Mała historia Lety
Ostatnio rozsmakowałam się w literaturze wspomnieniowej. W „Oczarowaniach” Ireny Lorentowicz[1] przeczytałam, że tak lubiane przeze mnie podpatrywanie dziejów przez dziurkę od klucza Francuzi nazywają la petite histoire. Ładnie.
Wspomnienia z Podola 1898-1919 Heleny (Lety) Kutyłowskiej to właśnie taka mała historia, opowiedziana prościutko, oszczędnie i bez ozdobników. Kresy i Warszawę oglądamy oczami brzdąca, a potem roztropnego podlotka. Pamiętnik został napisany po wielu latach, przede wszystkim z myślą o wnuczce, której jest dedykowany. Niestety, wspomnienia urywają się dość raptownie. Nigdy nie powstał ciąg dalszy, a szkoda. Książkę kończy krótka notatka o tym, jak potoczyły się losy autorki i jej bliskich w późniejszych latach.
Leta pochodziła z zamożnej rodziny ziemiańskiej. Państwo Kumanowscy mieszkali w okazałym majątku w powiecie lityńskim na Podolu. Autorka wspomina Kumanowce z zachwytem:
„Czy były ładne? Dla mnie piękne: każda ścieżka, każde drzewko było mi znane i bardzo bliskie. Wieś leżała częściowo na płaskim terenie, częściowo na siedmiu pagórkach. Z oddali widniały chatki białe lub malowane na niebiesko, otoczone zielenią wiśniowych sadów i kwiatami.”[2]
Wspomnienia z Podola to próba rekonstrukcji świata kresowego dzieciństwa, który mimo upływu czasu wciąż urzeka. Nawet zdrobnienia imion miały wtedy inny smak – te Henrysie, Zygmusie i Maryńcie…
Nieczęsto zdarza się w pamiętnikach, że o charakterze autorki dowiadujemy się raczej niewiele. Leta na pewno nie jest dworkową dzierlatką. Wykazuje antytalent do robótek ręcznych, za to interesuje się myślistwem, końmi, psami. Jest aż nadto samodzielna, odważna, trochę rozhukana, a w dodatku wiecznie niezadowolona ze swojego wyglądu. Wprawdzie nie ma nic wspólnego z posłusznym dziewczątkiem, ale okazuje szacunek starszym. Kutyłowska kilka razy podkreśla, że tego konsekwentnie uczyli ją rodzice. Na przykład niegrzeczne zachowanie wobec koniuszego skończyło się wielką aferą i dziewczynka musiała go publicznie przeprosić.
W pamięci autorki dwór w Kumanowcach zapisał się jako miejsce wyjątkowe. Celebrowano tam nie tylko życie rodzinne, ale i tradycje patriotyczne. Na ścianie wisiał haftowany kilim z orłem, poza tym Kumanowscy prowadzili tajne nauczanie języka polskiego i czytali zakazane przez cenzurę książki. Od rana do wieczora dwór tętnił życiem i słynął z gościnności. Kutyłowska wspomina, że rodzice przygarnęli przyjaciela, który przeżył załamanie nerwowe. Traktowany był jak domownik. Poza tym zapraszano na wakacje koleżanki Lety.
Przy dość wystawnym trybie życia gospodarzy potrzebna była liczna służba, która w specjalnych uniformach pełniła najprzeróżniejsze funkcje. Zatrudniano nawet tak zwanego dojeżdżacza (pomocnika psiarza, który w czasie polowań prowadził charty na smyczy). Była to grupa silnie zhierarchizowana, zdarzały się różne charaktery i starcia silnych osobowości. Swoją drogą dziwię się, że chyba żaden ówczesny polski pisarz nie zainteresował się głębiej tematem dworu od kuchni, ogrodu lub stajni.
