Słuchajcie, na samym początku powiem jasno: uważam „Wysoki Zamek” za książkę właściwie znakomitą. To jest świetna powieść – niepowieść o tym, jak działa pamięć, o tym, że to jest strasznie wybiórcza, trudna do okiełznania siła. A przy okazji jest to też studium dzieciństwa w świecie, który się stracił. I chociaż swoje uwagi mam, to „Wysoki Zamek” już teraz od progu polecam wszystkim. A przy okazji dawno się już nie śmiałam tak głośno, jak na początkowych rozdziałów tej skromniutkiej, krótkiej prozy.
Autobiograficzny „Wysoki Zamek” jest właściwie nie tyle próbą, podjętą przez uznanego już wtedy pisarza – jesteśmy już po „Solaris”, czy po sztandarowych robocich prozach Lema – by przybliżyć czytelnikom własną osobę. To raczej – miejscami frustrująca dla samego narratora – próba opowiedzenia w miarę spójnej historii o dzieciństwie i wczesnej młodości, spędzonej w mieście, do którego nie można się już udać, by coś sobie przypomnieć właśnie tam, bo to miasto, dom rodzinny, koledzy – już nie istnieje. Lem urodził się we Lwowie w 1921 roku – prowadzi nas od najwcześniejszych wspomnień (które czasami mu opowiedziano), przez pierwszą szkołę aż do matury tak właściwie, z przebłyskami późniejszymi.
W cieniu zamku
Muszę powiedzieć, że ta figura zamku królującego nad miastem skojarzyła mi się od razu z co duszniejszymi prozami Kafki, ale „Wysoki Zamek” to jest zupełnie inna para butów. Po pierwsze, Lem na początku bawi czytelnika garściami anegdotek. Dowcip jest zupełnie bezpretensjonalny, jest lekko, trochę nostalgicznie, ale bez przesady. Autor przytacza od czasu do czasu dość kompromitujące szczegóły ze swojego dzieciństwa, przygląda się sobie bezlitośnie, choć – jak zaznacza we wstępie – często kusi go, żeby już w tej miejscami rozpełzającej się na boki w dygresje narracji uwić myśl przewodnią, pokazać, do czego prowadziły już zajęcia dzieciństwa. Ale kiedy konstatuje, że pisać nauczył się w wieku lat czterech, ale nie miał wówczas nic istotnego do zakomunikowania tą drogą, już wiadomo, że jeśli tę myśl wplata, to robi to w sposób nienachalny, a bardzo dla czytelnika zajmujący.
Równocześnie jest to powieść o Lwowie, ale powieść bardzo mało melancholijna. To w istocie nie bardzo nawet jest portret miasta, co pejzaż poskładany z różnych miejsc istotnych dla chłopca i nastolatka: cukierni, targów wystawowych, miejsc, gdzie rozkładało się wesołe miasteczko, rupieciarni, skąd dało się wygrzebać kawałki blach do składania różnych eksperymentalnych konstrukcji, czy drogi ze szkoły do domu i z powrotem. I te miejsca Lem wspomina bez łzy w oku, bez wzdychania, a raczej z taką rozbrajającą konstatacją, że jakimś cudem to wszystko kiedyś istniało, a przestało istnieć i jak to się stało, kiedy, czemu nikt się nie zorientował, że nie przetrwa w takim kształcie – nie wiadomo. Zresztą widać miejscami, że powieść jest z lat 60. Bo kiedy Lem pisze o początku wojny, mówi o roku 1941 – nie ma też mowy o sowieckich żołnierzach, można odnieść wrażenie, że wyłącznie armie niemieckie są tu synonimem wrogiego żołnierza.
Męskie miasto
Jeśli czegoś jeszcze w powieści brakuje – i nie da się tego złożyć na karb jakichkolwiek obaw o ingerencje cenzury (w tekście tak delikatnie poskładanym z zakrętów pamięci byłoby to zupełnie kuriozalne) – to kobiety. Lem wspomina ojca, dokładnie, często, ta figura ojca przewija się w wielu miejscach albo jako ojciec rzeczywisty, albo jako powidok pamięci. Natomiast nic właściwie nie mówi o matce. Matka jest jakby przezroczysta – jeśli się pojawia, to w parze z ojcem albo tylko na mgnienie oka. Jakby nic tej dwójki ze sobą nie łączyło. Muszę przyznać, że w pewnym momencie ta nieobecność robi się naprawdę dojmująca.
