piątek, 7 listopada 2014

Florian Czarnyszewicz o logice rewolucji


Źródło zdjęcia


„REWOLUCJA

Gdyby słońce zatrzymało się w swym biegu, chłop białoruski więcej by się nie zdziwił i nie zmartwił, niż detronizacją cara. Miał go za władcę ustanowionego wolą Bożą, której żadne prawo ludzkie, żadna moc usunąć nie zdoła, - miał go za dobrodzieja swego. Czcił go, ubóstwiał, wierzył mu, w nim pokładał nadzieję polepszenia bytu swego. – Onże nasz prawosławny, mówił, onże nas od robót pańszczyźnianych polskim panom uwolnił, onże nas ziemią nadzielił, onże nas przed lutym Niemcem broni. – Wierzył święcie, iż niedola chłopska była troską codzienną cara.

Pierwszymi zwiastunami załamania się carskiego reżymu, jak zwykle na wsi byli żydzi.

Chłop nie tylko nie mógł w taki przewrót świata uwierzyć, nie tylko nie śmiał wieści tej rozpowszechniać, ale nawet słuchać o tym nie ważył się, uważając to za zbrodnię, za grzech wielki.

- Trzymajcie parchy języki za zębami, bo za takie słowa na Sachalin pójdziecie – ostrzegał.

Ale tę samą wiadomość potwierdzały telegramy tłustym drukiem, zabłąkane na wieś, to samo mówili żołnierze przebywający na urlop całą gębą i wreszcie nadeszły z gminy urzędowe obwieszczenia Tymczasowego Rządu, proklamujące republikę.

Chłopów ogarnęło zdziwienie i trwoga.

- Co będzie z nami mużykami bez batiuszki cara?! Co stanie się z matuszką Rosją?! – rozpaczali.

Inteligencja, robotnicy, mieszczanie, żydzi, światlejsza część Polaków, tudzież innych mniejszości, cieszyli się, urządzali manifestacje, wiece, intrygi, śpiewali hymny na cześć rewolucji, wiwatowali, - chłop prawosławny przyglądał się temu biernie, ze smutkiem i niepokojem. W głoszonych hasłach nie widział dla siebie żadnych korzyści i nie wierzył w nie.


- Swoboda wyznań, myśli, słowa!

Jaka łaska. Alboś to przedtem nie mógł człowiek myśleć o czym chciał, nie mógł klnąć matuszkę, kiedy się podoba.

Swoboda druku!

Co ludziom z tego druku, jeżeli mało który czytać umie?

Równość!.... Braterstwo!...

Polak z żydami nam ruskim równi?! – Przenigdy.
Demokracja!

To człowieka najwięcej niepokoiło. Nie rozumiał znaczenia tego słowa, jednak domyślał się, że to coś wspólnego z „krażą”. Wprawdzie sam kradł, gdzie się tylko dawało, ale wiedział, że to jest zakazane. Zresztą jaki sens będzie, jeśli wszyscy swobodnie zaczną kraść. Kogo będą kradli? Samych siebie?

Niektórzy utrzymywali, że to car rozmyślnie taką famę o sobie puścił, by zachęcić „miateżników” i żydów do buntu i mieć potem powód do ich wysiedlenia na Sybir. Wierzyli, iż za parę dni, za tydzień, za dwa, zjawi się sprawnik z kozakami i z ich chłopską pomocą wezmą się za rewolucjonistów.

Ale jakoś nie przyjeżdżał. Natomiast przybywali delegaci rewolucyjni z miasta, ustanawiali nowy rząd w gminie, o jakichś dziwnych tytułach i rozwieszali niezrozumiałe i według ich chłopskiej opinii bezpotrzebne rozporządzenia.

Z kilkunastu rozwieszonych obwieszczeń, jedno tylko zrozumieli i nawet je pochwalili. Była to ustawa zezwalająca chłopom na paszę bydła w lasach pańskich i rządowych, oraz zbieranie łomu na opał, trawy, jagód, grzybów itd.

- A może i prawda, że nasz car batiuszka szelmą i oszukańcem był? – zaczęli się zastanawiać. – Może i prawda, że tą republiką, nam biednym ludziom, polepszenie jakieś będzie.

Wprowadzili ustawę w życie bez zwłoki, zwożąc opał, pasąc bydło, drąc łyko. Wprawdzie o łyku żadnej w ustawie wzmianki nie było, ale po dotychczasowym lekceważeniu przez straż leśną kradzieży chrustu lipowego sądzili, że łyko jest tak błaha rzecz, iż nie warto, aby je do druku wstawiali.

Coraz śmielej i rzetelniej zabierali się do lasu. Bydło pędzili w samą głąb puszczy, albo pod samą chatę leśnika. Chróstem lipowym już gardzili, natomiast wspinali się na wierzch lipy, wybierali najsmaglejsze i najwięcej wydajne pędy; gałęzie zbierali na łapcie, pnie na łuby do wozów i na siewałki. Nie mogąc skonsumować naraz, zwijali w obwarzanki, więsła, suszuli i gromadzili na strychu. Za lipą poszły więzy i liminy.

Straż leśna, wskutek odraczania przez sądy rozprawy o szkody w lasach do czasu ustalenia się praw republikańskich, postępowała niezdecydowanie, ograniczając się przeważnie do upomnień, więc ludzie rozzuchwalili się i przywilej swój do lasu z każdym tygodniem rozszerzali.

- Jeżeli mamy prawo zabierać wierzchowiny i wykrocie – wmawiali w siebie, - to czemu nie wolno ma być ciąć sucho stój? – Wszak to również martwe. – Walili sucho stój. A potem: - Jeżeli nam zezwalają walić suche, martwe, to czemu nie mają zezwolić więdłe, chore? W końcu: - Jeżeli wolno ciąć chorowite, to czemu nie wolno ma być zdrowe? Wszak i te w przyszłości mogą zachorować.

Po żniwach wzięli się za budulec. Jechali w bór, wybierali co najlepsze sosny, jodły, dęby, zwozili do zagród, stawiali zręby do rezerwowych chat, gumień, chlewów. Nie kryli, gdyż na to nie było czasu i słomy. Byleby wywieźć i postawić, a z dachem później się załatwią.

Nie napotykając na przeszkody ze strony władz, przyszli do przekonania, że to lasy całkiem przeszły na chłopską własność, jeno burżuje i władza przez nich przekupiona, trzymali to w tajemnicy.

Niebawem i na stawianie zrębów zabrakło czasu; walili tylko z pnia i znaczyli każdy swoim znakiem: jeden cięciem, drugi dwoma, inny krzyżykiem. Szał ludzi ogarnął.

Bywało w którąkolwiek stronę się zwrócisz, gdzie spojrzysz, kiedy posłuchasz – wszędzie odgłos topora, grzmot padających kolosów – wszędzie poręby i spustoszenie.

_ Ludzie, ludzie! Co wam się stało? Co wy będziecie robić z tego drzewa? Onoż zgnije, zmarnuje się bez pożytku żadnego. Opamiętajcie się! Przestańcie! – upominała straż leśna i rozsądniejsze osoby z zaścianków.

Ale chłop porwany wyścigiem rabunku, stał się jak ten byk w walce rozjuszony, albo rozwścieczony pies: ślepy na czyny, głuchy na upomnienie, nieczuły na litość, o którą go las swym jękiem zdawał się błagać! – Walił, znaczył, pustoszył, aż w końcu nadarzył się korzystniejszy przedmiot rabunku.

Armię przesiąkła anarchia i żołnierz masowo wracał do domu. W domu nie wszystkich czekała radość. Wielu wracało do chatek na kurzej nóżce, z glinianą posadzką, z potłuczonymi szybami w oknach, do czeredy na wpół nagich, zgłodniałych dzieci. I żal się takim zrobiło, iż po trzechletniej walce za ojczyznę na równi z majętnymi, oni przy nich w życiu prywatnym znów pozostają nędzarzami; znów muszą kłaniać się kułakom i burżujom, prosić o robotę, o chleb na rachunek przyszłej roboty. Prawda, że obiecano im ziemię i że korzystając ze swobody mogli chaty lepsze postawić, ale kiedy to będzie, kiedy się doharuje czego! – Nie, minęły już czasy carskiego reżimu – burzyli się przepojeni hasłami rewolucyjnymi. – Oni już nie będą się burżujom kłaniać się i służyć im. Burżuje muszą podzielić się z nimi swym chlebem.

Zbierały się gromady ubogich ex-żołnierzy, szły do komitetów gminnych i żądały rekwizycji żyta i kartofli w dworach na ich proletariacką rzecz.

W komitetach zasiadali przeważnie ludzie dworom nieprzyjaźni, więc żądaniom proletariuszów, które poniekąd były słuszne, a skromne, stawało się zadość.

Lecz proletariusz wymógłszy jedno, stawał się jak ta baba z rozbitym korytem.

- Cóżem to, ja ojca rodzonego zabił, czy matkę, że suchą żytnią skórynką mam się dławić? Musi być na odmianę blin hreczany,l kostka jakaś, albo skwarka. Burżujowi brzuch rozpiera sadłem, a ja mam pościć? – Odkrywał prawa swoje.

Znowu zbierali się w gromady i żądali od komitetów rekwizycji hreczki, jęczmienia i trzody na ubój. Gdy komitety odmówiły, oskarżyli je o nieudolność i o sprzyjanie burżuazji i zaczęli rekwizycje na własną rękę. Do wojskowych przyłączyli się cywilni, do ubogich zamożniejsi, brali karabiny, które przynieśli wracając z wojska, strzelby, widły, drągi i szli zbrojnym tłumem do dworów na „rekwizycje”; rabowali i dzielili między siebie ziarno, snopy, bydło, owce, świnie i wszelaki inny dobytek.
Bronić nie było komu. Właściciele wynieśli się zawczasu do miasta. Służba dworska ani myślała podstawiać swoje łby za pańskie bogactwo. Przeciwnie, cieszyła się, że łatwiej będzie mogła sama defraudować, zwalając w przyszłości winę na chłopów. Władze gminne i nawet powiatowe były bezsilne i niezdecydowane. Bronić dworów oznaczało sprzyjać burżuazji. Żaden nie chciał narażać się proletariuszom, od których w znacznej mierze stanowisko zależało.

Zapoczątkowany rabunek przez jedną wieś zachęcał inną, przenosił się z dworu do dworu, obejmował kraj cały, przechodził w mord, pożogę, pogrom.

- Śmierć burżuazji!... Śmierć Polakom!... Śmierć sprzymierzeńcom carskim! – była hasłem rozswawolonych chłopów.

Po dworach przenieśli się na folwarki, po folwarkach na chutory i zaścianki mniejsze, często wcale niezamożne, jedynie dlatego, że tak samo jak obszarnicy Polakami byli. I gdzie tu logika?! – Początkowo oskarżali o podkopywanie tronu – teraz o dążenie do przywrócenia go.

Ciężkie i straszne czasy przeżywali Polacy nad Berezyną na przełomie lat 1917-1918. Krew i łzy lały się strumieniem. Nocy nie było, aby kogoś na odludziu nie spalono, nie zamordowano. Każdy czekał swej kolejki w trwodze, jutra nie będąc pewien. A chwile wyczekiwania śmierci straszniejsze bywają niż sama śmierć.

Wielu chutorzan przenosiło się z dobytkiem całym do zaścianków, aby łatwiej móc hurtem się bronić.”

Florian Czarnyszewicz, "Nadberezyńcy", wyd. FIS, 1992, strony 149-151

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...