Z relacji córki wynika, że choć to wcale nie było normą na podolskich dworach, właściciele Kumanowców bardzo dbali o chłopów, a szczególnie troszczyli się o ich zdrowie i edukację dzieci. Z drugiej jednak strony sporo o tamtych czasach mówi ceremonia zapraszania dziedzica na ślub, której punktem kulminacyjnym było padnięcie na twarz przed panem.
Z przyjemnością chłonęłam opisy wnętrz, posiłków i życia codziennego. Szczególnie barwnie Leta opowiada o świętach. Czas był wtedy zupełnie inną kategorią, o czym świadczy chociażby sposób przygotowania dań wigilijnych czy wielkanocnych. Na przykład kulinarne misteria związane z pieczeniem bab:
„Baby piekło się w piecach do chleba, które miały palenisko z półkolistym sklepieniem. Rozpalało się drewnem i paliło ognisko z przodu. Gdy sklepienie było wystarczająco rozgrzane, wstawiało się formy z ciastem i zamykało otwór odpowiednią zastawą. [...] Dwie dziewczyny stawały naprzeciw siebie, wbijały do niecki kopę żółtek, białka odrzucały do garnka czy miski. Przez pół godziny bez przerwy dłońmi ubijały tę kopę jaj. Gdy żółtka zaczynały trochę gęstnieć i bielały, klucznica dodawała cukier, a dziewczyny znowu ubijały pół godziny żółtka z cukrem. Dopiero do tej ubitej masy wsypywano mąkę. Mam wrażenie, że na kopę żółtek brano mniej więcej dwa funty mąki. Znowu całą godzinę mieszano. W końcu dodawano drożdże, roztopione masło, zapachy i znów pół godziny mieszano ciasto.
Następnie całą zawartość niecek okrywano bardzo starannie w ciepłym miejscu i mniej więcej po godzinie rośnięcia wlewano do dobrze wysmarowanej masłem formy do jednej trzeciej jej wysokości. W formach ciasto rosło dalej. Gdy już dobrze podrosło, wstawiano je do gorącego pieca. Z kopy żółtek wychodziły dwie baby, petynetowa tylko jedna.
Największą sztuką było wydobycie upieczonych bab z formy! Układano je na przykryte prześcieradłami poduszki, a potem lekko i bardzo ostrożnie turlano aż do ostygnięcia. Tę ostatnią czynność wykonywano po to, by uniknąć zakalca, ciasto bowiem było tak delikatne, że po wyjęciu z pieca bardzo łatwo mogło opaść. Robienie bab było pracą naprawdę nie lada. Dwie pary dziewcząt często zmieniały się. Baby były świetne, a znakomity ich smak mogą znać tylko ludzie, którzy kiedykolwiek jedli coś podobnego. Dzisiejszych bab nikt by podówczas nie tknął.”[3]
Jedną z najważniejszych rozrywek w dworze w Kumanowcach, a jednocześnie ogromną pasją Lety były polowania. Książka obfituje w opisy łowów. Przy tych fragmentach nie byłam w stanie wykrzesać z siebie ani ociupiny entuzjazmu: nie potrafię pojąć, jak można czerpać satysfakcję ze zwycięstwa w pojedynku: oszalałe z przerażenia zwierzę kontra grupa ludzi uzbrojonych w broń palną, na koniach, ze sforą psów. Argument autorki, że przecież zostało jeszcze tyle zajęcy, jakoś
mnie nie przekonał. Szczególnie przygnębiła mnie historia o oswojonych dzikach:
„W tak zwanej Stepowej Dębinie w czasie polowań na bażanty, których tam było mnóstwo, wypuszczano na wpół oswojone dziki, a myśliwi mieli wiele radości, zabijając odyńca czy maciorę.”[4]
Mały Książę chyba dostałby zawału.
Radość sprawiły mi natomiast wątki pensjonarskie. Leta ciekawie opisuje naukę w szkole w Warszawie. Bardzo zainteresowały mnie też uwagi o książkach jej dzieciństwa i młodości. Wśród najulubieńszych autorów pojawiają się między innymi: Amicis, Defoe, Mickiewicz, Sienkiewicz, Słowacki, Kraszewski, Prus, Orzeszkowa, Rodziewiczówna, Konopnicka, Gąsiorowski, Przyborowski, Żuławski, Verne, Weyssenhoff, a z lektur wówczas obowiązkowych Puszkin, Lermontow, Turgieniew, Kryłow.
Kiedy czytałam o dzieciństwie tak beztroskim i dostatnim, w mój błogi nastrój wwiercała się natrętnie świadomość, że przy pozorach kresowej sielanki wśród stepów, kurhanów i oczeretów to było życie na wulkanie. Kapryśna historia zaplanowała dla Lety i jej rodziny trudną próbę. Z czasem wydarzenia polityczne stają się coraz bardziej obecne w opowieści. To daje się odczuć również w nastroju i tempie relacji. Ostatnie strony pamiętnika, opisujące dramatyczne przedzieranie się Lety do Polski z Odessy, czytałam z dużymi emocjami. Końcówka jest też lepsza pod względem literackim.
Tak bardzo żal, że skrupulatnie opisany w tej książce świat przestał istnieć. Zniknął właściwie z dnia na dzień. Mimo to wspomnienia Kutyłowskiej uczą cieszyć się chwilą, bardziej doceniać czas, który dane jest nam spędzić z najbliższymi i lepiej rozumieć znaczenie słowa dom, choć autorka nie porusza tych tematów wprost. Książka Lety to pełna godności lekcja utraty, tęsknoty i przemijania. Bez wielkich słów, bez nienawiści do tych, którzy dwór w Kumanowcach i poczucie bezpieczeństwa roznieśli w pył. Milczenie czasem mówi więcej niż krzyk rozpaczy: „Losów domu, parku, koni, psów nie opisuję, bo to zbyt bolesne…”[5]
Wspomnienia z Podola 1898-1919 Heleny (Lety) Kutyłowskiej to właśnie taka mała historia, opowiedziana prościutko, oszczędnie i bez ozdobników. Kresy i Warszawę oglądamy oczami brzdąca, a potem roztropnego podlotka. Pamiętnik został napisany po wielu latach, przede wszystkim z myślą o wnuczce, której jest dedykowany. Niestety, wspomnienia urywają się dość raptownie. Nigdy nie powstał ciąg dalszy, a szkoda. Książkę kończy krótka notatka o tym, jak potoczyły się losy autorki i jej bliskich w późniejszych latach.
Leta pochodziła z zamożnej rodziny ziemiańskiej. Państwo Kumanowscy mieszkali w okazałym majątku w powiecie lityńskim na Podolu. Autorka wspomina Kumanowce z zachwytem:
„Czy były ładne? Dla mnie piękne: każda ścieżka, każde drzewko było mi znane i bardzo bliskie. Wieś leżała częściowo na płaskim terenie, częściowo na siedmiu pagórkach. Z oddali widniały chatki białe lub malowane na niebiesko, otoczone zielenią wiśniowych sadów i kwiatami.”[2]
Wspomnienia z Podola to próba rekonstrukcji świata kresowego dzieciństwa, który mimo upływu czasu wciąż urzeka. Nawet zdrobnienia imion miały wtedy inny smak – te Henrysie, Zygmusie i Maryńcie…
Nieczęsto zdarza się w pamiętnikach, że o charakterze autorki dowiadujemy się raczej niewiele. Leta na pewno nie jest dworkową dzierlatką. Wykazuje antytalent do robótek ręcznych, za to interesuje się myślistwem, końmi, psami. Jest aż nadto samodzielna, odważna, trochę rozhukana, a w dodatku wiecznie niezadowolona ze swojego wyglądu. Wprawdzie nie ma nic wspólnego z posłusznym dziewczątkiem, ale okazuje szacunek starszym. Kutyłowska kilka razy podkreśla, że tego konsekwentnie uczyli ją rodzice. Na przykład niegrzeczne zachowanie wobec koniuszego skończyło się wielką aferą i dziewczynka musiała go publicznie przeprosić.
W pamięci autorki dwór w Kumanowcach zapisał się jako miejsce wyjątkowe. Celebrowano tam nie tylko życie rodzinne, ale i tradycje patriotyczne. Na ścianie wisiał haftowany kilim z orłem, poza tym Kumanowscy prowadzili tajne nauczanie języka polskiego i czytali zakazane przez cenzurę książki. Od rana do wieczora dwór tętnił życiem i słynął z gościnności. Kutyłowska wspomina, że rodzice przygarnęli przyjaciela, który przeżył załamanie nerwowe. Traktowany był jak domownik. Poza tym zapraszano na wakacje koleżanki Lety.
Przy dość wystawnym trybie życia gospodarzy potrzebna była liczna służba, która w specjalnych uniformach pełniła najprzeróżniejsze funkcje. Zatrudniano nawet tak zwanego dojeżdżacza (pomocnika psiarza, który w czasie polowań prowadził charty na smyczy). Była to grupa silnie zhierarchizowana, zdarzały się różne charaktery i starcia silnych osobowości. Swoją drogą dziwię się, że chyba żaden ówczesny polski pisarz nie zainteresował się głębiej tematem dworu od kuchni, ogrodu lub stajni.
Z relacji córki wynika, że choć to wcale nie było normą na podolskich dworach, właściciele Kumanowców bardzo dbali o chłopów, a szczególnie troszczyli się o ich zdrowie i edukację dzieci. Z drugiej jednak strony sporo o tamtych czasach mówi ceremonia zapraszania dziedzica na ślub, której punktem kulminacyjnym było padnięcie na twarz przed panem.
Z przyjemnością chłonęłam opisy wnętrz, posiłków i życia codziennego. Szczególnie barwnie Leta opowiada o świętach. Czas był wtedy zupełnie inną kategorią, o czym świadczy chociażby sposób przygotowania dań wigilijnych czy wielkanocnych. Na przykład kulinarne misteria związane z pieczeniem bab:
„Baby piekło się w piecach do chleba, które miały palenisko z półkolistym sklepieniem. Rozpalało się drewnem i paliło ognisko z przodu. Gdy sklepienie było wystarczająco rozgrzane, wstawiało się formy z ciastem i zamykało otwór odpowiednią zastawą. [...] Dwie dziewczyny stawały naprzeciw siebie, wbijały do niecki kopę żółtek, białka odrzucały do garnka czy miski. Przez pół godziny bez przerwy dłońmi ubijały tę kopę jaj. Gdy żółtka zaczynały trochę gęstnieć i bielały, klucznica dodawała cukier, a dziewczyny znowu ubijały pół godziny żółtka z cukrem. Dopiero do tej ubitej masy wsypywano mąkę. Mam wrażenie, że na kopę żółtek brano mniej więcej dwa funty mąki. Znowu całą godzinę mieszano. W końcu dodawano drożdże, roztopione masło, zapachy i znów pół godziny mieszano ciasto.
Następnie całą zawartość niecek okrywano bardzo starannie w ciepłym miejscu i mniej więcej po godzinie rośnięcia wlewano do dobrze wysmarowanej masłem formy do jednej trzeciej jej wysokości. W formach ciasto rosło dalej. Gdy już dobrze podrosło, wstawiano je do gorącego pieca. Z kopy żółtek wychodziły dwie baby, petynetowa tylko jedna.
Największą sztuką było wydobycie upieczonych bab z formy! Układano je na przykryte prześcieradłami poduszki, a potem lekko i bardzo ostrożnie turlano aż do ostygnięcia. Tę ostatnią czynność wykonywano po to, by uniknąć zakalca, ciasto bowiem było tak delikatne, że po wyjęciu z pieca bardzo łatwo mogło opaść. Robienie bab było pracą naprawdę nie lada. Dwie pary dziewcząt często zmieniały się. Baby były świetne, a znakomity ich smak mogą znać tylko ludzie, którzy kiedykolwiek jedli coś podobnego. Dzisiejszych bab nikt by podówczas nie tknął.”[3]
Jedną z najważniejszych rozrywek w dworze w Kumanowcach, a jednocześnie ogromną pasją Lety były polowania. Książka obfituje w opisy łowów. Przy tych fragmentach nie byłam w stanie wykrzesać z siebie ani ociupiny entuzjazmu: nie potrafię pojąć, jak można czerpać satysfakcję ze zwycięstwa w pojedynku: oszalałe z przerażenia zwierzę kontra grupa ludzi uzbrojonych w broń palną, na koniach, ze sforą psów. Argument autorki, że przecież zostało jeszcze tyle zajęcy, jakoś
mnie nie przekonał. Szczególnie przygnębiła mnie historia o oswojonych dzikach:
„W tak zwanej Stepowej Dębinie w czasie polowań na bażanty, których tam było mnóstwo, wypuszczano na wpół oswojone dziki, a myśliwi mieli wiele radości, zabijając odyńca czy maciorę.”[4]
Mały Książę chyba dostałby zawału.
Radość sprawiły mi natomiast wątki pensjonarskie. Leta ciekawie opisuje naukę w szkole w Warszawie. Bardzo zainteresowały mnie też uwagi o książkach jej dzieciństwa i młodości. Wśród najulubieńszych autorów pojawiają się między innymi: Amicis, Defoe, Mickiewicz, Sienkiewicz, Słowacki, Kraszewski, Prus, Orzeszkowa, Rodziewiczówna, Konopnicka, Gąsiorowski, Przyborowski, Żuławski, Verne, Weyssenhoff, a z lektur wówczas obowiązkowych Puszkin, Lermontow, Turgieniew, Kryłow.
Kiedy czytałam o dzieciństwie tak beztroskim i dostatnim, w mój błogi nastrój wwiercała się natrętnie świadomość, że przy pozorach kresowej sielanki wśród stepów, kurhanów i oczeretów to było życie na wulkanie. Kapryśna historia zaplanowała dla Lety i jej rodziny trudną próbę. Z czasem wydarzenia polityczne stają się coraz bardziej obecne w opowieści. To daje się odczuć również w nastroju i tempie relacji. Ostatnie strony pamiętnika, opisujące dramatyczne przedzieranie się Lety do Polski z Odessy, czytałam z dużymi emocjami. Końcówka jest też lepsza pod względem literackim.
Tak bardzo żal, że skrupulatnie opisany w tej książce świat przestał istnieć. Zniknął właściwie z dnia na dzień. Mimo to wspomnienia Kutyłowskiej uczą cieszyć się chwilą, bardziej doceniać czas, który dane jest nam spędzić z najbliższymi i lepiej rozumieć znaczenie słowa dom, choć autorka nie porusza tych tematów wprost. Książka Lety to pełna godności lekcja utraty, tęsknoty i przemijania. Bez wielkich słów, bez nienawiści do tych, którzy dwór w Kumanowcach i poczucie bezpieczeństwa roznieśli w pył. Milczenie czasem mówi więcej niż krzyk rozpaczy: „Losów domu, parku, koni, psów nie opisuję, bo to zbyt bolesne…”[5]
Tekst oryginalny ukazał się na blogu Lektury Lirael
___________
[1] Irena Lorentowicz, Oczarowania, Instytut Wydawniczy PAX, 1972, s.147.
[2] Helena (Leta) Kutyłowska, Wspomnienia z Podola 1898-1919, Czytelnik, 2003, s. 18.
[3] Tamże, s. 36-37.
[4] Tamże, s. 65.
[5] Tamże, s. 97.
W tej serii "Czytelnik" wydał też znany mi "Świat zapamiętany" Wachowicz-Makowskiej. Tej książki nie znam, ale ta piękna recenzja rozbudziła moje wielkie zainteresowanie.
OdpowiedzUsuńWydaje się, że ta seria wydawnicza poświęcona wspomnieniom z przeszłości była bardzo udana.
UsuńA tekst Lirael zachęca do lektury tej książki, nawet bardzo.
Куманівці?)
UsuńЦе неподалік мого містечка Хмільник. Всього лише 12 кілометрів. Я знаю про родину. Часто буваю в цьому селі проїздом. Там люди памятають добре про цю сім'ю. Маєтку немає, його спалили ще в 1917 році. Також немає вже і костелу, його знищили більшовицькі нацисти в 1940 році. А на місці костелу построїли клуб. Католиків в селі також є багато. Маю також і друзів з Куманівець. То справді гарне село, також там і добрі люди, привітні. Якби була б можливість, я би вам вислав би фото, де стояв колись костел і дім Кумановських.
Tłumaczenie komentarza:
Usuń"To jest w pobliżu miejscowości Chmilnyk w odległości zaledwie 12 km. Znam te rodzinę. Często bywam w tej wsi przejazdem. Mieszkańcy tej wsi dobrze pamiętają tę rodzinę. Majątku już nie ma, został spalony w 1917 r. Nie ma także kościoła, który został zniszczony przez bolszewików w 1940 r. W miejscu, gdzie znajdował się kościół zbudowano klub wiejski. Spora część mieszkańców jest wyznania katolickiego. Mam również przyjaciół w miejscowości Kumaniwiec. To rzeczywiście jest piękna wieś i mieszkańcy wsi są dobrymi ludźmi, życzliwymi. Gdyby była taka możliwość, to mógłbym wysłać państwu zdjęcie miejsca gdzie kiedyś był kościół i dom Kumanowskich."
Эдуард Амонс
UsuńBardzo dziękujemy za komentarz i informacje w nim zawarte.
Jeśli dysponuje Pan zdjęciami okolicy, o których pisze Autorka, to z miłą chęcią prosimy o ich przesłanie. Być może powstanie kolejny wpis na kanwie naszej korespondencji.
Adres e-mail: kayecik@gmail.com
Jeszcze raz dziękujemy i pozdrawiamy!
Добре, я постараюсь для вас зробити фото, і чим швидше...Але переведіть мій коментар, краще відредагований.
UsuńКуманівці?
Це неподалік мого містечка Хмільник. Всього лише 12 кілометрів. Буваю в цьому селі проїздом. Там люди пам'ятають добре про цю сім'ю, і згадують їх як добрих людей. По їхнім розповідям я знаю трішки історії про цю родину. Жодного поганого слова про Кумановських ніхто не говорив. Українці - Куманівчани теж добре згадують цю сім'ю з теплими словами.
А того маєтку Кумановських вже немає, його пограбували і спалили ще в 1917 році. Зостались тільки старі панські льохи біля місця, де стояв маєток Кумановських. Також немає вже і костелу, його повністю знищили більшовики в 1940 році. Перед тим зробивши з нього зерносклад, а потім конюшню. Після повного знищення костелу, католики поставили великий Хрест, і там молились. Але недовго. Тодішній сільський голова наказав спиляти Хрест. І на місці, де стояв костел, построїли сільський клуб в 1955 році. З каменю, якого був збудований Кумановецький костьол, збудували ферму при в'їзді до Куманівець. Католики - Поляки в селі також є. Але вони вже змішалися з Українцями - Православними. І їх все менше і менше. Приблизно, років 10 назад, місцеві католики відкрили капличку, неподалік того місця, де стояв Костел. Куманівчани як Поляки, так і Українці, всі поважають одне одного. Разом ходять і до каплички і до церкви. Одні до одного ходять по коляді.
Можливо хто має фотографію Куманівецького костелу, будь-ласка завантажте ось за цією адресою...
19071987eduard42@gmail.com
Немає і того парку і саду, як описала Гелена в своїй книжці. Його вирубали ще в 1920-их роках. З того парку і саду, жодних слідів не зосталось, нажаль.
Я маю також і друзів з Куманівець. Років зо 3 назад. Я придбав книжку Гелени Кумановської. І ми переклали її Українською, видали кілька екземплярів, і подарували для Куманівчан.
То справді гарне село, також там і добрі люди, привітні.
Tłumaczenie:
Usuń"Dobrze, postaram się wykonać zdjęcia i możliwie jak najszybciej... Jednak proszę o dokonanie tłumaczenia mojego komentarza, najlepiej po przeredagowaniu.
Kumanowice?
To jest w pobliżu mojego miasteczka Chmielnik. W odległości zaledwie 12 km. Bywam w tej wsi przejazdem. Ludzie tam pamiętają tę rodzinę i wspominają jako dobrych ludzi. Z opowiadań mieszkańców znam trochę historię tej rodziny. Złego słowa o Kumanowskich nikt nie powiedział. Ukraińcy mieszkający w Kumanowicach również dobrze wspominają tę rodzinę, kierując pod jej adresem ciepłe słowa.
A tego majątku Kumanowskich już nie ma, został obrabowany i spalony jeszcze w 1917 r. Pozostały zaledwie grobowce rodzinne w pobliżu miejsca, gdzie znajdował się majątek Kumanowskich. Nie zachował się również kościół, został całkowicie zniszczony przez bolszewików w 1940 r. Przed zniszczeniem kościół służył do przechowywania zboża, a później jako stajnia koni. Po całkowitym zniszczeniu kościoła katolicy w tym miejscu postawili wielki krzyż i modlili się przy nim. Lecz nie trwało to długo. Ówczesny sołtys wsi nakazał spiłować krzyż. Na miejscu zniszczonego kościoła zbudowano w 1955 roku wiejski Dom Kultury. Z kamienia (cegieł?), z którego zbudowany był kościół, wybudowano fermę przy wjeździe do Kumanowic. We wsi mieszkają także Polacy wyznania katolickiego. Ale teraz są to rodziny wymieszane z Ukraińcami wyznania prawosławnego. I jest ich coraz mniej.
Około 10 lat temu miejscowi katolicy odnaleźli kapliczkę, w pobliżu tego miejsca, gdzie był kościół. Mieszkańcy Kumanowic, tak Polacy, jak i Ukraińcy, szanują się wzajemnie. Razem chodzą i do cerkwi i pod kapliczkę. W okresie świątecznym odwiedzają się w domach kolędując.
Jeżeli ktoś ma zdjęcie kościoła w Kumanowicach, proszę uprzejmie o przesłanie na adres 19071987eduard42@gmail.com
Nie ma ani parku, ani sadu o którym pisała Helena w swojej książce. Został wyrąbany jeszcze w latach 1920-ch. Niestety, po parku i po sadzie nie zostało żadnego śladu.
Mam również przyjaciół z Kumanowic. Około trzech lat temu nabyłem książkę Heleny Kumanowskiej. Przetłumaczyliśmy książkę na język ukraiński, wydaliśmy kilka egzemplarzy i podarowaliśmy mieszkańcom Kumanowic. To naprawdę wspaniała wieś, w której mieszkają dobrzy ludzie, uprzejmi."
Powyższe tłumaczenie (to wcześniejsze również) mogę opublikować dzięki mojej utalentowanej koleżance. Alu - jeśli tu zaglądasz - bardzo Ci dziękuję!
La petite histoire - piękne! Do zapamiętania i cytowania.
OdpowiedzUsuń