Lem omija też wszelkiego rodzaju miłostki szkolne (z niewielkimi, ogólnymi wyjątkami) skupiając się raczej na portretach kolegów ze szkoły i nauczycieli oraz swoim życiu umysłowym. I wiecie, w tym nie ma nic złego, po prostu tak odmalowany Lwów zwraca na siebie uwagę: to jest bardzo męskie, w tych wspomnieniach, miasto. Co przybiera czasami rozmiary dość kuriozalne, bo nawet stara Hucułka z ostatniego rozdziału okazuje się być... żołnierzem w przebraniu, który chce młodzieży zademonstrować podstępy nieprzyjacielskiego wywiadu.
Potem zwyczajnie i po cichu utonąłem sobie w książkach
Ten cytat wyżej – skądinąd uważam, że przepiękny – dobrze też oddaje drugą stronę powieści. Bo jest też „Wysoki Zamek” refleksją o sztuce w ogóle, o tym, jak to jest, że jakaś książka jest genialna, a inna nie. Dostajemy zatem anegdotkę z wystawy sztuki abstrakcyjnej, gdzie Lem kontempluje z rozpędu rzeczy eksponatami nie będące, historię o tym, jak uważał, że natrafiwszy na jego wczesne wiersze gestapo padnie z wrażenia, i o tym, jak prędzej czy później z takich młodzieńczych wydumanych fantazji się wyrasta. Lem jest tu dość bezlitosny, pokazuje, że relatywizm w sztuce prowadzi w gruncie rzeczy do zaniku czegoś takiego jak „dzieło”, przynajmniej w takim sensie, w jakim je kiedyś rozumiano. Ale i wobec przeszłości nie jest bezkrytyczny. Pisze na przykład tak:
Mówiąc o sztuce […] zarówno wychowujemy, jak i wychowywani jesteśmy w przeświadczeniu, jakoby dzieła nieznacznie tylko różniły się od grabi, w półmroku leżących. Ten, kto na nie nastąpi, dostanie w łeb, aż go jasność nagła omroczy, i nie inaczej ma być z dziełem znakomitym: tego, kto się doń weźmie, nagły, choć niespodziewany trafi zachwyt.
[cytuję z wydania Wydawnictwa Literackiego z 2000 roku, s. 114]
Doskonałe, prawda? Na pewno zdarzyło się nam wszystkim nie oberwać takimi grabiami – i co wtedy, zachwycać się, nie zachwycać się? Lem zresztą pokazuje, że w gruncie rzeczy liczy się przy obcowaniu ze sztuką, a konkretnie – z literaturą, nie tylko talent pisarski, ale przede wszystkim talent czytelniczy. Chyba każdy czytelnik poczułby się dowartościowany po takim stwierdzeniu. Lem twierdzi bowiem, że to wielka sztuka, odczytywać z powieści drugie dna, obnażać poukrywane sensy, a czasami czytać dzieło pod włos i zupełnie wbrew autorskim intencjom. Więc nie jest czytanie w żadnym stopniu wyłącznie biernym odbiorem w tej Lemowskiej optyce.
Podsumowując – czy da się odpowiedzieć za Lemem, jak działa pamięć? Nie, nie da się. Jeśli można coś o niej powiedzieć, to na pewno wiemy jedno: nie działa tak, jak chcemy. Wspomnienia nachodzą autora, a on je zapisuje, ale to wcale nie oznacza, że pamięta co by chciał i jak by chciał. I może dlatego „Wysoki Zamek” to taka dobra książka: nieprzegadana, dowcipna, refleksyjna. Nic, tylko czytać!
Tekst oryginalny ukazał się na blogu Pierogi pruskie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz