Więc napiszę dla tej Anny-Krystyny książkę o Tobie i o Domeczku, w którym rosłaś - jakbym w dłonie wziął ciepły kłębuszek życia i niósł między szare mury drapaczy w ten doskonale zorganizowany straszny świat. […] Ta książka będzie z uśmiechów, wzruszeń; przypomnień - o życiu Twoim i jej matki. Niech w jej życiu, obskoczonym przez nie wiem jakie radary, helikoptery, telewizje, atomy, sączy się z dna istnienia zapach tych lat, z których wyszła Twoja szukająca, chłonna, nieukojona dusza, paląca się jak płomień na wietrze.
Żyjesz, Krysiuniu. Żyjesz i żyć będziesz.
(Melchior
Wańkowicz, Epilog i Prolog. List do Krysi
[w:] Ziele na kraterze,
Prószyński i S-ka, Warszawa 2009, s. 431)
Tę wzruszającą
opowieść o osobistej stracie związanej z Powstaniem Warszawskim napisał Melchior
Wańkowicz w Stanach Zjednoczonych, gdzie przebywał od 1949 roku. Wspomnienia
ukazały się w Nowym Jorku dwa lata później. Miały odtąd siedemnaście wydań i
stały się najchętniej czytaną książkę napisaną przez „ostatniego, co tak piórem
wodził”. W 1957 roku czytelnicy „Życia Warszawy” uznali Ziele na kraterze za najlepszą publikację opowiadającą o okupacji i
powstańczej stolicy. Wiele rodzin przetrzebionych przez wojnę odnajdywało na
stronicach dzieła swoje losy i przeżycia. Aleksander Małachowski ochrzcił Ziele na kraterze mianem „elegii na śmierć
córki”.
Współczesne polskie matki i ojcowie, szczęśliwie żyjący w czasach pokoju, mogą w tej książce
zobaczyć siebie w radości i trudzie budowania ogniska domowego, wychowywania
dzieci, organizowania dnia codziennego, wspólnego bytowania, śmiania się,
podróżowania i walczenia z przeciwnościami. Książka opowiada również o różnych barwach
dzieciństwa. Na taki trop odczytywania Ziela
na kraterze naprowadza wielokrotnie sam pisarz:
Przecież ta książka jest dla mamuś i dla
tych, którzy mieli dzieci, i dla tych, którzy byli dziećmi. Ta książka jest po
to, żeby złożyli samotne ręce stwardniałe od pracy i przypomnień. Ta książka
przeprasza, że co pewien czas rozdzierają się jej pogodne na razie karty.
Dzieło to
przepajają polskość, smak życia, duch przygody i szczęście rodzinne. Każda literka
napęczniała jest sercem oraz dobrego gatunku sentymentem. Z każdej stronicy
„sączy się miodopłynna mądrość”.
W trakcie
lektury można pomyśleć niejednokrotnie, że życie w rodzinie Wańkowiczów płynęło
bez zgrzytów, problemów różnej natury czy wzajemnych nieporozumień, dopóki na
ich dom nie zaczął się sypać popiół z kataklizmu dziejowego. W każdej rodzinie
piętrzą się czasem różne trudności, choćby natury finansowej. Pisarz
niewątpliwie mitologizował, a więc przekształcał biografię swoją i najbliższych jego sercu osób w legendę. Choć
postacie i wydarzenia nie są fikcyjne, mamy do czynienia z prawdą zmyśloną. Utwór
ten rości sobie prawo do prawdy, ale jednocześnie nie brakuje w nim zmyślenia. Prawdziwość
opisania przez Wańkowicza życia jego rodziny, zwłaszcza w okresie
międzywojennym, budzi wątpliwości literaturoznawców. Aleksander
Małachowski napisał, że
...ciepło Wańkowiczowskiego domu, ten arcypotężny magnes przyciągający sympatię jego czytelników, jest w znacznej mierze kreacją czysto literacką [...] Przeto prawdziwe życie tej rodziny nie płynęło jak w tej bajce, którą za chwilę przeczytamy. Ale to jest przecież ta słynna Wańkowiczowska mozaika.
...ciepło Wańkowiczowskiego domu, ten arcypotężny magnes przyciągający sympatię jego czytelników, jest w znacznej mierze kreacją czysto literacką [...] Przeto prawdziwe życie tej rodziny nie płynęło jak w tej bajce, którą za chwilę przeczytamy. Ale to jest przecież ta słynna Wańkowiczowska mozaika.
Pożycie małżeńskie
między Kingiem a Królikiem jawi się nam jako sielankowe, pełne zawsze wzajemnego
zrozumienia i czułości, pozbawione animozji czy okresów oddalenia od siebie. W
2010 roku na łamach „Rzeczpospolitej” w artykule pt. Róż na kraterze Aleksandra Ziółkowska-Boehm napisała, że obraz małżeństwa i domowego szczęścia
Wańkowiczów pokazany w „Zielu na kraterze“ był tylko literacką kreacją. Małżeństwo
Wańkowicza i jego żony Zofii nie najlepiej się układało, momentami wręcz dramatycznie.
Przytoczyła ona relację samego Wańkowicza, według której pod koniec lat 20.
Zofia odeszła od niego do jego przyjaciela Tadeusza Lechnickiego, aby powrócić
do niego po blisko roku. W tym czasie jego córki znajdowały się pod opieką
siostry Wańkowicza, Reginy. Zdaniem pisarza, Zofia nie rozumiała go i nie była
„prawdziwym partnerem” w jego życiu. Artykuł Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm
zawiera pełny tekst Diariusza
Melchiora Wańkowicza, w którym pisarz krytycznie wypowiada się o swojej żonie.
Ziele na kraterze to, obok Szczenięcych lat (pisałam o nich TUTAJ), swoista „rodzinna”
beletrystyka. Jakże krzepiąca i „nawznioślająca duszę”! Pozwala nam wniknąć w
najgłębsze treści życia małżeńskiego oraz macierzyństwa i ojcostwa. I tyle
wspomnień z naszego własnego dzieciństwa wywołuje… Wańkowicz w pewnym miejscu
wyznaje:
Miałem inne dzieciństwo − więcej
przystosowane do administrowania niż do bezpośredniego wytwarzania, więcej do
panowania niż do pracy od dołu, więcej do syntezy niż analizy, więcej do
przeżywania niż życia.
Dla mnie Ziele na kraterze to najpiękniejsza
książka o rodzinnym życiu: jego blaskach, troskach, radościach, macierzyńskich
i ojcowskich uczuciach, ciążącej na rodzicach odpowiedzialności za
„kiełkowanie” i „owocowanie” małych istot, o duszy dziecinnej, o bezpowrotnie
minionych latach, o tęsknocie, o żalu, że coś się przeoczyło lub zaniedbało w
czasie procesu wychowawczego (w trakcie budowania więzi z córkami), o uczeniu
dzieci „wsiąkliwości w życie” i zaciekawienia światem, o tym, jak hodowało się
przed wojną dziewczęta na to, aby „umilały życie męskie, aby kondensowały czar
kobiecości”,... Ziele na kraterze
jest „sączącą pasma modlitwy do nieba” opowieścią o „małym zielu
przebijającym się przez rodzicielską skałę”. W polskiej literaturze
niewiele
mamy tak pięknych peanów na cześć rodziny i działalności pedagogicznej.
Moc
tego dzieła jest po prostu upajająca, a jej końcowe partie, opowiadające
o
matczynej stracie, o cierpieniu matki, wręcz ściskają za gardło. Ponadto
jest to dla mnie książka o istocie polskości, "kozaczym duchu" Polaków,
ich umiłowaniu wolności i życia swobodnego, wojennej zawierusze i jej
niszczycielskim wpływie na życie milionów rodzin, o powstańcach
warszawskich i ich ofierze.
Pisarz stara się
wystrzegać zanudzania i okadzania czytelników „dydaktycznym smrodkiem”,
stosując wiele zabiegów literackich, w tym zwłaszcza ironię. Książka wzrusza i bawi równocześnie. Język dużej części
utworu cechuje się wszystkimi typowymi dla ludzi wywodzących się z Kresów
naleciałościami i elementami (soczyste i „pełne rumieńców” frazy, długie zdania,
regionalizmy i neologizmy, np. „neronić”, „odchwycenie się”, „rozcieplić”,
„wyserdaczyć”, „wyportczyć”, „rozbufić”, „rozwinogronić”, „seksapilować się”).
W końcowej części dzieła język zmienia się w lapidarny, suchy, pozbawiony
ozdobników. Staje się urywany, dławiący.
Ziele
na kraterze kończą się słowami: „Gryfa”
nie odnaleziono dotąd. A jednak! Dowódcę Krystyny, którego ojciec zachłannie i bezskutecznie szukał, odnalazła wiele lat później
Aleksandra Ziółkowska-Boehm. „Ostatnim ogniwem dotyczącym wspomnień o Krysi
Wańkowiczównie”, starszej córce pisarza poległej szóstego dnia sierpniowego
zrywu powstańczego, nazwała pisarka spisaną przez siebie w listopadzie 2010
roku poruszającą relację „Gryfa”. Możemy i warto zapoznać się z nią, gdyż
została opublikowana cztery lata później w jej książce pt. Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści (o której pisałam TUTAJ).
Okazało się, że
generał Janusz Brochwicz-Lewiński „Gryf”, który był dowódcą Krystyny
Wańkowiczówny ps. „Anna” i zarazem świadkiem jej ostatnich dni, wrócił do
Polski w 2002 roku po pełnym zamętu, obfitującym w barwne lata życiu. W czasie
powstania, 8 sierpnia, został ciężko ranny, a po kapitulacji ewakuowany do
Niemiec. Aleksandra Ziółkowska-Boehm przeprowadziła z nim pięć lat temu obszerny wywiad, w
którym „Gryf” wyznał, że jej śmierć odczuł bardzo głęboko oraz opowiedział,
jak ją pochował, że nie miała Krysia „trumny
z polskiej sosny”, jak w Kwiatach polskich”, że Stanisław Leopold „Rafał”, który wtedy z nim był, płakał, patrząc na
mnie. Mówił też: „Co ja powiem pani Wańkowiczowej… jak jej powiem, że jej córka
nie żyje”…
Jej ojciec odpowiedziałby: Żyjesz Krysiuniu. Żyjesz i żyć będziesz.
Recenzja ukazała się na blogu Szczur w antykwariacie
Ciekawy tekst. No i nie wiem czy warto czytać 'Ziele'. Chodzi o to, że w podstawówce 'miałam podejście' do tej książki. Ale była za trudna. Pamiętam jednak opis czytania Trylogii. Znam styl Wańkowicza, jest troszkę rozwlekły, ale jeśli do tego dojdzie nieprawda, to po co się męczyć? Jest tyle innych wspomnień.
OdpowiedzUsuń?
Wańkowicza zawsze warto przeczytać jeszcze raz. Nie trzeba się bać tej i innych książek Wańkowicza. Nierzadko tak jest, że do pewnych lektur dorastamy po latach, w moim przypadku tak było z "Zielem..." i "Szczenięcymi latami". Dla mnie styl Wańkowicza był wspaniałą odskocznią od dzisiejszego ubogiego języka. Zanurzałam się w kresowej polszczyźnie z wielką przyjemnością. Polszczyzna Wańkowicza kipi życiem, smakowitościami, wspaniałymi neologizmami... Poza tym "Ziele na kraterze" krzepi, a nie męczy! Tyle optymizmu jest w tej gawędzie Wańkowicza, mimo że jej puenta naznaczona jest bolesną stratą.
UsuńDziękuję. Uratowałaś audiobook przed wyrzuceniem.
UsuńCzytałam 'Królik i oceany'.