czwartek, 21 lipca 2016

Żanna Słoniowska, Dom z witrażem




Witraż wszystko ci powie...


Historia okrutnie obeszła się z Kresami Rzeczypospolitej (zarówno I jak i II) i mieszkającymi tam Polakami. Zło Polakom wyrządzali Rosjanie (tak carscy jak i komunistyczni) ale i Ukraińcy (najboleśniej czujemy dotąd to, co stało się podczas II wojny światowej na Wołyniu). Tego nikt nie może zaprzeczyć. Historia dotkliwie też na tych ziemiach obeszła się z Ukraińcami (Wielki Głód, stalinowskie przesiedlenia). I choć tęsknie spoglądamy w tamtą stronę, gdzie wychowali się nasi dziadkowie i pradziadkowie, a ich ojcowie spoczywają na cmentarzach kresowych miast i wiosek (niezależnie od tego, czy te cmentarze istnieją, czy nie), to zdajemy sobie sprawę z tego, iż czas się nie zatrzymał, a życie nie znosi pustki. Wyrzucono jednych, pojawili się drudzy. Niewielu pozostało tam Polaków, którzy nolens volens włączeni zostali w tworzenie nowej rzeczywistości na Kresach. Karawana zawsze idzie dalej, nie czeka…

O tym okresie, powstawania i trwania w nowej powojennej rzeczywistości we Lwowie, jest książka Żanny Słoniowskiej „Dom z witrażem”. Trafiamy do jakże skomplikowanej, o polskich korzeniach, rodziny lwowskiej, złożonej z samych kobiet. Mężczyźni, jak to u sowietów, albo byli aresztowani i przepadali bez wieści, albo sami porzucali swe wybranki odchodząc w siną dal… Autorka nie opowiada w jaki sposób ta o polskich korzeniach rodzina mieszkająca w Leningradzie znalazła się na terenie Rosji. Przewija się tam marzenie, bodaj prababki – najbardziej czującej polskie korzenie w tej rodzinie – o zamieszkaniu we Lwowie. Kiedy to się udało, a przybywają do wymarzonego miasta w latach 40-tych, „Polska wyjechała ze Lwowa”, a one dalej zostały w ZSRR. Dlaczego nie pojechały w pogoni za Polską? Może nie były na tyle zdesperowane, wszak marzenie, by we Lwowie zamieszkać się ziściło. A może, przybywając z innej części Związku Radzieckiego, były obywatelkami tego państwa i nie miałyby szans na ekspatriację? Poza tym, we Lwowie pozostało wielu cenionych Polaków, którzy swej polskości nigdy się nie wyparli i pozostali tam, mimo wszelkich trudów społeczno-bytowych, do końca. Ale oni przychodząc na świat we Lwowie, urodzili się w Polsce.

Inaczej jest z matką narratorki, którą poznajemy na pierwszych stronach powieści, w dość dramatycznych okolicznościach. Marianna, solistka lwowskiej opery, jako ukraińska działaczka niepodległościowa, ginie we Lwowie podczas wiecu od zbrodniczej kuli snajpera. Będziemy spotykać ją jednak do końca książki w retrospektywnych opowieściach narratorki. Marianna w ciągu jednego dnia postanowiła używać tylko języka ukraińskiego, co jednoznacznie łączyło się z deklaracją narodowościową. Prababka wtedy zaczęła „częściej mówić o banderowcach. (...) Opowiadała, że wagon, w którym jechała w czterdziestym czwartym do Lwowa, był przez nich ostrzeliwany i że bardzo się ich bała – prawie tak samo jak Niemców.” Najmłodsza bohaterka, narratorka, chyba najbardziej w tej kwestii jest zagubiona. Bywa w katedrze lwowskiej, uczestniczy też pewnie w tajemnych lekcjach religii, przygotowując się do sakramentu pierwszej komunii świętej, ale nie robi to na niej wrażenia. Wyznaje, że dla niej „Bóg, tak jak i Polska, należał do świata, który na długo przed moim urodzeniem uległ kasacji”. Najbardziej jest zapatrzona w witraż kamienicy, w której mieszka, i kochanka swej matki, Mikołaja, artystę malarza, scenografa w lwowskim teatrze. Ta fascynacja kończy się też wielką miłością do niego…

Poruszyła w swej powieści Słoniowska bardzo ważny problem, świadomości narodowej Ukraińców i ich dążeń do uzyskania niepodległości. Dotyczy to także potomków rodzin o korzeniach polskich czy rosyjskich oraz mieszanych. W przypadku Polaków mamy do czynienia z tymi, którzy pozostali we Lwowie i trwali tam przez lata, z pokolenia na pokolenie przy rzymskokatolickiej katedrze, posyłając dzieci do polskich szkół. Dopóki trwał ZSRR, nie mieli wątpliwości – byli i czuli się Polakami. Kiedy pojawiła się niepodległa Ukraina, z jednej strony nagle ujawniło się wielu Polaków, na wysokich stanowiskach. Przestali się bać przyznawać do polskich korzeni. Z drugiej strony, młode pokolenia, pewnie zafascynowane rozpędem młodej państwowości ukraińskiej, nabierały wątpliwości do swej identyfikacji narodowej. Czy wówczas u wielu pojawia się świadomość tzw. „narodowości lwowskiej”? Alternatywą była też świadomość galicyjska… Kiedy schorowana babka Aba powtarzała często: „Jestem Polką z krwi i kości”, a jej oczy zachodziły łzami, wnuczka (narratorka) myślała, „że polskość jest czymś w rodzaju nieuleczalnej choroby, na którą również nie wynaleziono lekarstwa”. Szkoda, że autorka nie zgłębiła tego interesującego acz trudnego problemu dogłębniej, a przesłoniła go miłosnymi i seksualnymi przygodami swych bohaterów, skądinąd bardzo interesującymi, ożywiającymi i uatrakcyjniającymi narrację powieści.

Równie ciekawie, choć mało wyraziście ukazane są wątki polskiej obecności we Lwowie. Budynek Opery autorstwa Zygmunta Gorgolewskiego, pomnik Adama Mickiewicza, katedra rzymskokatolicka, pomnik siedzącego Aleksandra Fredry, który wybył do Wrocławia, czy nagrobki obrońców Lwowa, jakie znaleziono w fundamencie burzonego pomnika Lenina przed budynkiem teatru lwowskiego czy Cmentarz Łyczakowski, na którym chowana jest Marianna, gdzieś za mogiła Marii Konopnickiej i Gabrieli Zapolskiej. Ale jej ciało, jak przystało na męczennicę narodową, owinięte jest niebiesko-żółtą flagą Ukrainy. Czy przeszło jej kiedyś przez myśl, że pochowana zostanie na tym samym cmentarzu co Salomea Kruszelnicka, która była jej ulubioną mistrzynią śpiewu? Ale nie tylko wszechobecna architektura mówiąca o polskości miasta (choć kamienica z witrażem, gdzie mieszkają bohaterki jest „poaustriacka”…) wyłania się ze stron książki. Pojawiają się ludzie, jak znany nieżyjący już Walery Bortiakow – Rosjanin znający kulturę polską lepiej niż niejeden Polak nie tylko ze Lwowa, scenograf związany z Teatrem Polskim we Lwowie. Autorka opisuje zatrzymanie artystów tegoż teatru pod pomnikiem Adama Mickiewicza w 1980 r. Wówczas dyrektor tego teatru zwolniony został z pracy we Lwowie, a polityczna i narodowościowa nagonka przeciw niemu zmusiła go do wyjazdu do Polski. Właśnie wtedy na czele polskiego teatru we Lwowie stanął Bortiakow. I szkoda, że tak niewiele tych wydarzeń dotyczących lwowskich Polaków jednak znalazło się w powieści Żanny Słoniowskiej, wszak są tam szkoły polskie, organizacje polskie, prasa polska, radio polskie czy kościoły rzymskokatolickie skupiające żyjących tam Polaków, tradycje związane z kulturą polską, które po dzisiaj mają swe odniesienia, a w końcu bezprecedensowa wizyta Polaka, głowy Kościoła rzymskokatolickiego, papieża Jana Pawła II, która zasadniczo zmieniła jakość życia (nie chodzi o stronę materialną) Lwowa. Ale książka nabrałaby wtedy innego wymiaru i zupełnie odmiennego klimatu i jeszcze bardziej zbliżyłaby czytelników do Lwowa i realiów życia jego mieszkańców.

Przez powieść przewija się wciąż sztuka i kultura. Same bohaterki, to niespełnione i spełnione artystki. Prababka była śpiewaczką, jej córka Aba – babka narratorki – chciała studiować malarstwo, ale tylko przez zakazy matki została lekarką. Z kolei Marianna, wbrew zakazom swej rodzicielki, została cenioną śpiewaczką operową, a jej córka – narratorka – podjęła studia we lwowskiej akademii sztuk pięknych. Poznajemy więc budynek opery od podszewki, schodząc nawet w podziemia, gdzie pod miastem płynie skanalizowana Pełtew, czy znanej przy Rynku Czarnej Kamienicy, której właścicielem był Jan III Sobieski. Stajemy się obserwatorami i świadkami obrony przed zniszczeniem najpiękniejszego i być może największego witraża w kamienicy we Lwowie. I znowu,


aż prosi się, by tych pięknych miejsc, których przecież nie brakuje we Lwowie znalazło się w powieści więcej, więcej i więcej! Ale stawiając takie wymagania, zapyta ktoś, dlaczego sam pan nie napiszesz, a czepiasz się interesującej powieści…

A wszystkie te zjawiska obserwujemy, jak w kalejdoskopie, przez pryzmat wielobarwnego, trochę zniszczonego witraża, w którym na przestrzeni XIX i XX w. wiele wydarzeń się odbiło. Historia nawet autorkę, w trakcie pisania książki, zaskoczyła i miała wpływ na zmiany, jakich dokonała w swej opowieści (chodzi o sekwencję poświęconą Majdanowi w Kijowie). Narratorka stanęła w obronie witraża, który został zagrożony na skutek działań dewelopera wznoszącego nieopodal kamienicy nowe budynki. Zaproponował, by witraż zdemontować i oddać do muzeum… To tak, jakby pozbawić kogoś wzroku, wypędzić ducha z kamienicy! Nowy XXI w. wydaje się być bardziej bezwzględny, niż lata przez które przeszedł witraż z różnymi, zmieniającymi się, mieszkańcami kamienicy. A przecież trzeba trwać i być, choć przecież tyle się może jeszcze wydarzyć na zakręcie epoki…

Żanna Słoniowska porwała się, może nawet nieświadomie, na wielką rzecz i mam nadzieję, że jej dokona. Mam na myśli lwowską wielopokoleniową epicką opowieść. „Dom z witrażem”, to jej namiastka, szkic do prawdziwego dzieła. Omawiana powieść pokazuje, że Żanna Słoniowska posiada potencjał twórczy. A do tego urodziła się i wychowywała we Lwowie u schyłku XX w., ma więc prawo nie tylko do rzetelnego opisu rzeczywistości, ale i do jej osądu. Trudno przewidzieć, jakie doświadczenia przygotowała nam przyszłość. Przełom wieków, ba tysiącleci, zawsze niósł ze sobą dramatyczne przesilenia dziejowe. Ważne, by witraż we lwowskiej kamienicy nie uległ przez nie zniszczeniu, a spektakl – tak jak ten we lwowskiej operze, kiedy zmarł widz, trwał nadal… Wszak karawana idzie dalej!

Janusz M. Paluch

Tekst ukazał się na blogu Kraków-Rozwadów

1 komentarz:

  1. Przypadkiem trafiłam tutaj i...muszę koniecznie poszukać tej książki. Świetny opis, pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...