Nicieja o Atlantydzie
Opowiadano mi kiedyś anegdotę o człowieku, który nie zdążył na ostatni transport z ekspatriantami, kierujący się ku nowej Polsce. Rodzina – żona i dzieci – pojechali. On został i nigdy już nie opuścił Lwowa… Nie mógł? Nie chciał! Podobnie jak prof. Gębarowicz, czy prof. Nikoforowicz. Trwali często wśród szykan, niedostatku, ale we Lwowie. Nie potrafili, a może tak im się tylko wydawało, żyć bez Lwowa.
Kresowa Atlantyda, w zamierzeniu wielotomowa opowieść, pisana jest przez prof. Stanisława S. Nicieję dla nas – zaczadzonych bakcylem kresowym, ale i dla tych wątpiących w istnienie Atlantydy… Dotychczas ukazały się dwa tomy. Pierwszy poświęcony kilku ważnym/najważniejszym (niech czytelnik we własnym sumieniu niepotrzebne słowo skreśli) miastom: Lwowowi (bo jakże by inaczej!), Stanisławowowi, Tarnopolowi, Brzeżanom i Borysławowi. Miasta piękne, ale jakże różne w substancji architektonicznej i intelektualnej. Książki napisane są pięknym i barwnym językiem, jaki coraz częściej gości tylko na kartach książek tak znamienitych pisarzy jak Stanisław Nicieja, Barbara Wachowicz, Aleksandra Ziółkowska-Boehm czy Teresa Siedlar-Kołyszko. Autor postarał się o bogatą szatę ilustracyjną, co znacznie uatrakcyjnia czytanie jego książek. Dzieło zaopatrzył w bogatą bibliografię i – co bardzo ważne – w indeks nazwisk.
Nie będę ukrywał, że zauroczył mnie tom drugi „Kresowej Atlantydy” poświęcony uzdrowiskom. Zapewne dlatego, że większość z nich położona jest w górach! A góry zawsze mnie pociągały swą tajemniczością, dzikością i pięknem. Uzdrowiska, o których opowiada prof. Nicieja, to Truskawiec, Morszyn, Skole, Jaremcze i Worochta. A poza tym lektura książki przypadła na przedwakacyjny czas, kiedy to wykonując codzienne obowiązki, myślimy już, jak to pięknie będzie w czasie wakacyjnej wędrówki… Dlaczego więc nie wybrać Atlantydy Kresowej? Jest nam – Polakom – bliska pod każdym względem. Może i zatopiona, ale wciąż jej ślady są dostępne.
Atlantyda kojarzy się nam z zaginioną mityczną wyspą, krainą zamieszkałą przez nieznaną cywilizację, której poszukiwania od lat trwają. Cywilizacją pochłoniętą przez odmęty morskie, opis której jako pierwszy pozostawił starożytny pisarz i filozof Platon. Co wspólnego z Atlantydą mają opisywane przez prof. Stanisława S. Nicieję kresowe miasta i miasteczka dawnej Rzeczypospolitej? Dla pokoleń wychowanych w czasach PRL-u, kiedy wszystko co miało związek z polskością Kresów było zakazane, prof. Nicieja może być synonimem Platona. Odkrywa bowiem w swych książkach często nieistniejące już miejsca i związane z nimi historie. A jeśli nawet istnieją, to nie mają wiele wspólnego z tymi zatopionymi pożogą i traktatami podpisywanymi ponad głowami Polaków, przez decydentów obwołujących się sojusznikami Polski, zarówno w trakcie jak i po II wojnie światowej.
Zatem udajmy się w romantyczną wędrówkę po kresowych uzdrowiskach Truskawca, Jaremcza i Worochty, Skolego i Morszczyna, na którą zabiera nas w tomie drugim prof. Nicieja. Pełnią one nadal swe lecznicze funkcje, a nawet przeżywają w ostatnim czasie kolejny swój renesans. Ale co tu dużo gadać, kudy im do tamtych zdrojów okraszonych prawie nieistniejącą już architekturą typową ówczesnym europejskim zdrojom czy to Szwajcarii czy Niemiec! Budowane z zamysłem architektonicznym i urbanistycznym założenia parkowo architektoniczne zostały zdewastowane w chwili wkroczenia tam władzy radzieckiej. Właściciele domów wczasowych i sanatoryjnych w jednej chwili stracili dorobek całego życia, ciesząc się najwyżej tym, że uszli cało osiadając w nowej Polsce, często w podobnych uzdrowiskowych miejscach na Ziemiach Zachodnich, starając się realizować swą dotychczasową pracę w nowych warunkach. Wielu jednak trafiło na Syberię, gdzie umierali w nieludzkich warunkach.
Perłą polskich kresowych uzdrowisk był Truskawiec, nazywany też „galicyjską złotodajną Kolchidą” czy „Perłą Karpat”. Kuracjusze tłumnie tam wędrowali w poszukiwaniu zdrowia, jak mitologiczni Argonauci za złotem Kolchidy. Z leczniczych wód i niepowtarzalnego klimatu Truskawca korzystał m.in. Józef Piłsudski, który porzucił to miejsce dla swych ukochanych Druskiennik, jak tylko znalazły się w granicach niepodległej Polski po 1918 r.
Gdy książkę Niciei będzie czytał czytelnik nie znający choćby pobieżnie historii Kresów, będzie co krok przeżywał traumę rozczarowania, ponieważ opisywany przez Nicieję świat żyje tylko – lub prawie – na kartach wspomnień, widokówkach, fotografiach jakże często rozproszonych po różnych kolekcjach!
Normalnemu czytelnikowi w głowie się nie mieści, że można było zrujnować perełkę architektoniczną jaką było uzdrowisko Truskawiec, stawiając w jego miejsce koszmar architektury komunizmu sowieckiego. Zresztą było to dość powszechne w dawnym ZSRR. I okazuje się pozostało w krajach postsowieckich, wszak jeśli znajdziemy się we Lwowie, w tle pomnika Adama Mickiewicza zauważymy modernistyczne wytwory współczesnej architektury ukraińskiej. Pamiętam jeszcze ze swych pierwszych pobytów we Lwowie, okazałe, aczkolwiek mocno już zniszczone (co na Ukrainie nie jest zniszczone?!) kamienice. Przecież po ich odnowieniu i zaadaptowaniu nawet dla potrzeb instytucji mieszczących się w tych nowych gmachach, Lwów w tym miejscu promowałby się znacznie lepiej. Szkoda, że nie mają tak konserwatywnych konserwatorów zabytków, jak na przykład w Krakowie! Pozwoliłem sobie na tę przydługawą refleksję, którą należy zwieńczyć wnioskiem, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Wróćmy jednak do Truskawca, którego nikt z przedwojennych kuracjuszy nie poznałby. Wszyscy jechali tam po zdrowie, ale przy okazji załatwiali różne sprawy. Jedni interesy, inni szukali wytchnienia od politycznych batalii. A niektórzy liczyli na miłosne przygody. Znani artyści natomiast odbywali tam także liczne koncerty. Kogóż na stronach swej książki nie wynotował prof. Nicieja! Chyba tylko rzeczywiście dyskretnych, skrytych, rzeczywiście szukających ukojenia od świata, którym udało się ujść przed bystrym okiem dziennikarzy szukających w Truskawcu sensacji. Bruno Schulz, mieszkający w pobliskim Drohobyczu, odwiedzał z bukietami kwiatów Zofię Nałkowską, a Hanka Ordonówna bawiła tam w towarzystwie Igo Syma. W Truskawcu wypoczywali też państwo Zarembowie w towarzystwie bony ich dzieci Rity Gorgonowej. Tej samej, o domniemanej zbrodni której czytała w latach trzydziestych XX w. cała Polska, a stała się główną oskarżoną w poszlakowym procesie o zamordowanie córki swego kochanka. „Sprawa Gorgonowej” do dziś rozpala emocje prawników i badaczy nierozwiązanych zagadek. W Truskawcu, w pensjonacie prowadzonym przez ukraińskie siostry zakonne, w sierpniu 1931 r. spędził ostatnie chwile życia senator RP Tadeusz Hołówko, zwolennik porozumienia z Ukraińcami. Został zastrzelony przez dwóch Ukraińców Dmytro Danyłyszyna i Wasyla Biłasa związanych z OUN, których przypadkowo zidentyfikowano rok później podczas rozboju w Gródku Jagiellońskim. Mord na Hołówce był zbrodnią polityczną, która głośnym echem odbiła się w całej Europie, doprowadzając do zaognienia stosunków z mniejszością ukraińską w Polsce. W tamtych czasach nie wypadało nie bywać w Truskawcu!
Zupełnie inny charakter miały uzdrowiska kolejne „perły Karpat” – Jaremcze i Worochta. To miejscowości, które stały się sławne w czasie, kiedy góry zaczęto nie tylko podziwiać, ale także wędrować szlakami górskimi i zdobywać ich szczyty. Kto z miłośników gór, jeśli sam nie stanął nogą w Gorganach, Czarnohorze czy Bieszczadach, nie zna przynajmniej opowieści o nich? Tak pięknie pisał o górach prof. Władysław Stefan Lenkiewicz – syn wspominanego przez prof. Nicieję popularnego przed wojną fotografika Adama Ambrożego Lenkiewicza, który pozostawił niezapomniane widoki tych gór o różnych porach roku. Trzeba też pamiętać, że pierwsze lata XX w., to początek mody na narty! Ale i pierwsze górskie tragedie związane z narciarskimi wędrówkami po górach. W lawinach zginęli wówczas m.in. na zboczu Wielkiego Werchu w Sławsku student i zawodnik wyczynowy klubu „Czarni Lwów”, Ludwik Ralski, w Czrnohorze zginął Henryk Garapich – zawodnik wyczynowy „Pogoni Lwów”, w kotle Breskula pod Howerlą zginęli Lesław Chlipalski i Andrzej w Steusing. Prof. Niecieja, wśród wielu zasłużonych dla rozwoju górskiej turystyki, na poczytnym miejscu wymienia Stanisława Rawicz Kosińskiego (1847-1923), budowniczego górskiej trasy kolejowej wiodącej ze Stanisławowa przez Delatyn, Woronienkę do Sygietu Marmaroskiego na Węgrzech, z najpiękniejszym w owym czasie w Europie słynnym mostem kolejowym na Prucie niedaleko Jaremcza, o największej w ówczesnej Europie rozpiętości łuku (65 m). Most został zniszczony w czasie I wojny światowej i nigdy nie odbudowany. Pozostał tylko na fotografiach. O pamięć i sławę tego wybitnego na skalę światową inżyniera nikt nie zabiegał. Taka u nas zresztą maniera, że zabytki techniki i architektury zazwyczaj bywają dla niewtajemniczonych anonimowe. Innym wyznacznikiem pięknych i wciąż tajemniczych gór są – oczywiście nieistniejące już – schroniska górskie. Choćby to, które oglądamy na załączonej w książce ilustracji, piękne schronisko na Zaroślaku im. Emila Henryka Hofbauera pod Howerlą oddane do użytku w 1927 r. Inne powstały na Chukulu, Gadżynie, Maryszewskiej, Kostrzycy czy „Dworek Czarnohorski” pod Worochtą. W tym rozdziale nie mogła zabraknąć opowieści o „Białym Słoniu” na szczycie Popa Iwana, czyli o słynnym polskim Obserwatorium Meteorologicznym i Astronomicznym im. Marszałka Józefa Piłsudskiego, oddanym do użytku w 1938 r. W czasie wojny zostało opuszczone i zdewastowane. W takim stanie trwają do dzisiaj. Ostatnio pojawiła się nadzieja, że budynek zostanie odnowiony, a znajdować się tam będzie Polsko-Ukraińskie Centrum Spotkań Młodzieży Akademickiej.
Kolejnym miejscem, do którego wiedzie nas prof. Nicieja – wczasowiskiem czy letniskiem – jest Skole. W tamtych czasach było to miejsce o szczególnym charakterze. Położone w bieszczadzkich lasach na rzeką Opór, było mekką myśliwych ściągających w porach polowań z całej Europy. Pokolenie wychowane na podręcznikach historii z czasów PRL kojarzy tylko Białowieżę, jako miejsce spotkań polowań polityków, choćby niemieckiego marszałka Hermana Göringa i – jak konstatuje prof. Nicieja – „kilku innych szaleńców politycznych, którzy zgotowali Europie i światu okropny los.” Tymczasem o prawdziwej – europejskiej – stolicy myśliwych w czasach PRL nie wolno było pisać, mówić, chciano też, aby o tym wszystkim zapomniano. Szczęśliwie się to nie udało… Tak naprawdę arystokratyczny świat myśliwych spotykał się właśnie w Skolem. „Przyjeżdżał tu książę Alfons de Bourbon – pisze Nicieja – oraz niezliczona ilość niemieckich, austriackich włoskich, angielskich, polskich i holenderskich arystokratów – książąt, baronów, hrabiów – oraz polityków i wojskowych. Wywozili oni z organizowanych tam polowań trofea myśliwskie, głównie poroża jeleni, które były chlubą ich kolekcji i święciły triumfy na europejskich wystawach.” A wszystko to stało się za sprawą żydowskiej rodziny Groedlów pochodzącej z Niemiec, którzy stworzyli w tamtym rejonie, w oparciu o rozbudowany przemysł drzewny, swoiste państwo, bo na teren należących do nich lasów można było wejść na podstawie wykupionej przepustki, emitowali też własną monetę, a urzędnicy przez nich zatrudniani bywali bezwzględni. Groedlowie przyczynili się też do rozwoju nowoczesnej, mobilnej turystyki, udostępniając wąskotorowe kolejki pociągom obwożącym po okolicy turystów.
Skole i okolice to nie tylko świat myśliwych. Tam swe letnie domy wznosili też artyści lwowscy. Słynna willa „Storożka” należąca do Karola i Wandy – z domu Monné – Młodnickich. Spotykał się tam latem artystyczny świat Lwowa. Wychowywała się w „Storożce” chorowita w dzieciństwie legendarna Maryla Wolska, która w Skolem urodziła równie sławną córkę – Beatę Obertyńską, znaną poetkę. „Storożka”, to obok imperium Groedlów drugie miejsce, jakie w Skolem obrosło legendą…
I w końcu słynny Morszyn, w którym prof. Nicieja kończy swą wędrówkę po kresowych uzdrowiskach. Położone było przy trasie kolejowej Lwów-Stryj-Stanisławów. Było to najnowocześniejsze polskie uzdrowisko określane mianem „kurortu art deco”. Nazywano też Morszyn „polskim Karlsbadem”. Bogaty w źródła mineralne – najsłynniejsze to „Bartłomiej” i „Matki Boskiej”. W ówczesnej Polsce popularna była też woda stołowa „Morszanka”. W Morszynie wznoszono modernistyczne wille i pensjonaty. Uzdrowisko słynęło także z wytwórni Naturalnej Morszyńskiej Soli Gorzkiej Krystalicznej i Naturalnej Morszyńskiej Wody Gorzkiej. Posiadał też Morszyn bogate pokłady cennej borowiny leczniczej. Morszyn słynął z Pałacu Marmurowego wzniesionego w latach 1935-1938 wg projektu znanego architekta Mariana Nikodemowicza. Kuracjuszom obiekt ten został udostępniony przy okazji obchodów 400-lecia Morszyna. Uzdrowisko gościło wielu znanych ludzi sztuki i kultury, bywała tam aktorka Mieczysława Ćwiklińska czy Aleksander Zelwerowicz. Największą jednak dumą Morszyna był Roman Aftanazy, który napisał i opublikował monumentalne dzieło w 11. tomach „Dzieje rezydencji na dawnych kresach Rzeczypospolitej”.
Zamykając książkę z niedowierzaniem stawia się retoryczne pytanie: Jakże to możliwe, że tego świata już nie ma?! I tylko przyroda z beznamiętnym spokojem przyjmuje zmiany, tryskając wciąż „naftusią” i „Morszanką”, nadal zapraszając turystów, już nie na tak egzotyczne, choć nadal tajemnicze, szlaki.
Na ostatnich stronach moją uwagę przykuwa fotografia. To zdjęcie prof. Hugo Steinhausa, słynnego matematyka, współtwórcy lwowskiej szkoły matematycznej, który dożył we Wrocławiu 90. lat. Wcześniej dbał o zdrowie w Morszynie! Pewnego dnia, już we Wrocławiu, otrzymał polecenie powitania na dworcu kolejowym partyjnej delegacji naukowców z ówczesnego ZSRR. Odmówił tłumacząc, że wprawdzie jest zdrowy na umyśle, ale już słaby na ciele. Dodał też, że gdyby było odwrotnie, zapewne niezwłocznie udałby się na dworzec powitać tą delegację… Warto dodać, że w tamtych czasach na takie stwierdzenie mógł sobie pozwolić ktoś o takiej pozycji i wieku, w jakim był prof. Steinhaus.
Pocieszająca jest nadzieja na tom trzeci i następne zapowiadane przez autora, które powiodą czytelnika po zakamarkach naszej Kresowej Atlantydy…
Tekst oryginalny ukazał się na stronie Kraków Rozwadów
To teraz już wiem, skąd Roman Aftanazy czerpał tyle natchnienia i energii do tworzenia swego wiekopomnego cyklu „Dzieje rezydencji na dawnych kresach Rzeczypospolitej”, mianowicie z Morszyna. Dobrze też wiedzieć, gdzie urodziła się Beata Obertyńska.
OdpowiedzUsuńTrzeba zacząć gromadzić tomy "Kresowej Atlantydy", zwłaszcza że recenzja tak zachęcająca. Pozycja obowiązkowa dla
"zaczadzonych bakcylem kresowym"!