w piersi, ja sama kiedyś tak o niej
myślałam. Póki nie poznałam.
Swój
pazur i drapieżność pokazała Rodziewiczówna także w zbiorku opowiadań „Niedobitowski
z granicznego bastionu”, w którym opisała trudną międzywojenną rzeczywistość,
z jaką borykali się Polacy na kresach wschodnich w okresie międzywojennym. Nie
było tam różowo, oj, nie!
Odkładam
książeczkę Skirmunttówny z poczuciem mocnego niedosytu i myślę sobie, że nie ma
Rodziewiczówna szczęścia do biografów. Ukazały się bowiem trzy jej biografie,
czyli ta, o której mówię, a poza tym Jana Głuszeni i Hieronima
Tukalskiego-Nielubowicza. Żadna z nich nie jest biografią idealną, pełną i
prawdziwą.
Autorka
„Czaharów” wciąż czeka na swojego biografa. Pisanie zaś o niej nie jest sprawą
prostą, zaś tego, który się za to zabierze, spotkać może wiele krytycznych
cięgów z różnych stron. Ale może warto pokazać prawdę?
Acha,
jeszcze coś na plus. Wydawnictwo MG wydało tę książkę tak, że udało mi się ją
przeczytać w całości. Druk jest w porządku, interlinie także. Oko poradziło sobie z czytaniem. A więc można?
No
i okładka jest piękna, bardzo mi się podoba.
Alicja Łukawska
Alicja Łukawska
Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz