niedziela, 9 września 2018

Ewa Dzieduszycka, „Podróżniczka” (wspomnienia kresowej arystokratki wyciągnięte z szuflady po pół wieku)





„Podróżniczka” to wspomnienia Ewy z Koziebrodzkich hrabiny Dzieduszyckiej, które przeleżały w szufladzie we Wrocławiu ponad pół wieku, nim wreszcie wypłynęły na światło dzienne.

Autorka tej książki urodziła się w 1878 roku w Chłopicach pod Jarosławiem (zabór austriacki). Rodzice wcześnie ją osierocili, więc wzięła ją na wychowanie (razem z nieco starszą siostrą Anną) ciotka jej matki, Aniela Kielanowska, która wcześniej wychowywała jej matkę. Bogata i bezdzietna ciocia-babcia zapewniła dziewczynkom bajkowe dzieciństwo w pięknym pałacu w Kozłowie pod Lwowem, który był urządzony z ogromnym przepychem i pełen rozmaitych dzieł sztuki i cennych przedmiotów. M. in. były tam dwa rzeźbione sfinksy z kamienia dłuta Canowy i sekretera z Florencji, która podobno miała aż 365 ukrytych szufladek. Opis Kozłowa znajduje się w słynnej książce Romana Aftanazego „Dzieje rezydencji na dawnych kresach Rzeczypospolitej”. Pałac tamtejszy wzniósł Tytus Kielanowski w latach 1850-1860.

Autorka bardzo wiele podróżowała od dziecka. Bogata ciocia-babcia woziła obie swoje wychowanice na wakacje do różnych krajów, by podziwiały dzieła sztuki i piękne pejzaże. Były dzięki temu w Niemczech, Francji, Włoszech i właściwie wszędzie, gdzie wypadało być w tamtych czasach przedstawicielkom galicyjskiej arystokracji. Jako młoda panienka wyszła za mąż za Władysława Dzieduszyckiego, syna hrabiego Wojciecha Dzieduszyckiego z Jezupola koło Stanisławowa.

„Hrabia Wojtek” – jak go zwano - był wówczas jedną z najbarwniejszych postaci w całej Galicji: polityk, poseł na sejm, filozof, pisarz i spirytysta. Znany był z tego, że w swoim pałacu w Jezupolu urządzał seanse spirytystystyczne, na których wywoływał duchy wraz ze swymi gośćmi (była to mieszkająca przez jakiś czas w Jezupolu rodzina poety Karola Brzozowskiego). „Hrabia Wojtek” to postać nieobca dla mnie, ponieważ tego ekscentrycznego arystokratę i jego zabawy z wirującym talerzykiem opisałam w swojej książce „Duchy kresów wschodnich”. Z przyjemnością więc i ogromnym zainteresowaniem czytałam kolejną relację na ten temat.

Dzieduszycka pisze tak:

„Tu napomknę jeszcze o jednej historii, o której mi mój mąż opowiadał, z czasów, gdy mnie w Jezupolu nie było, a która miała miejsce pod koniec XIX stulecia. Otóż, nie wiem, w którym roku, rodzice męża, będąc w Konstantynopolu, poznali rodzinę polskich emigrantów – Karola Brzozowskiego, bardzo wówczas cenionego poetę, żonę jego, pochodzącą z Syrii, córkę Jadwigę i syna Stanisława. Wkrótce się zaprzyjaźnili, razem zwiedzali osobliwości miasta i Małej Azji. A ponieważ ci państwo nie mieli właściwie stałego miejsca zamieszkania, moi teściowie zaprosili ich do Jezupola i razem wrócili do kraju.
Stary pan Brzozowski pisał wiersze i tłumaczył właśnie z hebrajskiego Pieśń nad Pieśniami (…), a młodzi trzymali się razem i robili konno lub wózkiem wycieczki po okolicy. Wieczorami gromadzili się wszyscy w salonie, a ponieważ pan Brzozowski był mistykiem i wierzył w duchy, które niewidzialne krążą po świecie, namówił obecnych do seansów spirytystycznych. Zaczęły się więc dziać rozmaite dziwa, słoiki pukały, podnosiły się w górę i opadały, ekierki latały po papierze. Stanisław jako medium, przemykał się jako ptak przez mały lufcik w oknie tam i z powrotem, a palcem, który miał kiedyś przestrzelony, chwytał się haka od lampy na suficie i wyczyniał rozmaite sztuki akrobatyczne albo łaził jak pająk na ścianie.
Raz w czasie seansu usłyszeli obok w pustym pokoju, jakby ktoś rozsypywał pieniądze na stole i dzwoniąc nimi, rachował głośno: raz, dwa, trzy, cztery… Gdy doszedł do stu, znów wracał do początku. Mój mąż, który nigdy na serio nie brał tych seansów, zniecierpliwiony chcąc złapać figlarza, wpadł znienacka do tego pokoju. Było tam zupełnie ciemno, pusto, a na stole nic nie było, jednak jakiś tajemniczy głos rachował nadal spokojnie: pięćdziesiąt trzy, pięćdziesiąt cztery, pięćdziesiąt pięć… - słychać przy tym było brzęk przesuwanych monet. Uznał, że to była jakaś zbiorowa halucynacja.”

Ewa Dzieduszycka po ślubie mieszkała wraz z mężem i jego rodzicami w Jezupolu, ale nadal wiele podróżowała. W międzyczasie urodziła dzieci, ale nie musiała się nimi zajmować, gdyż od tego były nianie, opiekunki, służące i guwernantki. Wolała latać po świecie. Niektóre ze swych najbardziej egzotycznych podróży opisała już wcześniej, w książce wydanej w 1912 roku we Lwowie pod tytułem „Indie i Himalaje. Wrażenia z podróży”. Szukałam tej książki w bibliotekach cyfrowych, ale nie znalazłam. Próbowałam jednak czytać opisy podróży zawarte w jej pamiętniku. No i niestety! Mimo bardzo atrakcyjnego tematu, te opisy były dla mnie tak długie, rozwlekłe i nużące, że sobie je podarowałam. Przekartkowałam tylko strony poświęcone tym wojażom. Wiem, że Dzieduszycka wybrała się w egzotyczną podróż z mężem Władysławem, który jechał kupować konie od szejków arabskich. Szejkowie wynajęli wyspę przy brzegach Indii, niedaleko Bombaju i tam zwieźli swoje przepiękne, wyhodowane na pustyni konie arabskie.

W przepychu i dobrobycie przeżyła Ewa Dzieduszycka okres do I wojny światowej. Później rodzina Dzieduszyckich musiała opuścić swój dom (przechodziła tam linia frontu rosyjsko-austriackiego) tułała się po różnych obcych domach i mieszkaniach. Na jakiś czas wrócili do Jezupola, kiedy tereny te zostały odbite przez armię austriacką, ale potem znów musieli się ewakuować. Wtedy wraz ze stadem krów mlecznych zawędrowali aż do Zakopanego, które było najbezpieczniejszym miejscem w czasie wojny. Dom w Jezupolu został spalony, trzeba było w jego miejsce postawić nowy, mniej okazały. Ten drugi dom stoi do tej pory, obecnie mieści się w nim ukraińskie sanatorium psychiatryczne dla dzieci.

Po tym dramatycznym okresie zaczął się dla Dzieduszyckich spokojniejszy czas międzywojnia. I znowu te podróże! I tu również opuszczałam sporo opisów, bo mnie nudziły. Potem znowu zrobiło się ciekawiej, a narracja wyraźnie przyspieszyła, kiedy zaczęła się II wojna światowa. Losy Dzieduszyckich w tym okresie to był standard, opisywany po wielokroć w pamiętnikach kresowych: ucieczka z majątku, pobyt we Lwowie, aresztowanie Władysława Dzieduszyckiego (NKWD zabrało go dosłownie sprzed drzwi mieszkania, kiedy naciskał dzwonek do drzwi, rodzina nigdy potem już go nie widziała, ani też nie miała od niego żadnych wiadomości), wywózka córki autorki i jej dzieci do Kazachstanu (jedna z wnuczek autorki została tam na zawsze, bo zmarła na gruźlicę, reszta rodziny dostała się do armii generała Andersa, potem na Bliski Wschód, po wojnie do Anglii).

W czasie okupacji Ewa Dzieduszycka z sowieckiego Lwowa przedostała się do niemieckiego Krakowa, potem zamieszkała gdzieś u znajomych w majątku na wsi i tam doczekała końca wojny. Po 1945 roku zamieszkała we Wrocławiu z najmłodszym synem Wojciechem Dzieduszyckim i jego rodziną. Syn był znanym śpiewakiem operowym i kabareciarzem, a jednocześnie przez szereg lat współpracował z UB czy SB i pisał donosy na kolegów, co ujawnił IPN w 2007 roku. Sprawa była bardzo głośna, bo wrocławski „hrabia Wojtek” był znanym celebrytą. Podobno tak się przejął tą sprawą, że ze wstydu już do końca życia nie wychodził z domu. Zmarł mając około stu lat.

Ewa Dzieduszycka żyła ponad 80 lat. Pod koniec życia złamała sobie nogę w biodrze. Po tym wypadku, w latach 1961-1963, pisała ten właśnie pamiętnik, który przeleżał szereg lat w archiwum domowym. Na potrzeby wydawnictwa opracowały go Małgorzata Dzieduszycka-Ziemilska i Dominika Dzieduszycka-Sigsworth, wnuczka i prawnuczka autorki.

Jest to bardzo interesujący tekst (za wyjątkiem tych nieszczęsnych, długaśnych opisów podróży), który przynosi wiele ciekawych szczegółów z życia codziennego galicyjskiej arystokracji na przełomie wieków XIX i XX. Szkoda tylko, że autorka rozpisywała się tak obszernie na temat rzeczy nieważnych z punktu widzenia czytelnika („co ja widziałam i gdzie ja byłam” – w czasach Wikipedii takie opisy są zbędne i mało wnoszące), a tak mocno ocenzurowała swoje osobiste życie i wspomnienia. Nie znajdziemy tu opisów członków rodziny, nawet męża (tylko trochę o teściu), nie znajdziemy żadnych refleksji osobistych, jakiś podsumowań życiowych.

Bardzo mi brakowało w tej książce zestawienia życia osobistego autorki z tym, co się wówczas działo w wielkiej polityce. A widziała przecież czasy, kiedy „Polska wybuchła” po latach niewoli, kiedy powstała z kolan po latach zaborów. Nic, nic, nic - na ten temat! Jakby autorka była ślepa na Polskę! Jakby nie zauważała tego, co się dzieje wokół niej w sensie politycznych! A może to „zasługa” współczesnych redaktorek z rodziny? Może panie usunęły uwagi na tematy społeczno-polityczne, nie chcąc zanudzać czytelnika? Może miała to być tylko historia kameralna, rodzinna? Trudno powiedzieć. Mimo wszystko, z przyjemnością i bardzo szybko przeczytałam tę książkę, bo autorka miała naprawdę prawdziwy dar opowiadania.

Jest to jedna z nielicznych moich lektur, jakie przeczytałam dzięki recenzjom na blogach książkowych. Czytałam o tej książce na blogu Montgomery i Izabeli Łęckiej. Dzięki wielkie za informacje! A potem lobbowałam w mojej bibliotece, by to kupili. Wypożyczyłam tę książkę jako pierwsza!

Alicja Łukawska

Tekst ukazał się na blogu Archiwum Mery Orzeszko

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...